Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Musiało to być prawie 20 lat temu, ale dobrze pamiętam tę chwilę z nocnego pociągu do Lublina, dokąd wysyłał mnie "Tygodnik", wierząc, że w spłoszonym stażyście odnajdzie reportażystę. Na pociechę wyciągałem z plecaka "Krótką historię pewnego żartu" Stefana Chwina w białym wydaniu Oficyny Literackiej. Byłem pewny, że jej zdania będą zupełnie niereporterskie i takie właśnie były, od pierwszego akapitu dobrze osadzone, pełne zwracających uwagę obrazów: "Mówimy: Historia... i zaraz sztandary łopocą nad tłumem, z balkonu dobiega gromki głos ministra czy trybuna ludu, od widnokręgu niesie się grzmot samolotów, zaś ponure draby walą w drzwi i zabierają tam, skąd się rzadko wraca"... Musiałem dopiero odwrócić kartkę, by zrozumieć, że tak naprawdę czytam wstęp. Autorstwa Jana Błońskiego.
Jan Błoński (1931-2009)
Obok "Dziennika" Jana Błońskiego znajdziemy w księgarniach także trzecią część jego "Pism wybranych" (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010). Opracowany przez Mariana Zaczyńskiego tom "Gospodarstwo krytyka" scala szkice rozproszone, drukowane m.in. na łamach "Tygodnika Powszechnego", jak słynny esej o diable w polskiej literaturze, zaś artykułom towarzyszy obejmująca ponad tysiąc pozycji bibliografia.
Wart polecenia jest także ubiegłoroczny numer "Kwartalnika Artystycznego" (2010, nr 1), w którym obok obszernego bloku listów krytyka do Krzysztofa Myszkowskiego ukazały się także poświęcone Błońskiemu wypowiedzi Aleksandra Fiuta, Marka Kędzierskiego, Pawła Mackiewicza, Anny Nasiłowskiej, Marka Skwarnickiego i Leszka Szarugi.
Zapraszamy również na stronę internetową "Tygodnika Powszechnego", gdzie mogą Państwo przeczytać wszystkie materiały, które opublikowaliśmy po śmierci Jana Błońskiego w 2009 r. Znajdują się tu m.in. szkice Stefana Chwina, Ludwika Flaszena, Michała Głowińskiego, Pawła Huellego, Mariana Stali, Magdaleny Tulli, Adama Zagajewskiego. A także słynny esej "Biedni Polacy patrzą na getto" oraz komentująca go rozmowa Jana Błońskiego, Marka Edelmana, Czesława Miłosza i Jerzego Turowicza. I wreszcie artykuł Małgorzaty Dziewulskiej o tomie korespondencji Błońskiego i Sławomira Mrożka. Adres: tygodnik.onet.pl/14,227,temat.html
AF
Ilu krytyków potrafi pisać tak, byśmy czytając ich mieli poczucie zanurzenia w świetnej prozie? Współcześnie Błoński był jednym z bardzo nielicznych, może jedynym. Jego eseje "ocalają wizję krytyki jako sztuki słowa" - oceniał niegdyś Jerzy Jarzębski, przyznając się - samemu będąc przecież krytykiem wybitnym - do zazdrości: "myślałem sobie po cichu: tak dobrze bym nie potrafił!". Bo też Błoński - cytuję dalej - "z jakąś piekielną zręcznością umie pochwycić naraz niemal wszystkie węzły sieci, jaką dzieło tworzy, zagęścić swój wywód tak, by stał się nieledwie odpowiednikiem artystycznego tekstu - w innej materii wykonanym".
Ta umiejętność uderza na nowo, gdy czytamy solidny, prawie 500-stronicowy tom o nieco zbyt chwytliwym tytule "Błoński przekorny. Dziennik. Wywiady". Znajdziemy tu wybór rozmów przeprowadzonych z krytykiem, dialogi poświęcone i Konradowi Swinarskiemu czy Konstantemu Puzynie, i kondycji literatury oraz polskiej humanistyki, której pod koniec lat 80. profesor UJ nie szczędził szczerych i ostrych ocen. A także rozmowy samego Błońskiego z gronem rozmówców nader zacnym, bo m.in. ze Staffem, Tuwimem, Dąbrowską, Iwaszkiewiczem, Słonimskim, Themersonami czy musującym od śmiechu Piotrem Skrzyneckim.
