Mordor to stan umysłu

Największe zagłębie biurowe w Polsce ma złą opinię – przestrzeni jałowej i bezdusznej. Ktoś nawet zaproponował, żeby oficjalnie uznać jego żartobliwą nazwę i postawić na koszt miasta figury orków.

13.02.2017

Czyta się kilka minut

Biurowce „Mordoru” na Służewcu przed północą. Warszawa, grudzień 2015 r. / Fot. Piotr Tracz / REPORTER
Biurowce „Mordoru” na Służewcu przed północą. Warszawa, grudzień 2015 r. / Fot. Piotr Tracz / REPORTER

325 hektarów, 1,03 mln metrów sześciennych biur w blisko 80 biurowcach, 83 tys. ludzi i co najmniej 30 tys. samochodów dziennie – tak wygląda dziś rejon, który jeszcze w latach 90. nie istniał na mentalnej mapie Warszawy. Przeciętny warszawiak nie zapuszczał się tutaj, chyba że z ciekawości, co też kryje się za takimi nazwami ulic jak Racjonalizacji, Postępu, Cybernetyki lub Suwak. Wyobraźnia mogła podsuwać obraz dzielnicy jak ze snów Le Corbusiera, z ulicami biegnącymi pod kątem prostym i z nowoczesnymi domami. Lecz okazywało się, że na miejscu hula jedynie wiatr, odbijając się od ścian zapuszczonych hal, magazynów i ponurych budynków typu „Lipsk”. To w nich właśnie lokowano naprędce pierwsze biura, gdy zagraniczne firmy odkryły Warszawę, zakładając swoje filie, zaś powierzchni w bardziej centralnych lokalizacjach brakowało lub była zbyt kosztowna. Popularność Służewca Przemysłowego zaskoczyła władze Warszawy niczym zima drogowców – miejsca pod biura były potrzebne natychmiast, więc nikt nie zawracał sobie głowy pracami nad spójną koncepcją zagospodarowania. Większość budynków powstawała na podstawie tzw. wuzetek, czyli decyzji o warunkach zabudowy.

Stąd pierwsza zasada prawa Mordoru brzmi dziś: jeśli chcesz dotrzeć do pracy w miarę szybko, wyrusz z centrum o siódmej. Albo o dziewiątej. Najgorsza jest ósma, wtedy godzinny postój w korku gwarantowany. Podobnie po południu: czas komunikacyjnego szczytu przypada na siedemnastą. Bo to, że poruszasz się samochodem, uchodzi w Mordorze za oczywistość, zwłaszcza dla posiadaczy aut służbowych, osładzających sobie komunikacyjne niedogodności twierdzeniem, iż korki to przywilej ludzi bogatych.

Maja, od roku poza Mordorem, w którym spędziła niemal pięć lat na stanowisku specjalistki ds. marketingu w korporacji z branży spożywczej, tłumaczy sobie to w ten sposób, że samochód służbowy uchodzi w Mordorze za wyznacznik prestiżu, z którego trudno zrezygnować. Tym bardziej że alternatywa w postaci sprawnie funkcjonującej komunikacji zbiorowej praktycznie nie istnieje. Od najbliższej stacji metra Wierzbno do celu można co prawda dojechać w kwadrans tramwajem, lecz do tej formy przemieszczania się zniechęcają nieustanne remonty. W takich okolicznościach zwykła awaria sygnalizacji świetlnej znamionuje lokalny kataklizm, określany w języku Mordoru „carmageddonem”. Ankieta, przeprowadzona latem 2016 r. wśród pracujących w Mordorze przez stowarzyszenie Lepszy Służewiec oraz Biuro Drogownictwa i Komunikacji, nie pozostawia złudzeń – połowa badanych nie wyobraża sobie korzystania z komunikacji miejskiej. Chyba że zyskali bezpośrednie połączenie z domu do miejsca pracy.

– Gdyby władze Warszawy zapowiedziały budowę wahadłowej linii metra w głąb Mordoru, pod warunkiem, że tutejszy biznes dołoży się do inwestycji, mogę się założyć, iż wszyscy wzięliby udział w zrzutce – twierdzi Paweł, właściciel firmy typu start-up z branży informatycznej z siedzibą w

Mordorze, w którym sam spędził wcześniej niemal dekadę.

Mieszkanie Grzegorza, specjalisty od marketingu (w Mordorze pracował rok, zanim, jak mówi, po wygaśnięciu umowy najmu udało mu się przenieść firmę w bardziej cywilizowane rejony, czyli na Mokotów), znajdowało się 9 km od miejsca pracy. Gdy odkrył, że pokonanie tej drogi zajmuje mu prawie półtorej godziny, wracał do domu pociągiem i przyjeżdżał z powrotem po godz. 21, by zabrać auto. Mordor przypominał już o tej porze wymarłą pustynię.

