Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Plakat zachęcający do weekendowych wypadów na zieloną trawkę wtapia się w tło brudnawych kafelków, które zresztą były niewymownie brzydkie i bure od nowości, w przejściu pod peronami berlińskiego dworca zoo. Urzeka mnie sposób, w jaki zaniedbane jest to miasto – nie dość zamiecione trotuary, krzywe zresztą i to nawet przy prestiżowych ulicach, zarośnięte zielskiem trawniki, zardzewiałe wiaty przystankowe i ten wszechobecny, ożywczy zapach konopi na ulicy – znak, że prawo potrafi się dogadać ze zdrowym rozsądkiem. Bo Berlin to takie nie całkiem Niemcy – zresztą trudno w metropolii utrzymać zabójczy dla ducha ład, przeraźliwą czystość i nieludzko święty spokój.
Przy czym przybysz jednak czuje, że pod spodem, pod tym pozorem lekkiego bałaganu i niedośrubowanego luzu tętni diabelsko efektywna maszyna. Angela Merkel mieszka w kamienicy przy Kupfergraben tuż obok domu, gdzie 200 lat wcześniej mieszkał Hegel, i o pięć minut spacerem od budynku, gdzie głosił wykłady, aż nazbyt porywające, jeśli sądzić po zamieszaniu, jakie rozsiał po głowach różnych młodych Marksów. Ciągłość została zachowana, oćwiczony dziejową koniecznością państwowy rozum tak samo jak wtedy dba, by utrzymać kontrolę nad rozciągniętą przez dziesiątki kilometrów pośród jezior i lasów przestrzenią.
No więc ci dwaj chłopcy na reklamie podmiejskich biletów S-Bahnu właśnie wyskoczyli pohasać nad wodę – przypomina mi się Christopher Isherwood uganiający się po plaży z młodym Nowakiem, synem robotniczym, u którego rodziny podnajmował pokój, przetworzona literacko wersja tej znajomości tworzy jedną z osi „Pożegnania z Berlinem”, powieści wziętej za podstawę scenariusza „Kabaretu”. Prawie przeoczyłem tych dwóch szczęściarzy, których kilka stacji dzieli od kąpieli w zimnej wodzie pachnącej sosną – a przecież ten sam plakat w każdym z polskich miast wystawałby jaskrawo z tła. Zresztą mógłby nie zdążyć, bo zanim by panowie z firmy plakatowej zatrzasnęli listewki w podświetlanej ramce, na miejscu byłby już patrol milicji obywatelskiej Ordo Iuris z nakazem zatrzymania za rozbijanie polskiej rodziny. Z pewnością o swoją rodzinę nie bała się matka siódemki dzieci Ursula von der Leyen, minister obrony, desygnowana ostatnio przez koncert mocarstw na nową szefową Komisji Europejskiej – otóż chadecka polityczka głosowała, być może bez entuzjazmu, ale jednak, za ustawą zwaną tu „małżeństwo dla wszystkich”.
Czytaj także: Paweł Bravo: Dobre jedzenie dla wszystkich
Za krótko żyję i świata za mało widziałem, żeby cokolwiek kategorycznie sądzić, gdzie jest granica między zbawienną tolerancją wobec cudzego stylu życia a niebezpieczną obojętnością na naruszanie społecznych norm. Ale z pewnością widziałem dość, żeby docenić inny aspekt berlińskiej otwartości na wszystko – gastronomiczny. Jak ja tu lubię się pogubić i zapomnieć na jeden dzień, gdzie leży jaka strona świata. Nie, nie chodzi o to tylko, że jest dość miejsc, gdzie można dobrze zjeść na sposób lewantyński, perski, indyjski, etiopski czy banalnie włoski. Pojedyncze, hipsterskie ulice z „etnicznymi” knajpkami to rzecz spotykana także nad Wisłą. Moje radosne zdumienie budzi stopień wtopienia się tej etniczności w codzienność zwyczajnych okolic, budek na przystanku i barków na rogu. W wydaniu z rzadka wybitnym, częściej wręcz przeciętnym i ciężkim dla wątroby. I jeszcze to, że w tej kosmopolitycznej zupie pływa na równych prawach etniczność lokalna. Niekiedy przybiera z lekka orientalny kostium, ale niekoniecznie – w setkach imbissów, zwłaszcza pod wiaduktami metra i kolei, sprzedają nie tylko Currywursta, ale też po prostu kiełbasę z musztardą (z Budziszyna, nie z Dijonu), a sałatka kartoflana nie siedziała nigdy w ławce z żadną koleżanką z Indii.
Kto wie, może to jest właśnie droga do zachowania tego, co naprawdę w polskim smaku zostało żywe z tradycji i jest nadal zjadliwe. Kiedy wpuścimy w naszą codzienność taką ilość obcych zarazków i drobnoustrojów, że tylko to, co naprawdę krzepkie i dobrze ukorzenione, przetrwa. Są takie pseudotradycyjne potrawy, które bym z chęcią widział, jak toną w imigranckiej fali. Schabowy na przykład, ten symbol peerelowskiego dostatku, z plastrem ananasa, niech przepadnie! Może przy okazji pozbędziemy się nieco lęków o to, że świat się powoli zmienia – i w wagonach podwarszawskiej wukadki para chłopaków będzie reklamować sobotni wypad nad Utratę, a po drodze do muzeum w Stawisku. ©℗
Niemcy mają lepsze autostrady, ale my za to bijemy ich czarnymi porzeczkami, wiem to po latach myszkowania po ich sklepach, a ponieważ namiętnie lubię ten owoc, to sprawdzam wszystko, co mi wpadnie w ręce. Porzeczki są pracochłonne, kiedy się je skubie z szypułek, ale za to dzięki ich pektynie błyskawicznie, po kwadransie smażenia, powstaje dżem. A co zrobić, jeśli chcemy mieć syrop, który zostanie płynny w butelce? Oskubujemy 1,5 kg porzeczek, wrzucamy do dużego garnka, zalewamy wodą, żeby tylko je przykryć, podgrzewamy, aż owoce zaczną pękać, wyłączamy ogień. Po 10 minutach przekładamy na wielki durszlak wyłożony gazą ustawiony nad miską, zostawiamy na kilkanaście godzin – nie dociskamy, to ważne, dzięki temu większość pektyny zostanie w skórkach. Powinniśmy uzyskać ok. litra soku. Przelewamy go do garnka, dodajemy kilo cukru, pięć rozgniecionych lekko jagód jałowca i parę liści porzeczki. Zagotowujemy i utrzymujemy we wrzeniu pół godziny, odławiamy jałowiec i liście i jeszcze wrzący przelewamy do wyparzonych butelek lub słoików. Dobrym alternatywnym dodatkiem aromatycznym do czarnych porzeczek jest też, obok jałowca, kardamon.