Wywiady to głównie efekt pracy dla "Przekroju", z którym Błoński związany był od wczesnych lat 50. To tu przyszły akademik uczył się pisać "dla ludzi", przygotowywał "michałki" wyciągane z francuskich gazet, a nawet tłumaczył sensacyjną, właśnie wtedy ekranizowaną powieść "Cena strachu"; ale dzięki sprowadzanym przez Eilego książkom czytał także dramaty Becketta i Ionesco. Tego ostatniego pozna zresztą osobiście, a twórca "Łysej śpiewaczki" wyzna mu w trakcie rozmowy: "nienawidzę ludzi, którzy nie boją się śmierci, którzy czują się dobrze w istnieniu, uważając, że zostało zrobione jak na miarę; którzy nie stawiają sobie pytań - czy jednego pytania - zastępując metafizykę polityką...".
Błoński do ludzi takich zgoła nie należał, a choć kolejne rozmowy czyta się doskonale, to sednem książki, przestrzenią, w której pojawiają się owe metafizyczne pytania, są fragmenty określone przez wydawcę jako "Dziennik", będące zaś zapisami z 1962 oraz 1968 r., które uzupełnia powstały znacznie później (jeszcze w latach 80.?, już w 90.?), nieukończony esej autobiograficzny. Na (prawie) codzienne notacje zdobył się autor podczas pobytu we Francji, gdzie przez lata wykładał, zapewne dzięki wyzwalającemu poczuciu, że na rękopisach nie spocznie nigdy łapa cenzora. Jednak sił czy przekonania do notowania świata, mocowania się ze spotykanym wtedy Gombrowiczem i analizowania samego siebie nie starczyło mu na długo, czego bardzo szkoda, bo tekst jest najwyższej próby, mógł stać się jednym z ważniejszych polskich pamiętników XX wieku.
Jest więc Błoński interesujący i przenikliwy wtedy, gdy chwyta rysy francuskiej lewicy lat 60. - z może nadal, i to nie tylko we Francji, aktualnym splotem motywacji, w którym tkwią nostalgia, kult młodości, erotyzm; i wtedy, gdy przygląda się polskiemu węzłowi, w którym tak łatwo o podszyte strachem nieudacznictwo. Gdy zastanawia się nad życiem intymnym rodaków, i gdy myśli o polskiej oraz francuskiej religijności: "ich Bóg jest suchy, nasz »mokry«. Chce gestu prostego, jakby sam nie był siebie pewny, lepi się do człowieka, który jest mu potrzebny. Jest bardziej z wody i kobiety niż z ojca i ognia".
Od niechcenia kreśli krytycznoliterackie wyznanie wiary, polemizując z chłodną metodą analizy, wyrzucającą za burtę sens dzieła i osobowość twórcy, a my, czytelnicy tradycjonalistyczni, moglibyśmy i dziś powtórzyć, iż przy takiej lekturze niektórzy badacze "im bliżej znajdują się owej formy, struktury itd., tym pustsze i bardziej jałowe ich analizy, tym okropniejsza nuda, jaka zagarnia czytelnika". W tym samym mniej więcej czasie najważniejszy dla Błońskiego poeta, Czesław Miłosz, notował pełne gniewu i wściekłości słowa wiersza "Strukturalista", krytyk zaś opisze swą karmiącą się historią i socjologią zachłanną ciekawość: "odczuwałem społeczności (...) jako zagadki do przeniknięcia... albo raczej jako całości żądające interpretacji. (...) Czytywałem - przeglądałem... - rozprawy ekonomiczne, uczyłem się historii Czech i Litwy, ale także spędzałem godziny nad mapami i przewodnikami albo nawet czytywałem drobne ogłoszenia w zagranicznych gazetach: całkiem niezły klucz do interesów i obyczajów. (...) Największą radość sprawiała mi rozmaitość świata - a raczej ludzka rozmaitość".
