Praca bez sensu

Na dwunastogodzinnych zmianach nudziliśmy się przeraźliwie. Nie mogliśmy tylko dawać tego po sobie poznać, a zadaniem menedżerów było dbanie o to, żebyśmy wyglądali na zajętych.

13.06.2022

Czyta się kilka minut

 / ŁUKASZ SZCZEPAŃSKI / REPORTER
/ ŁUKASZ SZCZEPAŃSKI / REPORTER

Robota nie była ciężka. Każdego dnia musiałem napisać kilka newsów, co polegało głównie na śledzeniu tych publikowanych gdzie indziej i parafrazowaniu ich w taki sposób, żeby wyszukiwarki uznały to za unikatową treść. Do tego raz na tydzień jeden dłuższy tekst, co jakiś czas raport, też zresztą kompilowane z innych źródeł. Jak niby inaczej miałbym produkować treści na temat rynku nieruchomości, kiedy z wykształcenia byłem polonistą?

Zresztą nikt poważny raczej nie szukał na portalu, który obsługiwaliśmy, rzetelnych informacji; miały one stwarzać pozory, że nie chodzi tylko o sprzedaż reklam, choć oczywiście chodziło tylko o sprzedaż reklam. Ogarnialiśmy to w kilka osób i choć nigdy nie mówiliśmy o tym wprost, zajmowało nam to może godzinę dziennie. Pozostały czas przeznaczaliśmy na: pogaduszki, przerwy na papierosa (liczne), czytanie magazynów internetowych (nigdy nie byłem tak bardzo na bieżąco), odwiedzanie innych działów i dalsze prowadzenie pogaduszek pod pozorem rozwiązywania pilnych problemów oraz – najważniejszy punkt dnia – wyjścia na obiad.

Prezes

Nikt się specjalnie nie czepiał, bo tak naprawdę chodziło o coś innego – o dobre samopoczucie pana prezesa. Ten urzędował w firmie w miarę regularnie, w biurze na końcu korytarza. Każdego dnia wzywał do siebie kilka osób, rzekomo w celu omówienia bieżących projektów, choć tak naprawdę po to, żeby ponapawać się swoim prezesostwem. W całym pokoju unosił się gęsty dym papierosowy, choć już dawno palenie w biurach było nielegalne, ale prezes sam jarał jak najęty i zachęcał do tego innych, więc siedziało się tam z nim, popalało papierosy i dyskutowało o najróżniejszych sprawach. O rynku nieruchomości, jasne, ale też o literaturze, polityce, mediach społecznościowych, planach na wakacje, bardziej jego niż swoich.


Zobacz także: PRACOWNIK CZASOWO NIEDOSTĘPNY. Zmęczeni niemal dwoma latami pandemii Amerykanie nie chcą harować za wszelką cenę. W Stanach brakuje już 11 mln ludzi do pracy >>>>


Od czasu do czasu prezes zarządzał wcześniejszy fajrant i wysyłał kogoś do sklepu. Biuro zmieniało się wtedy w wielką imprezownię, niektórzy przetrzymywali pierwszą godzinę i chyłkiem się ewakuowali, inni szli w to na poważnie. Pewnego razu, kiedy administracja biurowca znalazła w nocy firmowego prawnika pogrążonego w pijackim śnie na podłodze łazienki, zagroziła wypowiedzeniem umowy. Prezes uwielbiał takie historie.

Nie miało to wszystko najmniejszego związku z tym, jak żyłem poza pracą. Kończyłem wtedy studia, organizowałem festiwal literacki, byłem rzetelny i zorganizowany. Po prostu żeby mieć za co żyć, każdego dnia przez osiem godzin musiałem odgrywać tę dziwaczną fikcję. Pewnie gdyby ktoś zaproponował mi wtedy, że mógłbym dostawać pieniądze, ale nie musiał pamiętać, co robię w biurze, poważnie bym się nad tym zastanowił.

Z takiej możliwości korzysta Mark S., bohater serialu „Rozdzielenie”, stworzonego przez Dana Ericksona i produkowanego przez Apple TV+. Mark pracuje dla firmy Lumon Industries, a jego obowiązki są podobno na tyle newralgiczne, że musiał poddać się specjalnej procedurze. Za sprawą czipa umieszczonego w mózgu mężczyzna po godzinach pracy nie pamięta, czym zajmował się w pracy; a kiedy jest w biurze, nie ma pojęcia, co robi w życiu prywatnym.

