Dość debat, idą inby

Wyobrażenie o naszej jednostkowej wyjątkowości jest nieustannie podmywane. A jeśli wcale nie jesteśmy wyjątkowi? Co w tym złego?

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Błogosławieństwo poety /  ANDRZEJ DUDZIŃSKI
Błogosławieństwo poety / ANDRZEJ DUDZIŃSKI

Trudno być wyjątkowym. Przynajmniej od jakiegoś czasu. Nikt już nie chce rozmawiać, nikt nie słucha, a nawet jak słucha, to słyszy tylko to, co chce, i tak gubią się niuanse, a ich miejsce zajmują etykietki i stereotypy. A potem są już tylko hejt, wojna wszystkich ze wszystkimi, koniec.

Podobne narzekania słychać zewsząd. Pisał o nich Tomasz Stawiszyński w „Regułach na czas chaosu”, pisała Olga Tokarczuk w „Czułym narratorze”, przewijają się w co drugim felietonie w „New York Timesie”, formułował je Jan Klata w rozmowie z Dorotą Wodecką (w „Gazecie Wyborczej”), kiedy mówił: „Nie sprawdzamy już mocy swoich poglądów w konfrontacji z poglądami innych, nie poddajemy ich próbie, bo to wymagałoby wyjścia poza naszą strefę komfortu”.

Zwykle za tego rodzaju narzekaniami stoi przekonanie, że każdy pogląd jest wyjątkowy i niepowtarzalny, a uczciwość intelektualna wymaga, aby za każdym razem, kiedy przychodzi nam się zmierzyć z jakimś stanowiskiem, poświęcić mu tyle uwagi i energii, żeby w pełni uchwycić jego unikalność. W gruncie rzeczy brzmi to całkiem nieźle. Wyobrażam sobie, że gdybyśmy zechcieli zastosować się do tego przepisu, świat zmieniłby się w jeden wielki klub dyskusyjny. Byłoby może trochę nudno, ale na pewno bezpiecznie.

Tylko że pogląd, jakoby każdy pogląd był wyjątkowy, nie jest w gruncie rzeczy wcale taki wyjątkowy. Przypomina raczej wizję, która zrodziła się jakoś w połowie XVIII wieku i zakładała, że zamiast wojen powinno toczyć się oświecone dyskusje, przy herbacie albo podczas obiadów w czwartki. Miało to wtedy sens, sprawdzało się przecież w salonach i klubach dżentelmenów, do których – pisała o tym Agata Sikora w książce „Wolność, równość, przemoc” – co prawda nie każdego wpuszczano: kobiet, dzieci, chłopów, czarnych, ale przecież tylko dlatego, że nie opanowali oni (jeszcze!) zasad cywilizowanej debaty. W każdym razie zrodzone w tamtym czasie przekonanie o tym, jak powinna wyglądać uczciwa dyskusja, okazało się na tyle silne, że wpłynęło na kształt wielkich instytucji politycznych XX wieku, w tym Organizacji Narodów Zjednoczonych czy Unii Europejskiej, a w XXI wieku wciąż potrafi żywo oddziaływać na wyobraźnię.

To właśnie ten obraz: oświeceniowej, czy po prostu oświeconej, sfery publicznej, w której każdy pogląd domaga się uczciwej dyskusji, wyciąga się jak magiczną broń za każdym razem, kiedy ktoś w wymianie słów (bo przecież nie da się tego nazwać dialogiem) rzuca te dziwaczne słowa: „dziaders”, „boomers” czy „terf”. „Jaki dziaders?! – słychać w odpowiedzi. – Ja tylko wygłaszam swoje wyjątkowe i unikalne opinie. Ale najwyraźniej nikt już nie chce słuchać”.

Targetowanie

To nie przypadek, że niektóre z tych terminów wyglądają jak internetowe skrótowce, te wszystkie ROTFL, IMHO albo LOL. To internet wniósł najwięcej zamieszania do eleganckiego obrazu sfery publicznej odziedziczonego po czasach, kiedy obejmowała ona ­kilkudziesięciu światłych ludzi w każdym większym mieście.

Oczywiście nie chodzi tylko o internet, wcześniej były przecież rewolucja francuska, rewolucja październikowa, dwie wojny światowe, Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, dekolonizacja i postępująca emancypacja, zjawiska, które w sumie sprawiły, że wyobrażenie o ekskluzywnym oświeceniowym klubie stawało się coraz trudniejsze do utrzymania. Ale najlepiej to globalne zmieszanie głosów reprezentuje jednak internet, w którym komunikacja stała się nie tylko powszechnie dostępna, ale też ekstremalnie rozpędzona.