Sam w tej rozmaitości był głęboko zanurzony, z rodziną o linii polskiej i francuskiej, rozrzuconą między Paryżem a carską Rosją, Królestwem i Galicją, z pamięcią tych urzędników, sędziów, fabrykantów, którzy zdobywali fortunki, osiadając w Owernii lub Warszawie, a potem tracili wszystko, mordowani w sowieckim już Lwowie, zabijani w Powstaniu, zsyłani do łagru. Zubożali ziemianie? Zasymilowani Żydzi? "Nie miałbym nic przeciw jednemu i drugiemu, myślę nawet, że gdyby potomkowie polskiej szlachty zdążyli się zmieszać z dziećmi polskich Żydów, Warszawa stałaby się kulturalnym centrum Europy. Ale nic z tego". Żydzi zginęli w krematoriach, w Powstaniu wykrwawiła się inteligencja, której bastionem był warszawski Żoliborz, gdzie dorastał mały Jaś, syn działacza oświatowego. Tuż przed sierpniem 1944 r. chłopiec pojedzie na letni obóz, by po latach pokazać historię marzących o konspiracji podrostków, godne Gombrowicza chwile, gdy na horyzoncie płonęło miasto, zaś nieopierzone "Orlęta" walczyły o wpływy, dzieląc się na stronnictwa, budując kręgi wtajemniczeń, niedostępne dla trzynastolatka, który uczył się, jak być outsiderem.
Nie stał się nim jednak nigdy do końca. Także przez rodzinną pamięć immunizowany na totalistyczne pokusy, nie został podczas wojny zgruchotany, wyszedł z niej względnie obronną ręką, chroniony jeszcze kokonem dzieciństwa. "Zarówno ja, jak moi rówieśnicy - od Kijowskiego do Mrożka - byliśmy może za mali, aby przeżyć to moralne trzęsienie ziemi, którego świadectwem twórczość Borowskiego, Różewicza i innych. Jest w niej zresztą dla mnie coś odpychającego. Podejrzewam, że w gruncie rzeczy pozostaliśmy bardziej przedwojenni niż nasi poprzednicy (...) chronieni przez tradycję i obyczaj, w którym szukały ratunku i rodziny, i społeczności. Może to tylko złudzenie chłopca, ale myślę, że niepisany etos czy kodeks środowiska, gdzie wzrosłem, nie tylko się podczas okupacji nie rozpuścił, ale przeciwnie, wzmocnił".
Przyzwyczailiśmy się już do diagnoz innych, bardziej czarnych, bardziej dramatycznych. Błoński dostrzega odcienie, jest pełen umiaru, wyważony, wstrzemięźliwy, daleki od radykalnego odrzucenia tak trudnej polskości, jak swych nieartystowskich przodków, przywiązany do żony i dzieci, rzetelny, w miarę zapobiegliwy, niewstydzący się "drobnomieszczańskich cnót", uczciwie spełniający akademickie obowiązki. Jak wspominał Ludwik Flaszen, "Janek, znawca i wielbiciel pisarzy, artystów wszelkich sztuk, nie lubił - acz tolerował litościwie - życia bohemy z jej nieładem, swobodą erotyczną i materialną niestabilnością. Był wielkim znawcą sztuk, ale nie artystą". Choć pomieszkiwał w nim także duch chłopięcy, niestroniący od zwariowanych eskapad, jak wtedy, gdy w 1960 r. bez grosza przy duszy jechał z Paryża do Kopenhagi na naukową konferencję, w kolejowym przedziale wzmacniając się jedynie wodą do mycia zębów, by po wielu perypetiach dotrzeć do "arcyeleganckiego hotelu d’Angleterre: w hallu spotkałem Miłosza, któremu mój wygląd nie bardzo się chyba spodobał, skoro następnego dnia podarował mi krawat". Poeta wspominał, że podczas tego pobytu razem z Błońskim i Stefanem Kisielewskim dokazywał w Tivoli, a widok tych trzech mężczyzn opadających wagonikiem w otchłań "kolejki strachu" godny jest wysiłku wyobraźni.
