Pracownik czasowo niedostępny

Zmęczeni niemal dwoma latami pandemii Amerykanie nie chcą harować za wszelką cenę. W Stanach brakuje już 11 mln ludzi do pracy.

17.01.2022

Czyta się kilka minut

Wejście do ciastkarni na Manhattanie z ogłoszeniem o poszukiwaniu rąk do pracy. Brak personelu dokucza zwłaszcza branży handlowej i gastronomicznej w USA. Nowy Jork, 12 stycznia 2022 r. / ALEXI ROSENFELD / GETTY IMAGES
Wejście do ciastkarni na Manhattanie z ogłoszeniem o poszukiwaniu rąk do pracy. Brak personelu dokucza zwłaszcza branży handlowej i gastronomicznej w USA. Nowy Jork, 12 stycznia 2022 r. / ALEXI ROSENFELD / GETTY IMAGES

Catherine Dugoni mówi o sobie, że nie jest mistrzynią szybkiego podejmowania decyzji, ale ta akurat przyszła jej bez trudu. Gdy tylko do jej rodzinnego Sacramento, stolicy stanu Kalifornia, przyjechał brytyjski wokalista Harry Styles, 23-latka wybrała się na jego koncert z konkretną misją. Trzymając kartkę z napisem „Powiedz mi, żebym rzuciła pracę”, ustawiła się przy scenie, licząc na reakcję Stylesa. Nie zawiodła się: w przerwie między piosenkami artysta wysłuchał jej rozterek dotyczących pracy w marketingu, a obecny przy tym tłum fanów namawiał ją do rzucenia etatu.

Catherine uznała, że to znak od losu, i następnego dnia rano złożyła wypowiedzenie. Jak tłumaczyła potem w wywiadach dla amerykańskich mediów – jej wyczyn podczas koncertu zwrócił uwagę dziennikarzy – od dawna myślała o odejściu z firmy, bo doskwierała jej praca zdalna i brak kontaktu z ludźmi. „To po prostu nie było dla mnie” – stwierdziła w rozmowie z gazetą „SF Gate”, dodając, że od zawsze marzy jej się kariera pisarki.

Milion powodów

Catherine Dugoni nie tylko wylądowała na bezrobociu, ale stała się też – niejako przy okazji – częścią zjawiska społecznego nazywanego już w Stanach „wielką rezygnacją”.

Począwszy od kwietnia 2021 r., co miesiąc z pracy rezygnuje średnio ponad 4 mln Amerykanów. Najwięcej, bo aż 4,4 mln osób (czyli 3 proc. ogółu siły roboczej), złożyło wypowiedzenia we wrześniu 2021 r. Amerykanom łatwiej teraz trzasnąć drzwiami, bo w odbudowującej się gospodarce – mimo trwającej cały czas pandemii, gdzie obecnie za sprawą wariantu Omikron notuje się nawet po milion nowych infekcji dziennie – stopa bezrobocia spadła pod koniec 2021 r. do 4,2 proc. Na chętnych czeka rekordowe 11 mln wakatów, co jest odwróceniem sytuacji z wiosny 2020 r., gdy w wyniku lockdownów w całym kraju bezrobocie poszybowało do 14,7 proc.

Po prawie dwóch latach pandemii etat rzucają Amerykanie z różnych środowisk: wypaleni zawodowo pracownicy korporacji, kiepsko zarabiający kelnerzy, marzący o wcześniejszej emeryturze pięćdziesięciolatkowie i poszukujący nowych dróg rozwoju milenialsi.

Z drugiej strony za rekordowym odpływem siły roboczej stoją także ci, którzy zwlekają z powrotem na rynek pracy: np. boją się zakażenia, mają trudności z opłaceniem drogiego żłobka dla dzieci lub odwrotnie – dzięki zasiłkom dla bezrobotnych zgromadzili pewne oszczędności i mogą pozwolić sobie na chwilowy przestój.

Wszystko to sprawia, że amerykańskie firmy jak nigdy zabiegają o pracowników.

Bo pies zachorował

Randale Watson, menedżer supermarketu ze zdrową żywnością w San Francisco, mówi „Tygodnikowi”, że nie ma dnia, by nie poświęcał kilku godzin na rekrutację. Ale choć wciąż zatrudnia nowych ludzi, to w zespole liczącym 120 osób potrzebuje jeszcze kilkunastu dodatkowych pracowników. Nie pomagają bonusy, jak podwyższenie stawki godzinowej do 17,5 dolara i wypłata tysiąca dolarów specjalnej premii po trzymiesięcznym okresie próbnym. Ludzie po prostu podpisują umowę, ale potem rezygnują.

