Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przeczytałem ją wtedy bardzo uważnie, właściwie przestudiowałem, jakby na przedłużeniu studiów tutaj, kiedy mogłem słuchać Błońskiego na żywo. Rzecz o Polsce, więc właściwa do czytania za oceanem, kiedy oddalają się spory, szczegóły, zostają tylko linie, istotne tendencje. Ale też o przecięciu tego, co literackie, z tym, co święte, z przywołaniem nie tylko Miłosza i Gombrowicza, ale też Konińskiego i Bolesława Micińskiego. Książka wciągnęła mnie do tego stopnia, że wróciła ze mną, ze śladami żarliwej lektury, pokreślona, chociaż w kraju czekał drugi, czysty egzemplarz.
Przypomniała mi się tamta lektura, kiedy wziąłem do ręki "Błońskiego przekornego", tom ułożony z dzienników profesora oraz wywiadów, które zrobił i których udzielił (w wyborze, naturalnie). Czytam ją od tyłu, najpierw ostatnie wywiady, potem wcześniejsze, aż do dzienników z lat 60. Czyli - od Błońskiego, jakiego pamiętam, do tego, którego znać nie mogłem. Przy wywiadach kojarzę i czasem się wzruszam. Wspominałem już na tym miejscu łzy profesora, kiedy podczas wykładu czytał nam Rilkego. "Ja jestem skłonny do uwielbienia", tłumaczy w obszernym wywiadzie udzielonym Chwinom. "Gdybym nie był skłonny do uwielbienia, nie byłbym komentatorem, historykiem literatury czy krytykiem. (...) Lubię podziwiać - i wtedy się cieszę". Mówi to, wspominając Gombrowicza. A kilkadziesiąt stron wcześniej, odnosząc się do poetów "bruLionu", uściśla: "Ja chcę wielbić poezję, nie poetów". Młodym autorom zarzucał, że za bardzo, wręcz prowokacyjnie, eksponują siebie, zamiast zadbać o dzieła.
Czy był przekorny? Musiałby robić coś, co dla większości byłoby niezrozumiałe, tymczasem on zajmował się właściwie samymi wielkościami. Owszem, namaszczał tych i owych spośród młodych, ale książki poświęcał (poza wczesną "Zmianą warty") właściwie samym szczytom Parnasu. Może ten Parnas rysował przekornie? Do części polskiej poezji współczesnej wyraźnie nie miał ucha, a chyba też i serca. Już na wykładach uderzało to, że z rzadka tylko wspomina Różewicza, Białoszewskiego (jeżeli, to zazwyczaj jako autora "Pamiętnika..."), a nawet, co szczególnie dziwne, Szymborską. Wirpszy czy Karpowicza nie wspominał w ogóle. W wywiadach podobnie: powtarzają się nazwiska Miłosza, Herberta, Barańczaka... Młodszych chwali na kredyt, ostrożnie: Maja i Polkowskiego, bo mieścili mu się jakoś w "linii Miłosza", "bruLionowców" - jako nowych skamandrytów.
A jednak na wykładach siedzieliśmy i strzygliśmy uszami. O tych, których uwielbiał, profesor mówił fascynująco. Pamiętam, któregoś roku przez dwa semestry wykładał o "Ferdydurke". Wykład tonął w dygresjach; poznawaliśmy międzywojenne życie literackie i powojenne stosunki na emigracji, uczyliśmy się współczesnej teorii powieści i przechodziliśmy przyspieszony kurs filozofii. Błoński wychodził od szczegółu, od jednej sceny, czasem jednego słowa i szedł w kierunku, który tego dnia wydawał mu się najciekawszy. Opowiadał o swoich spotkaniach z Gombrowiczem; miało się niekiedy wrażenie, że (wbrew cytowanej powyżej deklaracji) niby czyta utwór, ale tak naprawdę usiłuje "rozczytać" autora.
Ten miłosny stosunek do literatury, to skupienie na kilku wybranych... We wspomnieniu o swoim mistrzu, Kazimierzu Wyce, Błoński cytuje słynne wyznanie Karla Jaspersa: "Postanowiłem zrozumieć Kanta. Zajęło mi to dziesięć lat. Myślę, że go mniej więcej rozumiem". "Wyka to też w jakimś stopniu miał", pisze Błoński. "Dobry mistrz musi posiadać moc odsłaniania tajemnicy, ale winien mieć świadomość, że istnieją inni, którzy zaszli nieporównanie dalej".