Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Milion trzysta tysięcy hektarów lasu i zarośli płonie lub właśnie spłonęło ostatnio w Kalifornii – co sprawia, że ten sezon pożarowy jest najgorszy w dziejach. Patrząc zresztą na coraz wyższe roczne bilanse strat, można wysnuć przypuszczenie, że rekord utrzyma się tylko do następnego lipca. Wszystkie przesłanki tej sytuacji będą wszak za rok również na miejscu: coraz cieplejsze lata i wysuszona przyroda, fatalna struktura tamtejszych lasów, które wskutek krótkowzrocznej gospodarki leśnej są jednym wielkim pudełkiem zapałek, struktura osadnictwa, która utrudnia prewencję, spowalnia akcje gaśnicze, a przede wszystkim sprzyja zaprószeniom. Za dużo ludzi mieszka pośrodku zbyt łatwopalnych obszarów.
Zwłaszcza kiedy ludziom nie starcza rozumu. Jeden z większych pożarów koło miasta Yucaipa zaczął się od źle przeprowadzonego pokazu fajerwerków podczas przyjęcia, które pewna para wydała dla rodziny i znajomych, żeby ogłosić płeć spodziewanego dziecka. W kulminacyjnym momencie odpalono wyrzutnię odpowiednio zabarwionego dymu i iskier. Prasa skupia się na apokalipsie, jaka z tego wynikła, lecz nie wspomina nic na temat tego, czy dym okazał się w końcu różowy, czy niebieski. Przy okazji jednak przypomniano, że to nie pierwszy wielki pożar wywołany przez pirotechnikę płciową, a gender reveal party zamieniły się w ekstrawaganckie i popaprane imprezy bez granic smaku i rozsądku.
Kiedyś – a dla badaczy obyczaju oznacza to zwykle początek poprzedniej dekady – gwoździem programu takiego przyjęcia był tort niespodzianka, który przyszli rodzice kroili, by odkryć, czy krem jest różowy, czy niebieski (uprzednio lekarz przekazywał wyniki badania USG przyjacielowi pary, który jako strażnik sekretu zajmował się organizacją). Dziś, kiedy trzeba to wszystko wrzucić na Instagrama, muszą być co najmniej podniebne fajerwerki albo samolot opryskujący gości zabarwioną wodą czy wreszcie eksplozja gigantycznych balonów z konfetti. Lub aligator – wpycha się gadzinie do pyska spreparowanego arbuza, który po zmiażdżeniu tryska kolorowym żelem.
Zostawmy na boku kwestię, że takie rytuały celebrują binarność w określaniu osoby, i to jeszcze zanim się pojawi ona na świecie. Cokolwiek sądzimy o płynności płci kulturowej, ludzie jednak rodzą się albo z jednym, albo z drugim fenotypem powiązanym z ich późniejszą rolą rozrodczą. A dla większości rodziców ten fenotyp ma istotne znaczenie w kształtowaniu zachowań wobec potomstwa – z powodów, które lekkomyślnie byłoby zlekceważyć jako jedynie mentalne złogi z czasów heteronormatywnej opresji.
Dziś opowiadam o tych przyjęciach, bo to dla mnie szczytowy przykład pychy, z jaką wyrywa się naturze tajemnicę płci spodziewanego dziecka. Ciekawe, że to zdarcie zasłony nastąpiło tak późno. Pomimo iż od tysiącleci ludzkość szlifowała techniki zaglądania w głąb materii i ciała, to pytanie „czy ma siusiaka?” pozostawało bez odpowiedzi jeszcze pół wieku temu. Powód oczywisty: odpowiedź na to akurat pytanie nic istotnego nie zmienia. Nie jest diagnozą, która pozwoli zapobiec cierpieniu lub oddalić śmierć albo zawczasu coś w naszym ciele naprawić, zanim będzie za późno.
Pożar, który strawił całe hrabstwo i parę miasteczek dlatego, że jakiemuś idiocie zachciało się ogłosić światu z przytupem, czy jego potomek będzie miał siusiaka, to wymowny przykład, iż choćbyśmy najmocniej zaciskali oczy w zaprzeczeniu, to i tak każda pycha, każdy naddatek mocy, jaką sobie nadamy, zostanie ukarany. Moc bez rozumu i cnoty obraca samą siebie w popiół. Mówią, że świat Zachodu się dechrystianizuje, ja bym dodał, że cofa zegar rozwoju jeszcze głębiej, unieważniając nawet proste nauki Greków o losie, tragizmie i poznaniu właściwej miary. I jeszcze na dodatek męczy aligatory. ©℗
Jestem w głębi ducha tylko prostym barmanem i z dumania, czy może być wino ani czerwone, ani białe, nic mądrego mi nie wyjdzie. A co z różowym? – podpowiadacie. Poza paroma wyjątkami to de facto wino czerwone, tylko krócej macerowane na skórkach. Ale kiedy działam jako kucharz, powinienem z kolei dobrze rozumieć płynność podziałów i względność ról, choćby z powodu mięs jedzonych na słodko albo zup podawanych na deser. Szczególnym przypadkiem są różne konfitury z ostrą nutą, znane u nas głównie w postaci chutneyów, które do Europy ściągnęli Anglicy. Dziś opowiem wam o typowym dla moich rodzinnych stron dodatku do sera albo mięsa na zimno, który zwie się mostarda. W paru regionach włoskiej północy słowo to oznacza owoce kandyzowane w syropie z dodatkiem gorczycy. Ale w okolicach Vicenzy robi się to w postaci przecieru. Obieramy i drobno kroimy równe ilości kwaskowych jabłek, gruszek oraz pigwy – w naszym przypadku może być dojrzewający właśnie pigwowiec. Gotujemy osobno w trzech garnkach pod przykryciem, podlewając odrobiną wody, aż się prawie rozpadną. Rozgniatamy, przecieramy przez sito, łączymy w jednym garnku, dodajemy cukru ok. połowy wagi owoców, zgnieciony ząbek czosnku oraz po kropelce oleju z gorczycy, aż do uzyskania smaku ostrego, ale nie przesadnie. W Polsce trudno dostać olej z gorczycy dopuszczony do użytku spożywczego (to skądinąd bardzo niebezpieczna substancja), dlatego zastąpić go można gorczycą sproszkowaną.