Jego praca to też niezła fikcja. W nagrodę za dobre wyniki Mark i jego współpracownicy – grani m.in. przez znakomitych Johna Turturro i Christophera Walkena – mogą skorzystać z „melonowego baru”, który wywołuje w dorosłych ludziach nieadekwatnie żywe poruszenie, albo zaznać „doświadczenia muzyczno-tanecznego”, czyli na chwilę zmienić swoje szare biuro w kolorową dyskotekę. Najwyższa nagroda, przyznawana za dokończenie projektu, to „waflowe przyjęcie”. Jest też podręcznik dla pracowników, traktowany przez niektórych jak święte pismo zawierające objawienie dane przez założyciela firmy; są rytualne wycieczki do muzeum heroicznych dziejów przedsiębiorstwa i wizyty w dziale „dobrostanu”, w założeniu służące poprawieniu nastroju. Są wreszcie kary za niewłaściwe zachowanie – makabryczne rytuały mające doprowadzić do prawdziwie szczerego wyznania win.

Wszystkiego doglądają nadzorcy, czy właściwie menedżerowie, którzy stosują z odpowiednim wyczuciem metodę kija i marchewki. I nawet jeśli Mark w pewnym momencie wyznaje swojej szefowej: „Nie jesteśmy dziećmi!”, to jasne, że jest traktowany właśnie jak dziecko, z mieszanką dyscypliny i pobłażania.

Brzmi jak sekta? Jeśli tak, to wcale nie tak różna od całkiem rzeczywistych miejsc pracy, z ich owocowymi czwartkami, absurdalnymi rytuałami, hermetycznymi komunikatami działów HR i wszechwładnymi szefami urzędującymi na końcu korytarza.

Herezje

Ale co właściwie robi Mark S.? Sam nie wie. Niby porządkuje – a właściwie: „rafinuje” – zestawy liczb, identyfikując je na podstawie emocji, jakie w nim wywołują. Ale co to za liczby? I czemu służą efekty jego pracy? Nie wie.


Zobacz także: Przemocowy światopogląd odłożył się w ciałach i umysłach nas wszystkich. Stąd beztroska, z jaką pewne zachowania nazywamy „chamskimi” i pewne osoby „ciemnymi” >>>>


„Szkoda, że nikt wam nie powiedział, że wszystko tu jest bez sensu” – mówi pewnego razu nowa koleżanka w dziale Marka, Helly R. W oryginale używa słowa „bullshit”. ­Właśnie tak, jako „bullshit jobs”, czyli „prace bez sensu”, określał podobne zajęcia amerykański antropolog David ­Graeber, zmarły przed dwoma laty autor „Utopii regulaminów” i „Długu”. Graeber pisał o takich stanowiskach, które w samych wykonujących je osobach wywoływały wrażenie, że niczemu tak naprawdę nie służą.

W najlepszym przypadku takie prace są efektem złego zarządzania. O to przecież nietrudno w coraz bardziej skomplikowanych systemach produkcji i wymiany informacji, jakimi stają się międzynarodowe korporacje w świecie ściśle oplecionym internetowymi światłowodami. Sprzyja temu ośmiogodzinna organizacja pracy, opierająca się na standaryzacji czasu, który jest sprzedawany pracodawcy, a nie na rzeczywistych zadaniach do wykonania.

Graeber w „Pracy bez sensu” (2018) pisze o tym, jak stosunkowo nowy to wynalazek i jak sprzeczny jeśli nie z naturą, to przynajmniej z rozsądkiem – i pokazuje, że niezbędnym warunkiem jego działania jest oderwanie „pracy człowieka zarówno od jego osoby, jak i od dzieła będącego wynikiem jego wysiłku” (cytuję przekład Mikołaja Denderskiego). O takim oderwaniu – czy właśnie rozdzieleniu osobowości na tę zatrudnioną i tę prywatną – opowiada serial Ericksona.

Graeber idzie jednak dalej i twierdzi, że prace bez sensu są tylko objawem tego, w jaki sposób organizacja pracy służy kontrolowaniu społeczeństwa: „Automatyzacja faktycznie doprowadziła do masowego bezrobocia. Po prostu zapełniliśmy niedobór miejsc pracy, tworząc prace-atrapy, najzwyczajniej zmyślone etaty”. Czemu tak się stało? Czemu rozwój technologiczny, który przecież jeszcze na początku XX wieku wiązał się z obietnicą uwolnienia społeczeństw od znoju pracy, nie dał nam więcej wolnego czasu, ale wprost przeciwnie – wydaje się go pochłaniać coraz więcej?