Nigdy dotąd w historii tyle osób nie mówiło tak wiele tak szybko. Nigdy dotąd ich opinie nie były tak ważne. I nigdy nie były tak pospolite. W internecie poglądy zaczęły krążyć jak cząsteczki w Wielkim Zderzaczu Hadronów: masowo i błyskawicznie. A realizacja, w innych warunkach słusznego, postulatu, żeby każdemu z nich poświęcić osobną uwagę, stała się zwyczajnie niemożliwa. Ale też niepotrzebna, bo w ciągłych zderzeniach cząsteczki opinii (Richard Dawkins w książce ­„Samolubny gen” z 1976 r. proponował, by nazywać je, na wzór genów, „memami”) zaczęły tworzyć ze sporą regularnością większe zestawy (Dawkins nazywał je „mempleksami”), których kształty z czasem okazywały się regularne i przewidywalne.

Nie ma przebacz

Zawstydzanie, piętnowanie i, ostatecznie, unieważnienie – to techniki, których ofiarami padają uczestnicy wojny wszystkich ze wszystkimi, wypełniającej debatę publiczną w Polsce i większości krajów Zachodu.

Skądinąd jednymi z pierwszych, którzy zdali sobie z tego sprawę i od razu znaleźli dla tego zastosowanie, byli twórcy globalnych platform reklamowych, nazywanych dla niepoznaki „mediami społecznościowymi”. Swego czasu głośne były wyniki badań pochodzącego z Polski psychologa społecznego Michała Kosińskiego, który dowodził, że algorytmy Facebooka potrzebują około siedmiu „polubień”, żeby móc w przybliżeniu określić charakter danej osoby; po 70 reakcjach algorytmy miały nas znać lepiej niż przyjaciele, po 150 – lepiej niż rodzice, po 300 – głębiej niż życiowi partnerzy.

Kłosiński opublikował swoje badania dziesięć lat temu, kiedy na Facebooku nie było jeszcze całej palety emocjonalnych reakcji, a algorytmy uczenia maszynowego dopiero zabierały się za przetwarzanie ogromnej masy danych produkowanych przez ludzkość w codziennych klikach. Wtedy ta świadomość, że wcale nie jesteśmy tacy wyjątkowi, mogła się wydawać szokująca. Ale chyba od tego czasu zdążyliśmy, przynajmniej niektórzy z nas, do niej przywyknąć. I w końcu sami, zamiast domagać się indywidualnego traktowania, zaczęliśmy coraz chętniej wpisywać się w społeczne trendy przepływające przez nasze ekrany i ciała.

Dojrzewanie na wspak

Przerobiłem to na sobie. Kiedy w podstawówce zdobywałem same piątki i szóstki, a z internetem łączyłem się co najwyżej przez modem o przepustowości 56 kilobajtów na sekundę, wydawało mi się, że cały świat leży u moich stóp. Kiedy trafiłem do liceum, pliki MP3 ściągałem z sieci eMule, a na olimpiadzie z polskiego spotkałem rówieśników, którzy brzmieli jak doktoranci teorii literatury, zacząłem nabierać wątpliwości.

Na studiach, kiedy internet dzieliłem ze współlokatorami za sprawą routera bezprzewodowego, zaczynałem godzić się z myślą, że może takich jak ja jest jeszcze paru, choć liczyłem, że historia awansu społecznego, która mi się przydarzyła, coś może ratuje. A potem mój telefon połączył się z internetem w standardzie 5G, a ja przeczytałem inne opowieści o awansie społecznym i w końcu pogodziłem się z tym, że uparte poszukiwanie podstaw własnej wyjątkowości może wcale nie być najsensowniejszym pomysłem na spędzanie czasu.

Jeśli to wszystko brzmi jak historia dojrzewania, to tym właśnie jest, choć w powieści „Dewocje” sprzed dwóch lat Anna Ciarkowska błyskotliwie odwraca tę figurę: „Mówi się, że to dorastanie, ale mi kojarzy się z czymś całkiem przeciwnym, jakby człowiek nagle malał i dostrzegał swoją niewyróżnialność. Sam siebie od innych nie umie odróżnić”.