Wyższy level wtajemniczenia

Niedogodności komunikacyjne to podstawa codziennych konwersacji w Mordorze. To głównie z ich powodu Karolinie, do niedawna pracowniczce państwowej instytucji z siedzibą w centralnym Mordorze, czyli rejonie ulic Wołoskiej i Domaniewskiej, jego nazwa, zamiast z krainą stworzoną z wyobraźni J.R.R. Tolkiena, kojarzyła się ze swojskim słowem „mord”. Oglądane w czasie pierwszej podróży do pracy sceny na przystanku tramwajowym przy wyjściu z metra przypominały jej czołówkę serialu „Dyrektorzy”. Przyodziane w drelichy sylwetki filmowych robotników, wypluwane setkami z wagonów kolejki podmiejskiej, brnęły zwartą falą do PRL-owskich fabryk przez pola i wykopy z podobną determinacją jak ława nowych proletariuszy w garniturach, walcząca łokciami o dostęp do zatłoczonego tramwaju numer 18.

Kolejne spośród codziennych wyzwań to miejsce do parkowania. Z analizy firmy doradczej JLL wynika, że bezpłatnych miejsc jest ok. 30 tys., zaś 1300 kierowców parkuje nielegalnie, choćby na trawnikach. Dla przybyszów spoza strefy wybawieniem jest GalMok, czyli centrum handlowe Galeria Mokotów, gdzie do trzech godzin można korzystać bezpłatnie z parkingu. Wystarczająco dużo czasu, żeby omówić, co jest do omówienia, i uciekać stąd.

Karolina po paru tygodniach odkryła, że niewielki odcinek od stacji metra do jej miejsca pracy można pokonać w dwadzieścia kilka minut, ucinając sobie przechadzkę, a całą okolicę oplata spora sieć ścieżek rowerowych. Od tamtego czasu z jeszcze większym zdziwieniem popatrywała na mijane na przystankach tłumy i posuwających się w żółwim tempie kierowców. Jest jednak, jak sama przyznaje, przypadkiem nietypowym. Nie ma prawa jazdy, mieszka w centrum, porusza się po mieście jednośladem niezależnie od pory roku. Od początku było oczywiste, że nie pasuje do otoczenia, podobnie jak urząd, w którym pracowała – jedna z nielicznych wysepek odmienności w morzu firm informatycznych, spożywczych, farmaceutycznych, telekomunikacyjnych i agencji reklamowych (banki i ubezpieczyciele preferują bardziej centralne lokalizacje).

Mai pierwsze trzy miesiące zajęło uporanie się z wyzwaniem dodatkowym, polegającym na opanowaniu miejscowego narzecza, opartego na biurowej angielszczyźnie. Gdy w ferworze pracy trudno znaleźć szybko polski odpowiednik, slang ułatwia życie. Choćby w komunikacji mailowej – hasłowej, naszpikowanej fachowymi pojęciami.

Zatem wyłuszczając sprawę w mordorskim języku, inni orkowie, czyli pracownicy najniższego szczebla, zazwyczaj w stopniu służbowym specjalistów, zbriefowali na początku Maję w kwestiach komunikacyjnych (a samo określenie „ork” bywa lokalnym zamiennikiem słowa „korposzczur”, „korpoludek” lub „leming”). Przemiana w orka dotyczyła również innych aspektów. Dzięki temu Maja nauczyła się postrzegać życie codzienne jako proces. Przyjmując takie podejście, należy robić nieustanne impruwmenty* we wszystkich sferach, apdejtować*, wprowadzać na wyższy level*.
– Impruwment jest kluczowy w rozwoju, na którym opiera się sens bytności w korpo. Człowiek nie powinien stać w miejscu – mówi Maja.

Polemizowałby z tym Paweł, który po latach doświadczenia uważa, że w dużym korpo liczy się bardziej opanowanie reguł funkcjonowania. – Bywa tak, że dzięki temu ktoś trwa sobie latami na stanowisku, a nawet awansuje, ukrywając brak kompetencji. Dopiero po przejściu do mniejszej firmy szybko wychodzi to na jaw – mówi.

Grzegorz zapewnia jednak, że mówienie o języku Mordoru jako o słownictwie związanym z tą okolicą to nieporozumienie. – Owszem, stosowanie specyficznego slangu jest na porządku dziennym, ale tylko dlatego, że obowiązuje on w firmach z branż, które mają tam biura. Słychać go również w innych oddziałach w całej Polsce.