Graeber twierdzi, że to wszystko przez klasy rządzące, dla których obywatele dysponujący zbyt wielką swobodą to tylko kłopot i źródło potencjalnych kłopotów. Właśnie dlatego ich – czyli nas – na wszelki wypadek lepiej czymś zająć. Choćby miało to być porządkowanie zbiorów liczb zgodnie z ich emocjonalnym charakterem.

Coś w tym musi być, bo jak wyjaśnić, dlaczego irlandzka fabryka, w której zatrudniłem się jakieś 17 lat temu, tak skrupulatnie pilnowała czasu pracy, choć przez trzy miesiące, które tam spędziłem, samej pracy raczej nie było? Po prostu części do urządzeń, które mieliśmy montować (co to były za urządzenia? chyba dekodery telewizyjne, a może centralki telekomunikacyjne?), zwyczajnie nie były dostępne. Kiedyś miały nadejść, i to w obfitości, więc agencja pracy zrekrutowała nowe siły robocze – ale części nie nadchodziły. Na dwunastogodzinnych zmianach nudziliśmy się okropnie, morderczo, monstrualnie, przeraźliwie, do znudzenia. Nie mogliśmy tylko dawać tego po sobie poznać, a zadaniem menedżerów było dbanie o to, żebyśmy wyglądali na zajętych.

Kiedy w końcu, zupełnym przypadkiem, znalazłem sobie w tej fabryce inne zajęcie, i to takie, które sam musiałem sobie zautomatyzować, żeby się ze wszystkim wyrobić, za co szefowa była mi niezmiernie wdzięczna – właśnie wtedy dział HR wywalił mnie z dnia na dzień, bo łączny czas moich spóźnień przekroczył kwadrans. Ewidentnie nie chodziło im o pracę, jaką miałem do wykonania; choć może sami nie zdawali sobie sprawy, że odgrywają rolę aparatu kontroli i represji. Albo byli po prostu słabo zorganizowani, nie da się tego wykluczyć.

W każdym razie Graeber skupiał się na czymś, co nazywał subiektywnym poczuciem bezsensu – a wynikające z niego cierpienia wiązał z poczuciem podmiotowości uzależnionym od sprawczości, doświadczanej od najwcześniejszych chwil życia. Takie założenie ma oczywiście swoje ograniczenia, bo na dobrą sprawę może się też wiązać z tym, że nasze organizmy zwyczajnie nie są przystosowane do społecznych abstrakcji późnego kapitalizmu. To chyba dlatego największy odsetek prac bez sensu Graeber wiąże z sektorem przetwarzania informacji – tym, w którym pracuje serialowy Mark S. To w końcu najbardziej wyspecjalizowane i zarazem alienujące prace, w których efekty działań poszczególnych osób mogą być zwyczajnie niedostrzegalne.

Czasem to pewnie zamierzony efekt. Towarzyszący serialowi ebook sugeruje, że abstrakcyjne przetwarzanie danych może mieć coś wspólnego ze szpiegostwem przemysłowym, a nawet aktami terroryzmu. I to pewnie nieprzypadkowa aluzja do pracy operatorów amerykańskich dronów bojowych, o których prasa pisała, że traktują swoje – kosztujące życie tysięcy ludzi – zadania jak zwykłe biurowe obowiązki do odhaczenia przed przerwą na lunch. Może nawet nieco nudne.


SŁUCHAJ PODKASTU POWSZECHNEGO: Wyznaczane nam limity dzienne są tak wyśrubowane, że nie da się ich wykonać w osiem godzin – mówią polskie szwaczki. Ile jest prawdy w deklaracjach producentów, że ich odzież szyta jest w godziwych warunkach? >>>>


„Rozdzielenie” podpowiada, jak sobie z tą nudą radzić. „Co my tu właściwie robimy” – pyta w pewnym momencie Mark S., a jego szefowa ma gotową odpowiedź: „Służymy Kierowi”. To mityczny założyciel firmy, prawodawca i – na dobrą sprawę – bóg. Jeśli wyalienowana praca w późnokapitalistycznym sektorze przetwarzania informacji rozpaczliwie domaga się sensu, to naprawdę trudno o lepsze rozwiązanie niż religia. Pewnie rozmaici prezesi z rzadka i kapryśnie obdzielający swoich pracowników łaską doskonale o tym wiedzą.