– Niektórzy odchodzą już po dwóch godzinach pracy, mówiąc, że to nie jest zajęcie dla nich – tłumaczy mi Randale. – Zresztą, co ja mówię! Wiele osób nie pojawia się nawet pierwszego dnia w sklepie! Po prostu nagle znikają: nie odbierają telefonów lub podają absurdalne wymówki, jak ta, że rozchorował im się pies albo że rzekomo nie mieli jasnych wytycznych dotyczących godzin pracy – dodaje menedżer.

Randale narzeka na dużą konkurencję w San Francisco, co utrudnia zatrzymanie w firmie pracowników. W mieście roi się od reklam w witrynach sklepów i restauracji, które kuszą kandydatów coraz wyższymi stawkami.

– Jak widać, nadal nie jesteśmy wystarczająco atrakcyjni, skoro kilka ulic dalej meksykańska knajpa Chipotle płaci 20 dolarów za godzinę – twierdzi Randale, który ze względu na braki kadrowe coraz częściej sam zasiada na kasie i pomaga w wykładaniu towarów na półki.

Mówi, że problemy pojawiły się już na początku pandemii, gdy ze strachu przed zakażeniem wiele osób poprosiło o bezpłatny urlop. Z drugiej strony menedżer pociesza się, że ostatnio zgłaszają się do niego osoby, które wcześniej o pracy w supermarkecie nawet by nie pomyślały.

– Kilka miesięcy temu dołączył do nas chłopak, który nagrywał muzykę do hollywoodzkich filmów. Powiedział, że chce zatrudnić się w sklepie, bo ma już dość pracy zdalnej i brakuje mu kontaktu z ludźmi. On akurat jest w porządku, jeszcze nie zrezygnował – podkreśla Randale.

Przemęczenie i rozdawnictwo

Z brakami kadrowymi od miesięcy zmaga się również RF Buche, znany właściciel sieci sklepów spożywczych i restauracji w Dakocie Południowej. Aby przyciągnąć nowych ludzi, przedsiębiorca zaczął oferować po 2 tys. dolarów jednorazowego dodatku przy podpisaniu umowy oraz stawkę 22,5 dolarów za nadgodzinę. Mimo to brakuje chętnych, a ci, którzy już u niego pracują, coraz częściej narzekają na przemęczenie i wypalenie zawodowe.

– Niedawno dostałem wypowiedzenie od menedżera sklepu, który nie miał już siły robić nadgodzin – mówi „Tygodnikowi” Buche. – Z kolei w jednej z moich restauracji mam tak mało pracowników, że musiałem skrócić godziny otwarcia o sześć godzin. Tylko w ciągu tygodnia tracę na tym 10 tys. dolarów utargu – szacuje przedsiębiorca, który w liczącym 400 osób zespole potrzebuje jeszcze ok. 70 pracowników.

Buche uważa, że za brakami kadrowymi stoi m.in. socjalne rozdawnictwo w indiańskich rezerwatach, skąd pochodzi wielu jego pracowników. Tłumaczy, że w Lower Brule, Pine Ridge i Rosebud władze plemienne skorzystały z antykryzysowych funduszy od rządu federalnego USA i wypłaciły mieszkańcom po 2 tys. dolarów zapomogi na głowę.

– Dla ubogich rodzin, które liczą np. 12 osób, to duży zastrzyk pieniędzy. Najwyraźniej niektórzy uznali, że nie opłaca im się przez jakiś czas pracować – twierdzi Buche, podkreślając jednocześnie, że ta pomoc socjalna przyczyniła się do wzrostu obrotów w sklepach, które jego firma prowadzi na terenie rezerwatów.

Zasiłek dla antyszczepionkowca?

Buche narzeka, że nie ma miesiąca, aby ktoś z jego zespołu nie przebywał w domu na kwarantannie. Mówi, że wielu jego indiańskich pracowników tłoczy się w niewielkich domach, co ułatwia rozprzestrzenianie się koronawirusa. Sytuację utrudnia dodatkowo fakt, że ok. 50 jego pracowników to antyszczepionkowcy.

Jeszcze do połowy stycznia RF Buche jak ognia bał się wprowadzenia federalnego nakazu szczepień dla firm zatrudniających więcej niż stu pracowników. Ostatecznie jednak po długiej batalii przepisy zostały zablokowane przez Sąd Najwyższy USA, co uchroniło wiele firm przed falą rezygnacji wśród pracowników (nakaz obowiązuje jedynie w finansowanych przez rząd federalny placówkach służby zdrowia). Towarzyszące projektowi emocje dobrze oddawały wypowiedzi republikańskich polityków: w stanach, takich jak Iowa, Tennessee, Floryda i Kansas zarzekali się, że ci, którzy nie zaszczepią się i stracą z tego powodu pracę, mogą liczyć na zasiłek dla bezrobotnych.