Wygląda na to, że cała nasza kultura przeszła podobny proces dorastania, który w gruncie rzeczy dałoby się utożsamić z powszechnym oświeceniem, o jakim marzyli XVIII-wieczni myśliciele. Jego efekty okazały się jednak całkiem odwrotne od zamierzonych. Zamiast zrealizować bilet wstępu do salonu cywilizowanych dyskutantów, zdaliśmy sobie sprawę, że w żadnym salonie się nie pomieścimy. I że w tym tłumie nie damy rady dogadać się tak, jak dogadywano się (choć czy naprawdę się dogadywano, to też jest sprawa do przemyślenia) w znacznie mniejszych gronach. W efekcie zamiast wyobrażeń o domagającej się wysłuchania wyjątkowości każdej i każdego został nam, jak w „Głosie Pana” nazywał go Stanisław Lem, „racjonalny surogat demonologii – statystyka”.

I to właśnie zwykła statystyka podpowiada, że kiedy ktoś zaczyna mówić, że nikt już nie chce dialogować, to za tym z pozoru niewinnym poglądem zaraz pójdą kolejne: że kobiety też są winne, że młodym nie chce się pracować, że merytokracja, że cancel culture. A na końcu pewnie będzie coś o samotnym wilku.

Po testach

A przecież zamiast tego wystarczyłoby wypełnić jeden z internetowych testów. Najpierw odpowiada się w nich na kilka albo kilkadziesiąt pytań: o ekonomię, podatki, przemoc wobec dzieci, prawo do aborcji, wolności obywatelskie, system penitencjarny, religię i politykę seksualną. A potem można zobaczyć, gdzie na spektrum opcji politycznych sytuują się nasze poglądy.

Jedno z popularnych tego rodzaju narzędzi, Political Compass, istnieje od 2001 r. i różnice ideologiczne rozbija na dwie osie: ekonomii i spraw społecznych. Można tu więc okazać się radykalnym lewicowcem fiskalnym i radykalnym prawicowcem obyczajowym; albo obyczajowym centrystą o skłonnościach prorynkowych. Kombinacja odpowiedzi na zadane pytania może być ekscentryczna, ale w końcu układa się w rozpoznawalny wzorzec i ląduje na jednej z czterech ćwiartek tego wykresu.

Takie testy nie tylko pomagają w uporządkowaniu własnych poglądów politycznych. Przede wszystkim pozwalają określić się wobec tych większych zjawisk, w których uczestniczymy. Albo inaczej: zdobyć tę wiedzę, którą na nasz temat i tak mają już algorytmy. A przy okazji zdać sobie sprawę, z kim nam po drodze, a z kim nie.

W ostatnich latach uczyliśmy się tego nie tylko w internecie, ale też na ulicach. To podczas protestów – w obronie mediów, w obronie sądów, w obronie kobiet, w obronie osób LGBTQ+, w obronie uchodźców – dowiadywaliśmy się, że indywidualne różnice są mniej ważne od tego wszystkiego, co nas łączy i co pozwala nam mówić słyszalnym głosem. Zresztą to też nie przypadek, że te okropne akronimy, których tak bardzo nie lubią obrońcy oświeconej sfery publicznej, są chętnie i afirmatywnie wykorzystywane przez mniejszości, które przy ich pomocy próbują definiować swoje tożsamości. Są więc osoby LGBT, ale są też GSM (gender and sexual minorities, mniejszości genderowe i seksualne), są GNC (gender non-conforming, osoby niebinarne), są QTPOC (queer and trans people of color, niebiałe osoby queer i trans).

Pewnie w ogóle stawianie na to, co zbiorowe i wspólne, zamiast na to, co jednostkowe i osobne, jest strategią tych, którzy jednostkowo i osobno niewiele mogą. Historyczne nawyki kazałyby wiązać taką strategię z dyskryminowanymi mniejszościami. Ale jeśli dzisiaj podobne odczucie staje się powszechne, to może dlatego, że coraz więcej osób odnajduje się w pozycji takich mniejszości – pozbawionych głosu i poczucia sprawczości.

Swoje robią tu neoliberalny kapitalizm (od ostatniego wielkiego kryzysu ekonomicznego kojarzony z jednym procentem najbogatszych) i kryzys klimatyczny (który wydaje się wyzwaniem ponad ludzkie siły), ale oba te zjawiska z wielkim internetowym zderzaczem poglądów łączy to, że w konfrontacji z nimi nasze pojedyncze głosy naprawdę wydają się znikome.