– Wszystko zależy od kultury korporacyjnej* w danej firmie – mówi Przemek, menedżer w jednym z banków (z drobnymi przerwami w Mordorze od 12 lat). U niego np. pojawiają się takie słowa jak target* czy dedlajn*, ale o asapie* rzadko się mówi. – Zresztą sam staram się używać wyłącznie polskich słów. Taka moja prywatna misja.

Wzorowo pracujący ork wykonuje swoje zadania na stanowisku, na które został zaklasyfikowany przy rekrutacji. Akceptuje, że ma nad sobą szefa, a szef innego szefa. HR biznes partner* „dedykowany” danej dywizji* orków wyznacza cele projektowe (konkretne działania, które trzeba podjąć, by np. wzrosła sprzedaż produktów firmy) oraz rozwojowe (osobiste) na dany kwartał lub rok najpierw z szefem, a następnie dochodzi do ich kaskadowania, czyli rozprowadzania po sam dół. Proces oceny bywa dla orka frustrujący, zwłaszcza gdy szef oceni, że wystąpił problem z fidbekiem* albo liderszipem*.

– Hierarchiczność najbardziej mi przeszkadzała, więc w końcu odeszłam – opowiada Maja. – Nade mną dużo stopni, a cała praca spada na mnie. Orkowie wykonują czarną robotę, której ogólne zasady opracował ktoś na wyższym, strategicznym poziomie, a na koniec dnia to on spija całą śmietankę. Chciałam, żeby było mnie bardziej widać. By wybić się w korpo, trzeba albo błyszczeć, albo orać za kilku. Wtedy masz szansę zostać dostrzeżonym na górze i awansować, np. na szefa działu. Ważny jest też dobry kontakt z górą. Ale liczą się również naturalne umiejętności – spryt, myślenie strategiczne, umiejętność budowania relacji, miękkie zarządzanie ludźmi. Bo orkowie też potrafią się zbuntować, co może skończyć się źle i dla szefa.

Sushi popite małpką

Odróżniać się nietrudno, choćby wyglądem, bo w Mordorze obowiązuje dress code w wersji oficjalnej – garsonki i garnitury. Oprócz umundurowania warto przywieźć ze sobą prowiant, gdyż po kilku tygodniach zna się już na pamięć ograniczony asortyment nielicznych sklepów oraz ofertę obsługującego dany rewir „Pana Kanapki”, rozwożącego po piętrach gotowe dania. – Mordor jest rodzajem eksterytorialnej przestrzeni, pozbawionej typowo osiedlowych sklepów, gdzie zwykli ludzie robią codziennie zakupy – mówi Karolina. – Bo tu nie ma zwykłych ludzi. Najbliższe bloki mieszkalne znajdują się w promieniu dziesięciu minut drogi od Galerii Mokotów.

Gdy pracowała w Mordorze, o poranku oblężenie przeżywał jedyny sklep ogólnospożywczy w biurowcu Mars, który różnił się jednak od podobnych sobie wysokością cen dostosowaną do kieszeni miejscowego pracownika oraz dopasowanym doń asortymentem, w którym przeważały gotowe sałatki, zupy oraz zestawy sushi. Z lokali gastronomicznych – kilka sieciówek z kawą i gotowymi daniami, pojedyncze restauracje (specjalność: kuchnie świata), których adresów próżno szukać w rekomendacjach dla smakoszy.

– Odkąd na ulicach Warszawy pojawiły się food trucki, w Mordorze mają złote żniwa – mówi Grzegorz. W ogólnospożywczym popołudniami ponoć dobrze sprzedają się również alkohole w miniaturowych opakowaniach.

W 2015 r. na prima aprilis na słupie przy ul. Domaniewskiej zawisła tabliczka z napisem „Mordor”. Istniała krótko, lecz jej zdjęcia zrobiły furorę w mediach społecznościowych. Pomysłodawca legalizacji nazwy proponuje ustawienie innej, powitalnej, otoczonej miedzianymi figurami orków na wjeździe do biurowego zagłębia. Koszt całej operacji oszacował na 60 tys. zł.

Sama nazwa wywodzi się od założonej w kwietniu 2014 r. strony na Facebooku „Mordor na Domaniewskiej”. Jej twórcami byli pracownicy tutejszych firm – Rafał Ferber, Grzegorz Malikiewicz i Bartłomiej Przybysz. Pierwszy z nich podsłuchał, jak jeden z kolegów określa to miejsce.