Konsekwentna nieoczywistość Błońskiego miała przecież i inne, ważniejsze przejawy. Jak niechęć do sądów zbyt uogólniających, wielkich syntez, z których umyka prawda szczegółu. Czy rzeczywiście od XIX w. nieustannie żyliśmy w podniosłym, romantycznym klimacie? A co z tak częstą polską autoironią? Powstańcze zrywy chybiały celu? Ale może nie były tylko frenetycznym szaleństwem, bo cementowały społeczeństwo, a np. czeski "zdrowy rozsądek" nie przynosił wcale jednoznacznie dobrych owoców? Na dnie naszej duszy kołaczą sentymentalny patriotyzm i dziecinna religijność, czy jednak "to siła, czy słabość? Nie wiem". Archetypicznym centrum polskości zdaje się wiejski barokowy kościółek, z jego pokracznymi obrazami. Niezbyt piękny? A przecież "nieraz miałem wrażenie, że tam właśnie (...) wracają w końcu, jeśli pozwoli im Bóg i historia, postępowi, światli i salonowi. »Jestem po stronie Boga, chociaż nie wierzę« - pisał Gombrowicz. Czy nie myślał wtedy o tym właśnie Kościele, o tej społeczności? Mija już dobrych kilka lat od chwili, kiedy uprzytomniłem sobie, że i ja bym tam chętnie powrócił. Ale bronię się trochę, bo nie chciałbym, aby to było ze zmęczenia i rezygnacji".
Miarą zwycięstwa Błońskiego był zakres zamierzeń, intensywność uczestnictwa w literackim, a nawet duchowym życiu społeczeństwa, rola, którą spełniał - jak wcześniej Brzozowski czy Irzykowski. Sieci zarzucał szeroko, choć zarazem w jego łowach można dostrzec ciągłość, o której pisze Krzysztof Myszkowski: "na wielką skalę zakrojona, a jednocześnie osobista, jednostkowa konstrukcja, której fundament stanowiły sacrum i metafizyka". A przecież sam gryzł się niemożnością spokojnego osiedlenia w jednej epoce, dziedzinie, pisarzu. Na początku lat 90. tłumaczy właśnie Myszkowskiemu: "nie jestem twórca, tylko krytyk, i muszę cenić różne smaki i sposoby. Prawdę mówiąc, cenię je dlatego, że prędko się nudzę, coś mnie rzuca od książki (dzieła) do książki. W końcu te nasze zawody czy powołania są jakoś związane z całością psychiki...". Pod koniec wcześniejszej dekady w jednym z wywiadów napomyka o swych "zbyt szerokich" zainteresowaniach, w latach 60. rozstrzyga te kwestie z większym dramatyzmem. Wyrzuca sobie zaniedbywanie notatek, szukając głębiej: "jak fałszywie żyjemy, jak fałszywie żyłem. Filozofia (światopogląd, religia) pozostawiona filozofom, księżom itp. (...) Jest w tym i wada narodowa - skargi Brzozowskiego na bezreligijność narodową, na brak ducha filozoficznego, choćby mało płodnego, spalającego się w emocjonalnych wybuchach - i wada kościelna, wada takiego Kościoła katolickiego, jaki był w ogóle w ostatnich wiekach, a już zwłaszcza w Polsce".
Gnębi go wtedy nieautentyczność własnego życia intelektualnego, po części fundowana przez okoliczności historyczne, po części mająca źródło w jakimś najbardziej własnym psychicznym paśmie. "Myślałem dawniej (...), że kiedyś potrafię (...) napisać powieść czy jakąś prozę, w której by ta część doświadczenia czy niedoświadczenia, ta strona potrzeb i ambicji (...) zdołała wyzwolić się i wyrazić. (...) to oczekiwanie obrazu, objawienia przez obraz przez siebie stworzony... było jeszcze jednak maską pragnienia autodefinicji, pragnienia autentyczności... (...) żeby mnie coś określiło, to znaczy abym osiągnął jakąś mądrość czy jakąś religię głębiej zasymilowaną". Wyznawał to zbliżając się do czterdziestki, nie do końca może jeszcze osadzony w życiu, ale później o jakieś 30 lat i wiele tekstów dodawał: "pisałem nie o tym, co było dla mnie najważniejsze, ale o tym, co sprawiało mi przyjemność. (...) bałem się rzucić na głęboką wodę. Dana mi została tylko zdolność biernego oporu połączona z trzeźwością. (...) Ale też nie umiałem być do końca estetą i do końca chrześcijaninem. Tyle sobie odkładałem na później. To jest właśnie niedostatek odwagi".
Zobaczyć w nim krytyka, który chciał, ale nie odważył się zostać pisarzem? Bo był na pewien sposób zbyt wielostronny i samoświadomy? Nie, to o wiele za łatwe, stereotypowe. Ciekawsza jest ta potrzeba i zarazem niemożność nakreślenia własnego konturu. Ciekawsza jest droga wiary, której nie opuszczał, chodząc do kościoła i w latach stalinowskich, i wtedy, gdy przechodził religijne kryzysy, zdolny tylko do podtrzymania rytuału.