Taka prawda

Przeczuwaliśmy to od dawna. W opublikowanym w 1997 r. eseju „Books in Bed” Jonathan Franzen pisze o naszej dwuznacznej relacji ze statystyką, która stopniowo zajmuje miejsce wielkich systemów światopoglądowych. Zamiast zastanawiać się, jak powinno być, sprawdzamy, jak jest zwykle. Dotyczy to zachowań seksualnych (bo esej Franzena za punkt wyjścia ma poradniki życia erotycznego), ale też każdej innej sfery życia.

Porównanie się z resztą społeczeństwa może przynieść ulgę i pocieszenie, uspokoić skołatane nerwy, potwierdzić, że wszystko jest w normie.

Tyle że – przynajmniej dla Franzena w 1997 r. – to marna pociecha: „Oczywiście, prawda może być taka, że wcale nie jestem większy niż facet obok. Ale kto chce znać taką prawdę?”. Franzen na pewno nie chce, dlatego zaczyna chwalić wiktoriańską etykę skrytości i narzekać na media, które z tego, co miało pozostać prywatne i dawać poczucie wyjątkowości, uczyniły coś pospolitego. Choć przecież za taką argumentacją kryje się świadomość, że to tylko tania sztuczka, opierająca się na niedostatku informacji. Albo prosta decyzja, żeby w konfrontacji faktów z ­ideologią pojedynczej wyjątkowości – wybrać ideologię.

W gruncie rzeczy to wyobrażenie o jednostkowej wyjątkowości jest nieustannie podmywane przez swój rewers w postaci przekonania o tym, że wcale nie jesteśmy wyjątkowi. I przecież funkcjonowanie instytucji opartych na nieskrępowanej dyskusji światłych jednostek – choćby parlamentu – jest uwarunkowane przez mechanizm całkowicie odwrotny, którym rządzą pospolitość, powtarzalność i statystyka – wybory. I tylko czasem, w chwilach wielkich politycznych przesileń, ta druga świadomość bierze górę.

Opowiadając w „Latach” o wydarzeniach 1968 r. we Francji, Annie Ernaux pisze: „Podniecające stało się myślenie o sobie w kategoriach zbiorowości” (przeł. M. Budzińska, K. Jarosz). Dziś takie myślenie znów staje się powszechne, choć nie wiem, czy na pewno podniecające.

Tożsamości

Lokowanie się na diagramie internetowego kompasu albo wykrzykiwanie haseł na demonstracjach ma też swoje skutki uboczne. Stanowi nie tylko wyraz posiadanych już poglądów, ale skłania też wtórnie do tego, żeby te poglądy wzmacniać. W ten sposób polityczne opinie łatwo mogą się przekształcić w polityczne tożsamości. Różnica polegałaby na tym, że o ile te pierwsze powinny – przynajmniej w teorii – podlegać dyskusji, te drugie zasadniczo pozostają nienegocjowalne.

W 2015 r. amerykańscy dziennikarze Ezra Klein i Alvin Chang na łamach magazynu „Vox” pisali o pewnej symptomatycznej zmianie, jaką dało się zauważyć w odpowiedziach mieszkańców Stanów Zjednoczonych na stosunkowo niewinne pytanie: „Czy był(a)byś niezadowolony(a), gdyby twój syn lub córka wzięli ślub z członkiem przeciwnej partii politycznej?”. W 1960 r. twierdząco odpowiedziało tylko 4 proc. zwolenników Demokratów i 5 proc. wyborców Republikanów. 50 lat później było to już 49 proc. Republikanów i 33 proc. ­Demokratów. Preferencje polityczne, twierdzili Klein i Chang, nabrały w ciągu pół wieku takiego nacechowania emocjonalnego, że zaczęły dotyczyć prywatnych decyzji – stały się elementem tożsamości.

To stąd biorą się – niemal już rytualne, bo powracające z zadziwiającą regularnością, ale wciąż emocjonalnie rozgrzane – spory między „lewakami” a „libkami”, jak obrońców oświeceniowych wartości nazywają ich przeciwnicy. Tych pierwszych określa się czasem pogardliwie „płatkami śniegu”, bo podobno tacy są delikatni, że dosłownie się rozpływają na widok opinii, z którymi się nie zgadzają (po polsku to nie całkiem działa, bo angielskie melt down to też synonim internetowej furii); ale przecież ta metafora pasowałaby też do tych drugich, którzy są święcie przekonani, że każdy jest unikalny i niepowtarzalny.