I właśnie do tego potrzebne jest im szczelne oddzielenie biurowej przestrzeni od zewnętrznego świata. To zresztą okazuje się całkiem zrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę ustalenia cytowanego przez Graebera amerykańskiego historyka Marcusa Redikera, który źródeł nowoczesnej organizacji pracy upatruje w statkach przewożących niewolników. Tak to właśnie zostało pomyślane – chodzi o właściwość, nie błąd: żeby pracownikom świat poza pracą wydawał się oddzielony przepastnym i zimnym oceanem. W innym przypadku mogliby zacząć porównywać swoje obowiązki z tak zwanym prawdziwym życiem. I zacząć narzekać.

Perwersje

Pamiętam swoje oburzenie, kiedy pewnego razu podczas zebrania katedry podsłuchałem, jak podziwiana przeze mnie wykładowczyni powiedziała przez telefon, najpewniej do swojego męża, że właśnie jest w pracy i wróci później. Nie mieściło mi się w głowie, jak nieskrępowaną dyskusję i intelektualne wyzwanie, które wtedy utożsamiałem z akademią, można nazywać pracą. Pracą były te bzdurne rzeczy, które robiłem w biurze, żeby móc się utrzymać; poza biurem było prawdziwe życie.

Chyba wierzyłem wtedy w powiedzenie, że jeśli będę robił to, co będę lubił, to nie przepracuję w życiu ani godziny. Ale kiedy dzisiaj wspominam tamto zdarzenie, myślę sobie raczej, że wykładowczyni i ja reprezentowaliśmy dwa historyczne modele stosunku do pracy: jeden oparty na ścisłym oddzieleniu życia prywatnego i życia zawodowego; a drugi, w którym to pierwsze jest stopniowo podporządkowywane temu drugiemu.

Skądinąd bohater „Rozdzielenia” też był wykładowcą. To ciekawe, że miał taką pracę, o jakiej marzyło wielu bohaterów książki Graebera, ale wykonał ruch w przeciwnym kierunku – zdecydował się nie tylko na podjęcie pracy w korporacji, ale też takiej, która wymaga radykalnego oddzielenia prywatnego od zawodowego. Dla niego to sposób na to, żeby poradzić sobie z życiową tragedią, o której przynajmniej przez kilka godzin dziennie nie musi myśleć. Ale i bez tego to właściwie całkiem zrozumiałe.

W pierwszym odcinku „Rozdzielenia” widzimy, jak na parkingu przed biurowcem Mark S. najpierw rozpaczliwie płacze, po czym zbiera się w sobie i idzie odbębnić swoje osiem godzin. Ja nie płakałem, ale przed wejściem do pracy – i to nawet nie tamtej w dętej redakcji, ale już później, w instytucji kultury – wypalałem co najmniej dwa papierosy, tak bardzo nie chciałem znów siadać za biurkiem. Może to brzmieć nieco histerycznie, ale właściwie jest zgodne z nowoczesną definicją pracy jako czegoś, czego – jak pisze Graeber – „najchętniej byśmy nie robili”. Cierpienia wywoływane przez pracę nie są niczym nadzwyczajnym. Przeciwnie, wystarczy posłuchać dowolnej rozmowy pracowników dowolnej branży, żeby usłyszeć licytacje na to, kto jest bardziej zarobiony, kto mniej wyspany, a kto po prostu wycieńczony. Praca, żeby była pracą, musi boleć. Czy więc nie byłoby lepiej, gdyby – nawet jeśli musi boleć – zwyczajnie się o tym nie pamiętało?

Nic dziwnego, że takie rozdzielenie sprawdzało się przez długi czas. Z jednej strony pozwalało pracodawcom organizować zakłady pracy na autonomicznych zasadach, jak statki niewolników; z drugiej – umożliwiało pracownikom znoszenie codziennej udręki. Tyle tylko że dziś ten model wydaje się już odchodzić w przeszłość. Nie przypadkiem serial wyraźnie to rozgrywa, jawnie odwołując się do korporacyjnej estetyki lat 80. XX wieku – monumentalnych brutalistycznych biurowców i plastikowych komputerów przypominających terminale Apple II.