– Boję się, że ludzie będą chcieli obejść obowiązek szczepień i albo pójdą na bezrobocie, albo znajdą pracę w firmie zatrudniającej poniżej stu osób. Nawet nie chcę myśleć, co będzie dalej… – mówi RF Buche.

Dyrektor szoruje toaletę

Fala zwolnień wśród pracowników-anty- szczepionkowców może okazać się szczególnie dotkliwa dla branż, które zmagają się z największym odpływem ludzi: gastronomii, hotelarstwa, handlu i branży rozrywkowej. Deficyt siły roboczej obserwuje się też w finansach, ubezpieczeniach, sektorze edukacji i służbie zdrowia.

Szacuje się, że już w niemal jednej czwartej amerykańskich szpitali brakuje rąk do pracy, co spowodowane jest dodatkowo ogromną skalą zakażeń wariantem Omikron. Aby zmniejszyć braki kadrowe, amerykańskie Centrum Zapobiegania i Kontroli Chorób skróciło zalecany okres kwarantanny dla pracowników z 10 do 5 dni. Władze Kalifornii poszły o krok dalej i zezwoliły szpitalom na wzywanie z powrotem do pracy pielęgniarek i lekarzy, którzy mają pozytywny wynik testu na koronawirusa, ale nie mają objawów.

Z poważnymi brakami kadrowymi borykają się również szkoły finansowane przez władze lokalne i stanowe: w niektórych jest tak źle, że niekiedy odwołuje się lekcje lub organizuje się je w większych grupach zdalnie. W szkołach w stanach Vermont i Newada brakuje nawet personelu sprzątającego, co sprawiło, że obowiązkiem dyrektorów czy członków rad szkolnych stało się szorowanie toalet i mycie podłóg.

Michał Kopera, naukowiec pracujący na stanowym Uniwersytecie Idaho, mówi „Tygodnikowi”, że do pracy w podstawówkach werbuje się nawet rodziców uczniów. – Od tygodni dostaję maile ze szkoły, gdzie uczą się moi synowie – tłumaczy Kopera. – Dyrekcja pisze, że przyda się każda pomoc przy prowadzeniu zajęć lub pilnowaniu uczniów na przerwach.

Kopera mówi, że problem deficytu pracowników pojawił się też na jego uczelni: – Jeszcze kilka miesięcy temu nie mieliśmy trudności ze znalezieniem studentów do drobnych prac administracyjnych lub udzielania korepetycji kolegom z roku. Dziś na dziesięć wolnych miejsc zgłosiły się tylko dwie osoby.

Niektórym studentom bardziej kalkuluje się praca w McDonaldzie, gdzie zarobią nawet 15 dolarów za godzinę.

Dziś pracuję z Rzymu

Rosnące płace to już ogólnokrajowy trend. W odpowiedzi na deficyt pracowników i ponad 6-procentową inflację amerykańskie firmy – jak Target i Walmart (wielkie sieci handlowe) czy nawet Amazon (gigant w handlu online) – prześcigają się w podwyższaniu stawek właśnie do 15 dolarów za godzinę. W niektórych stanach, jak Alabama czy Idaho, stanowi to dwukrotność obowiązującej tam płacy minimalnej. Z danych cytowanych przez „Washington Post” wynika, że już 80 proc. amerykańskich pracowników zarabia co najmniej 15 dolarów za godzinę – to o jedną piątą więcej niż siedem lat temu.

Strach przed utratą pracowników sprawia też, że firmy starają się przytrzymać ich nietypowymi bonusami. Np. firma analityczna App Annie daje swoim etatowcom możliwość pracowania przez trzy miesiące z dowolnego miejsca na świecie, a duża firma produkcyjna z Kalifornii dopłaca do urlopów wypoczynkowych. Z kolei sieć przychodni weterynaryjnych Heart + Paw oferuje „na dzień dobry” 100 tys. dolarów: to propozycja dla doświadczonych weterynarzy, którzy są na wagę złota w klinikach w stanach Maryland i Rhode Island.

Restrykcje na granicy

Zmęczone brakami kadrowymi firmy coraz częściej apelują o poluzowanie przepisów imigracyjnych, licząc, że ułatwiłoby to obsadzenie wakatów w takich branżach jak gastronomia i rolnictwo. Pracodawcy czekają też na usprawnienie spowolnionych procedur wizowych: podczas gdy jeszcze przed pandemią Stany Zjednoczone przyjmowały rocznie około miliona migrantów, w 2020 r. liczba ta spadła do 226 tysięcy.