Martwił się letniością, tym, że Boża drzazga nieraz spoczywa w nim zbyt spokojnie, zbyt mało jątrzy. I zapisywał frapujące doświadczenie, może klucz (jeden z kluczy...) do własnej tajemnicy:
"Gdzie szukać pierwszego zadraśnięcia drzazgi? Z najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam przygnębiający sen spadania czy odłączenia. Byłem jakby między chmurami, poruszającymi się miarowym, obrotowym ruchem, który spychał mnie w dół - do piekła. Czasami udawało mi się obudzić i wezwać imienia Bożego, co, jak wiadomo, zapewniało ocalenie; czasem zaś sen roztapiał się w szarej lepkiej rozpaczy. Straciłem wiarę na kilka dni, miałem wtedy lat szesnaście, najwyżej siedemnaście. Nie było w tym nic wyrozumowanego, odeszła, jak wróciła - milcząco. Przeżyłem wtedy cieleśnie coś, co filozof nazwałby może doświadczeniem przygodności. Patrzyłem na dom, na drzewa, na furę terkoczącą po ulicy (...). Wszystko było jakby osobne, niepotrzebne, bez powodu. Drzewa nie miały korzeni, dom stał na przypadku, prawo ciążenia obowiązywało tylko tymczasowo, lada chwila mogło zostać odwołane i okno, parapet zawisłyby w powietrzu".
Ile niósł w sobie stateczny krakowski profesor? Może rację ma Aleksander Fiut, uważając, iż wiara Błońskiego była "naznaczona ukrytym dramatem (...) dlatego szczególnie pociągali go autorzy przeżywający głębokie religijne rozterki"? Szukam w tych rejonach, uprzytamniając sobie, że za mało o Błońskim wiem, że pamięć uniwersyteckich zajęć w latach 90., przelotnych zetknięć i solennych lektur nie wystarczy, by pochwycić tę postać, z pozoru tylko chichotliwą i chętną do pogawędki.
Nawet jego słynny śmiech, którym potrafił zdetonować powagę każdego zebrania, miał w sobie coś nieoczywistego, drażniący okruch niepokoju. Czy Błoński w ogóle dawał się pochwycić? Janusz Sławiński obserwował: "wydawałoby się, prawdziwy bobas-Sarmata, z dobrej rodziny, miłośnik naleśników, konfitur i bananów, skłonny do teatralnej jowialności (...); ale oko w tym obliczu jakieś niezmiernie wyraziste - ostre, odgadujące, ironiczne i przebiegłe".
Obdarzony autorytetem, zdolny do "namaszczania" pisarzy, czy zarazem nie żył na pewien sposób przesunięty w stosunku do świata, rozrzucony między miejsca, czasy, wcielenia? Skłonny do żarcików i rozczytany w "Wyznaniach" św. Augustyna, niby zasiedziały, a spragniony nowego, jowialny a bezlitośnie inteligentny, spełniający społeczne role, które nie były w stanie go w sobie zamknąć. Nigdy nie do końca całkiem "tu", zawsze gdzieś obok. Czy mógł gdziekolwiek bezpiecznie osiąść?
Z ciężko już chorym, wydanym alzheimerowi, rozmawiał Ludwik Flaszen.:"Prosiłem go, by leżał spokojnie, by starał się zasnąć. Oponował: - Nie, nie! Ja chcę do domu. - Popatrz, przecież jesteś u siebie, w twoim domu, na Klinach. - Nie, nie - powtarzał. - Ja chcę do domu. Do domu. Był w domu, który zbudował i obrządzał niemal przez całe życie. Był w swoim łóżku. Wśród swoich ścian i przedmiotów. (...) Okazało się - czy chory był świadom swoich słów? - że to nie jego dom. Że nie jest u siebie. Może czuł się opuszczony. A może wątpił, czy nie rozminął się w życiu ze swoim właściwym chez soi, ze swoim fundamentalnym »u siebie«? A może uprzedzał wypadki i chciał odejść do właściwego domu człowieka - do domu Ojca?"
Jan Błoński, "Błoński przekorny. Dziennik. Wywiady", wywiady zebrał i opracował Marian Zaczyński, Wydawnictwo Znak, Kraków 2011