Podchwycił określenie i zaczął nim oznaczać firmowe treści publikowane pod swoim profilem w mediach społecznościowych. Następnie powołał do życia stronę, wykpiwającą różne aspekty lokalnej rzeczywistości. W ciągu kilku dni liczba polubień wzrosła z setki najbliższych znajomych do tysiąca. Dziś stronę lubi ponad 123 tys. osób, tygodniowo społeczność „Mordoru” rośnie średnio o 500 nowych fanów.

– Hasło funkcjonuje w nieoficjalnym obiegu od dawna; pamiętam je jeszcze z czasów studenckich – mówi Paweł. – Wtedy „Mordor” miał głównie pejoratywne konotacje. Oznaczał harówkę w korporacji kojarzonej z hutą, w której łupie się stal i leje surówkę, jak we „Władcy pierścieni”. Teraz nazwa spowszedniała, wręcz trąci myszką. Nawet klienci z zagranicy używają tego określenia.

Śmiem twierdzić, że za 20 lat stanie się nazwą własną, jak „spa”. Nikt już nie będzie pamiętał literackiego pochodzenia.

Test Mordoru – tak Paweł mógłby określić zjawisko zaobserwowane podczas rozmów z kandydatami na przyszłych pracowników w firmie informatycznej. W piątce najczęściej zadawanych przez nich pytań znajduje się kwestia lokalizacji. – Niektórym wystarczy samo hasło „Mordor”, by nie kontynuować rozmowy. Ale są też tacy, którzy traktują je jako atut.

Nie chodzi o emocje, lecz osobiste doświadczenie. Kiedy Paweł zrezygnował z pracy w korporacji i założył własną firmę z siedzibą na Kabatach, odetchnął z ulgą, że przestał dotyczyć go problem komunikacyjnych zmagań. Szybko jednak zetknął się z innym: brakiem chętnych do pracy. Przeniósł się z powrotem do Mordoru. Zgłoszenia zaczęły spływać dziesiątkami.

– Może to wydawać się śmieszne, lecz w przypadku usług informatycznych ta lokalizacja świadczy pozytywnie o twoim poziomie i rozumieniu biznesu. Trochę jak ze sztuką współczesną – twierdzi. – Początkujący artysta dołącza swoje prace do galerii, gdzie prezentują się sławy. W Mordorze mają siedziby najwięksi gracze. Jeśli chcesz coś osiągnąć, musisz się tutaj pojawić.

Jeśli ktoś rezygnuje z dobrej oferty pracy, bo Mordor się mu źle kojarzy, Paweł uznaje taką decyzję za przejaw małostkowości. – To nie jest racjonalny argument.

Matecznik wilczków

Przeciętny pracownik Mordoru, jak podają statystyki TNS Polska z lipca 2015 r., ma 20-30 lat (87 proc. zatrudnionych).

– Mordor to miejsce idealne dla młodych wilczków bez rodziny – mówi Maja. – Cieszą się, gdy tu trafią, przesiadują godzinami w biurach, bo jeszcze nie wiedzą, że można żyć zupełnie inaczej. Czasem wspomagają wydajność różnymi substancjami.

Ale świat korporacji się zmienia i również tu zaczynają obowiązywać inne zasady. Dziś, zauważa Maja, bardziej zwraca się uwagę na work-life balance*. Nawet, można rzec, jest to w modzie. Czyli ork słyszy: jeśli masz jakieś sprawy do załatwienia, możesz wyjść wcześniej, rozumiemy, że każdy ma swoje życie, ale prezentacja ma być gotowa na poniedziałek. Elastyczność świadczy o dojrzałości firmy.

– Siedzenie po godzinach to już przeszłość. Siedzą tylko ci, którzy pracują z ludźmi z innej strefy czasowej lub chcą wykazać się przed szefem. Znam jednak przypadki, gdy ludzie tak zmieniali ustawienia swojej poczty mailowej, by wychodziła ze skrzynki bardzo późno, chcąc pokazać przełożonym, jak długo pracują – mówi Grzegorz.

Potwierdzają to badania. 54 proc. pracowników Mordoru ankietowanych przez TNS Polska spędza w biurach standardowe 8 godzin dziennie. Prawie 40 proc. przyznało, że zdarzyło im się przepracować bez przerw 14 lub więcej godzin. Taki sam odsetek odczuwa niekiedy syndrom wypalenia zawodowego.