To właśnie wtedy, mniej więcej w latach 80., rozpoczęła się zmiana, której skutki wyraźnie widać dzisiaj – konsekwentne podporządkowywanie czasu wolnego logice pracy. Pod wpływem neoliberalizmu, wprowadzanego przez administracje Ronalda Reagana i Margaret Thatcher pod koniec ubiegłego wieku nie tylko w USA i Wielkiej Brytanii, rynek stawał się domyślnym sposobem organizowania również pozarynkowych sfer życia, a produktywność, będąca dotąd miarą wydajności zakładu pracy, stawała się ideałem osobistego rozwoju. Aby mogło się to powieść, trzeba było jednak radykalnie zmienić domyślne skojarzenia z pracą – nie mogła dłużej być źródłem cierpienia, musiała stać się na tyle atrakcyjna, żebyśmy nie chcieli jej opuszczać; a jeśli już musielibyśmy, to żebyśmy chociaż mogli zabrać ze sobą swoje narzędzie pracy – komputer.

Niemały udział w tym procesie miała firma Apple. Najpierw stworzyła komputery osobiste, które rozpowszechniły się w biurach, a potem zminimalizowała je do rozmiarów, które zachęcają, żeby mieć je zawsze przy sobie. A dziś jedno z haseł, jakie przewijają się w marketingu Apple’a – oraz wielu innych producentów sprzętu i oprogramowania komputerowego – brzmi: „Możesz pracować, gdzie chcesz”. A skoro możesz, to dlaczego miałbyś nie pracować? Konsekwencje tej zmiany pewnie najlepiej było widać podczas pandemicznego lockdownu, kiedy mieszkania, ostoje życia prywatnego, w mgnieniu oka zamieniły się w firmowe biura.

Właśnie to sprawia, że dystrybucja „Rozdzielenia” na platformie Apple TV+ ma w sobie coś perwersyjnego. A poziom perwersji jeszcze wzrasta, jeśli wziąć pod uwagę, że sekciarski kult (biznesowej) jednostki, z jakiego natrząsa się „Rozdzielenie”, cokolwiek przypomina o pozycji Steve’a Jobsa, który do dziś jest traktowany jako mityczny założyciel i prawodawca firmy Apple.

Jeśli jednak wielka korporacja krytycznie opowiada o czymś, co zdaje się wyglądać jak ona sama, to trzeba się temu przyglądać co najmniej podejrzliwie. Tym bardziej że argumenty podsuwane przez „Rozdzielenie” przeciwko modelowi separacji pracy od czasu wolnego nie są wydumane – faktycznie prowadzi on nieuchronnie do alienacji i tworzy trudne do rozwiązania sprzeczności. Nie zmienia to jednak faktu, że w ten sposób wpycha się nas od razu w model dziś obowiązujący – ten, na którym Apple najwięcej zarabia. I ten, w którym rozdzielenie – może nie radykalne, ale polegające przynajmniej na tym, żeby szef nie wydzwaniał do nas po godzinach – bywa nierzadko pracowniczym postulatem.


Zobacz także: CAŁA PRAWDA O NASZYCH ZAROBKACH. Podawane co miesiąc przez GUS przeciętne wynagrodzenie wielu ludziom może działać na nerwy: widzą, że zarabiają sporo mniej >>>>


Przy tym wszystkim nie warto zapominać o bardziej radykalnych postulatach. Jeśli rzeczywiście jest tak, jak pisał ­Graeber, to potrzebujemy dziś nie tyle uwolnić czas wolny od rygorów pracy, ile zwyczajnie rzucić robotę raz na zawsze. O tym też, w paradoksalnie perwersyjny sposób, przypomina „Rozdzielenie” – w przejmującym wątku kolejnych nieudanych prób opuszczenia miejsca pracy przez Helly R. – tę, która od początku wiedziała, że to wszystko bez sensu.

Ze wszystkich uprzykrzonych miejsc pracy najlepiej pamiętam właśnie ekscytację ostatniego dnia, udzielającą się wszystkim koleżankom i kolegom – niesprecyzowaną, ale pociągającą obietnicę, jak mogłoby wyglądać życie, gdyby wcale nie trzeba było pracować. ©

Autor jest wicenaczelnym magazynu Dwutygodnik.com, wydał niedawno książkę „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Eseista, redaktor wicenaczelny magazynu „Dwutygodnik”. Autor książek „Hanka. Opowieść o awansie” (Czarne, 2024), „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata” (Czarne, 2021) oraz „Nieuchronny plagiat” (Wydawnictwo IBL PAN, 2017). Jego teksty można też znaleźć w „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Galernicy nudy