Na amerykańskim rynku pracy odbiły się również obowiązujące przez 19 miesięcy restrykcje wjazdowe na granicy lądowej z Meksykiem. To uderzyło w przygraniczne miejscowości, jak kalifornijskie San Diego, które w dużym stopniu polega na pracy meksykańskich imigrantów. Jeszcze przed otwarciem granicy w listopadzie 2021 r. mieszkańcy pobliskiej Tijuany mogli dojeżdżać do pracy w Kalifornii tylko pod warunkiem, że byli zaszczepieni przeciw covid, mieli obywatelstwo USA lub status stałego rezydenta.

Restrykcje uderzyły najbardziej w posiadaczy tzw. border crossing card – dokumentu uprawniającego do krótkich wizyt w celach turystycznych lub biznesowych – którzy, łamiąc przepisy, jeździli do Stanów pracować na czarno.

Przybądź jak najszybciej

O tym, jak restrykcje na granicy odbiły się na lokalnym rynku pracy, przekonała się mieszkająca i pracująca w San Diego Diana.

Gdy łączymy się przez komunikator Messenger, widzę na ekranie komputera zmęczoną 27-letnią kobietę z podkrążonymi oczami. Zatrudniona w McDonaldzie Meksykanka tłumaczy, że nie pamięta już, kiedy miała wolny weekend. Odkąd w jej zespole brakuje średnio siedmiu osób, normą stało się wyrabianie nadgodzin i ciągłe zmiany w grafiku.

– Często dzwoni do mnie rano szef i każe przyjechać jak najszybciej do pracy, bo wykruszyła mu się kolejna osoba w grafiku – mówi mi Diana. – Nie poradziłabym sobie, gdyby nie pomoc mamy, która w tym czasie opiekuje się moim pięcioletnim synkiem.

– Mam już dość ciągłej presji. Nie dość, że haruję podwójnie, jednocześnie robiąc kawę i przyjmując zamówienia, to jeszcze słyszę od menedżera, że mam obsługiwać 80 osób na godzinę! Nie oszczędzają nas też klienci, wciąż narzekający, że zbyt długo czekają na zamówienie – dodaje Diana, która na razie nie odczuła dużej zmiany w związku ze zniesieniem restrykcji na granicy z Meksykiem. W jej McDonaldzie wciąż brakuje rąk do pracy.

Jak się okazuje, po długich miesiącach restrykcji niektórzy meksykańscy migranci nie palą się do pracy na czarno w Stanach. Amerykańska telewizja Telemundo donosi, że po tym, jak płace na meksykańskich budowach podwoiły się, coraz mniej osób ma ochotę stać w wielogodzinnym korku na granicy, i to przy rekordowo wysokich cenach paliwa. „To zwyczajnie przestało się niektórym opłacać” – mówił cytowany przez Telemundo Cesar Aguilera, przedsiębiorca prowadzący biznes w USA.

Cicha rewolucja

Tymczasem fala „wielkiej rezygnacji” rozlewa się na inne kraje.

W Wielkiej Brytanii jest już ponad milion wakatów, a jak wynika z badania firmy Randstad, 24 proc. tamtejszych pracowników rozważa w najbliższych miesiącach zmianę zatrudnienia. O roszadach na rynku pracy i związanym z tym deficytem siły roboczej mówi się też w Australii, Japonii czy Niemczech. Te ostatnie zmagają się z brakami kadrowymi w hotelarstwie i fabrykach mięsa. Do tej pory branże te przyciągały imigrantów z Europy Środkowej i Wschodniej, jednak ze względu na restrykcje na granicach i rosnące stawki na rodzimym rynku pracy są oni mniej zainteresowani opuszczaniem ojczyzny.

Jak widać, pandemia przyniosła więcej ogólnoświatowych zjawisk niż „tylko” rosnącą inflację i utrzymujący się od miesięcy kryzys łańcucha dostaw, który teraz może pogłębić się za sprawą masowych zachorowań powodowanych przez wariant Omikron.

Tymczasem w Stanach przy okazji dokonuje się inna rewolucja: płace rosną, choć wcześniej amerykańscy politycy sprawujący władzę przez lata nie byli w stanie podwyższyć federalnej płacy minimalnej do owych 15 dolarów za godzinę. W tym sensie pandemia, która do 10 stycznia zabiła w USA już 838 tys. osób – to dwukrotnie więcej, niż zginęło amerykańskich żołnierzy podczas II wojny światowej – przynajmniej w ten sposób „przysłużyła” się najbiedniejszym Amerykanom. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2022