Brzmi to wszystko, właśnie, mało podniecająco, ale za tymi określeniami i sporami stoi przekonanie – raczej świadome w przypadku tych drugich, w przypadku tych pierwszych niewypowiadane wprost – że nasze poglądy wcale nie są takie wyjątkowe. I że w większości przypadków da się je rozpoznać już po jednej nutce. „Ci młodzi przylepieni do ekranów” – to pogląd niechybnie ­boomerski, „Kobiety przecież też...” – dziaderski, a „Osoba oglądająca...” – to oznaka lewactwa. I tak właśnie trzeba by traktować te określenia – jako nazwy zestawów poglądów, mempleksów, a niekoniecznie przytyki do płci czy wieku.

Liczby i procenty

Nie wygląda to jak dobra wiadomość dla demokracji. Mówiąc językiem polito­logii: proces, o którym tu opowiadam, oznacza zmierzch liberalnego indywidualizmu. A wraz z nim demokracji w tym jej wariancie, który do działania potrzebuje silnego przekonania obywateli i obywatelek o ich politycznym sprawstwie, bo tylko ono może podtrzymać wiarę w to, że między aktem oddania głosu w wyborach a decyzjami podejmowanymi przez rządzących zachodzi jakaś łączność.

Tymczasem przekonanie, że stanowi się co najwyżej element większego zjawiska, nad którym samemu lub samej się nie panuje, tę wiarę nadwyręża. Pisząc tym razem o przełomie lat 80. i 90., Annie Ernaux zauważa: „Fakty, rzeczywistość materialna i niematerialna dochodziły do nas za pośrednictwem liczb i procentów”, a zaraz dodaje: „Liczby nie wyrażały niczego poza fatalizmem i determinizmem”.

W podobnym tonie pisze David Runciman w książce „Jak kończy się demokracja”, gdzie zauważa, że przywiązanie do politycznych tożsamości, i to jeszcze tych podpowiadanych nam przez algorytmy, które może i wiedzą, kim dotąd byliśmy, ale nie mają pojęcia, kim chcielibyśmy być, blokuje możliwość zmiany i skazuje nas na tkwienie w zamkniętym kręgu tych samych poglądów. A przede wszystkim rodzi pokusę, by oddać władzę w ręce technokratów, obiecujących uporządkowanie społecznego chaosu i zapanowanie nad nim przy użyciu rzekomo neutralnych narzędzi.

Jednak tego rodzaju pesymistyczne diagnozy, wynikające z przywiązania do XX-wiecznego kształtu liberalnej demokracji, zdają się nie brać pod uwagę punktu widzenia tych, którzy wcale nie byli jej beneficjentami i dla których indywidualizm nie był wcale cnotą, ale narzędziem utrwalania zastanych nierówności. I przecież dziś przekonanie o pierwszeństwie tego, co zbiorowe, idzie w parze z bezprecedensowym zaangażowaniem politycznym tak samo na protestach, jak w sieci.

W szczególności dotyczy to młodszych ludzi, którzy wychowali się w towarzystwie internetu i nawet nie mogą, tak jak Jonathan Franzen, odwracać oczu od faktu, że wcale nie są tacy wyjątkowi, bo taka myśl nawet nie mieści się w ich wyobraźni. Zamiast tego próbują na nowo negocjować warunki swojego uczestniczenia w życiu publicznym. A jeśli wygląda to czasem jak „gównoburze”, na które narzekają obrońcy debaty publicznej, to tylko dlatego, że negocjacje wciąż trwają.

Dla tych, którzy nie mają ochoty brać w nich udziału, istnieje wyjście awaryjne: można wcale nie mieć poglądów. ©

Autor jest redaktorem Dwutygodnika, internetowego magazynu o kulturze, wydał książki „Nieuchronny plagiat” (2017) i „Ostatni ludzie” (2021).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Eseista, redaktor wicenaczelny magazynu „Dwutygodnik”. Autor książek „Hanka. Opowieść o awansie” (Czarne, 2024), „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata” (Czarne, 2021) oraz „Nieuchronny plagiat” (Wydawnictwo IBL PAN, 2017). Jego teksty można też znaleźć w „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Wielki zderzacz opinii