Jednak aż co druga badana osoba wyznała ankieterom, że praca w Mordorze jest dla niej spełnieniem marzeń. 70 proc. wskazało jako zaletę fakt, że mogą się zajmować „fajnymi i kreatywnymi projektami”. Do lamusa odchodzą również zachowania związane z wyścigiem szczurów, choć po biurowcach krążą wciąż opowieści o pomiataniu pracownikami niższymi rangą, np. poprzez zakaz wjazdu na niektóre piętra, oraz o mobbingu, zwykle w relacjach damsko-damskich.

– Mordor to soczewka życia biznesowego w Polsce – dowodzi Paweł. – Niektórzy narzekają, ale jeśli przychodzisz tutaj świadom panujących reguł gry, grasz w nią do czasu, aż osiągniesz swoje cele. Nie mógłbym dziś tak sprawnie prowadzić własnego biznesu, gdybym nie podpatrzył wielu rozwiązań w wielkiej korporacji.

Cytat ze strony „Mordor na Domaniewskiej”: „Nieważne, czy robisz w warszawskim Mordorze na Domaniewskiej, czy w jakimś innym zagłębiu biurowcowym. Pamiętaj: »mordor«, »korposucz« czy »korposzczur« to stan umysłu, a nie miejsce. Nie daj się!!!”.

Maja: – Też weszłam w to świadomie, traktując pobyt w Mordorze jako naukę. Chciałam się przekonać, jak to jest w wielkiej firmie. Korporacje mają swoje procedury, wypracowane przez lata. Wiele z nich sprawdza się w innych okolicznościach. Nie bez znaczenia były też pieniądze. Bo co tu kryć, w Mordorze się zarabia.

Uciec do miasta

Pieniądze wydaje się jednak gdzie indziej. W ciągu biurowego dnia jedyną rozrywką są pielgrzymki na lunch (w Mordorze nie mówi się „obiad”) do kantyny. Niektórzy wyspecjalizowali się w wyszukiwaniu co atrakcyjniejszych kantyn w sąsiednich biurowcach. W uprzywilejowanej sytuacji są również palacze – mają pretekst, by częściej wyrywać się przed budynek, choć zieleni wokół jak na lekarstwo. W wielu biurach urządzono strefy odpoczynku, wyposażone w pufy i darmowe Wi-Fi, ale nikt z nich nie korzysta. Podobnie jak kluby fitness, zaludniające się tylko o poranku.

Wieczorami ucieka się do domu, najwyżej zahaczywszy o Galerię Mokotów, by odreagować stres szybkimi zakupami.

Przemek, bankowiec, przyznaje, że gdyby jego pracodawca zapragnął zmienić adres, przyklasnąłby temu z radością. – To odczłowieczone miejsce, które kojarzy mi się wyłącznie z pracą. Jestem warszawiakiem, mieszkam w centrum i tam toczy się moje życie prywatne.

Gdy mieszcząca się w Mordorze instytucja, w której pracowała Karolina, postanowiła przesunąć ją na mniej atrakcyjne stanowisko, wśród argumentów przeciw pozostaniu przeważył jeden: lokalizacja. – Teraz od razu po pracy mogę robić coś przyjemnego, a nie myśleć z przerażeniem o tym, jak wydostać się do prawdziwego miasta.

Latem 2016 r. w prasie pojawiły się doniesienia o wyludnianiu się Mordoru za sprawą wyprowadzek kilku dużych firm do siedzib bliżej centrum. Nowe warszawskie dzielnice biznesowe rosną na Woli i w rejonie Dworca Gdańskiego. Specjaliści od rynku nieruchomości nie tracą jednak optymizmu: w ciągu kolejnych pięciu lat w rejonie nazywanym dziś Służewcem Przemysłowym może powstać kolejne 300 tys. m kw. biur. Bo dla korporacji liczą się koszty, a tutaj wciąż jest najtaniej. ©

SŁOWNIK GWARY KORPORACYJNEJ:
impruwmenty – udoskonalenia, od ang. improvement
apdejtować – aktualizować, od ang. update
level (ang.) – poziom
kultura korporacyjna – zasady obowiązujące w danej korporacji, czasem określane wewnętrznym regulaminem
target (ang.) – cel
dedlajn – ostateczny termin wykonania zadania, od ang. deadline
asap – na już; skrót od ang. as soon as possible
HR biznes partner (z ang.) – tytuł zawodowy pracownika z działu personalnego
dywizja – określenie oznaczające oddział, używane w korporacji z branży spożywczej
fidbek – reakcja zwrotna, od ang. feedback
liderszip – przywództwo, od ang. leadership
work-life balance (ang.) – równowaga między pracą a życiem osobistym

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2017