Powiedz to wprost

Twórczość artystów z grupy Wprost pozostaje aktualna nie dlatego, że jest polityczna, ale dlatego, że znów jest awangardowa.

21.11.2016

Czyta się kilka minut

Leszek Sobocki, Opakowanie, 1968 r. / Fot. MUZEUM SZTUKI I TECHNIKI JAPOŃSKIEJ MANGGHA
Leszek Sobocki, Opakowanie, 1968 r. / Fot. MUZEUM SZTUKI I TECHNIKI JAPOŃSKIEJ MANGGHA

Wydało mi się nieskromnie, że o twórczości Macieja Bieniasza, Zbyluta Grzywacza, Barbary Skąpskiej, Leszka Sobockiego i Jacka Waltosia wiem wystarczająco dużo – w końcu to bohaterowie moich dni nastoletnich.

Niezłomni i prawdomówni, romantyczni i brutalni, prostolinijni i uważni, osadzeni w tradycji, a zarazem wywrotowi, absolutnie wolni (nie tylko politycznie) i zaangażowani w Solidarnościową „sprawę”.

Obawiam się wszelkich jubileuszy – a pretekst dla prezentacji dorobku grupy Wprost w krakowskim Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha wyznaczały „okrągłe” ramy czasowe jej działalności, przypadające na lata 1966–1986.

W domach z betonu

Jeszcze w liceum zetknęłam się ze słynnym manifestem grupy Wprost, ogłoszonym niemal 20 lat wcześniej. W 1966 r. w krakowskim Pałacu Sztuki piątka artystów zorganizowała pierwszą wspólną wystawę: „Chcemy wyrażać wprost, nie pomijać wielorakich możliwości w plastyce: tematów, symboliki, form znaczących, tworzywa stosowanego dla treści. Każda użyteczna metoda i tworzywo służące ekspresji jest ważne dla wyobraźni, to znaczy – ujawniania kształtu przeżyć. Pokazujemy to, co robimy, swój warsztat, by ujawnić myśli i wyobrażenia w jej bezpośredniej, często pierwszej postaci”.

Byli mocno obecni w Krakowie. Przez wiele lat w mikroskopijnej kuchni blokowego mieszkania przyjaciół siadałam pod nieproporcjonalnym w tej przestrzeni portretem półnagiego mężczyzny, przywołującym na myśl rozbuchaną twórczość Malczewskiego, tyle że bardziej ascetycznym, surowym – autorem obrazu był Leszek Sobocki. We wczesnych latach 90. bywałam częstym gościem w Galerii Osobliwości „Este” przy ulicy Sławkowskiej, gdzie oglądałam nie tylko imponującą kolekcję minerałów i skamielin Zbyluta Grzywacza (stanowiącą ewenement w skali międzynarodowej), ale także prace jego samego oraz jego mistrza i nauczyciela Adama Hoffmanna, artysty, który swoimi rysunkami budował surrealistyczne, „paraprehistoryczne” światy. Pociągła, inteligentna (co tu kryć: piękna) twarz Jacka Waltosia zwracała uwagę na każdym wernisażu, jego twórczość przyciągała, ale i nieco onieśmielała osobnością, refleksyjnością ocierającą się o eschatologię, a także erudycją, w której mieścili się greccy dramaturdzy i chrześcijańscy mistycy oraz Czechow i Freud.

Jednak w latach 80. najważniejszy był polityczno-moralny przekaz, jaki nieśli wprostowcy. W pamięć zapadały czarno-czerwone obrazy Zbyluta Grzywacza, na których dziwny facet w garniturze, przemawiając do przypominających węże mikrofonów, ukrywa się pod maską gazową. Wówczas kojarzył się nieodmiennie z okularookim generałem Jaruzelskim, dziś ma w sobie coś z Putina. A znakomita „Kolejka wciąż trwa” tego samego autora, dedykowana zmarłemu w 1957 r. Andrzejowi Wróblewskiemu? Obraz powstały w 1973 r. z miesiąca na miesiąc obrastał znaczeniami, aż w końcu, w okresie kartkowym, stał się nieocenionym hymnem heroizmu codzienności. Jak w piosence Ernesta Brylla śpiewanej przez Krystynę Prońko: „Za czym kolejka ta stoi? / Po szarość, po szarość, po szarość / Na co w kolejce tej czekasz? / Na starość, na starość, na starość / Co kupisz, gdy dojdziesz? / Zmęczenie, zmęczenie, zmęczenie / Co przyniesiesz do domu? / Kamienne zwątpienie, zwątpienie”.

Śląskie, miejskie pejzaże Macieja Bieniasza przywoływały z kolei charakterystyczny głos Martyny Jakubowicz i intrygująco jednoznaczne dla ówczesnej nastolatki słowa: „W domach z betonu nie ma wolnej miłości...”. Jedno z tych płócien zapamiętałam najmocniej: fragment balkonu otwierającego się na morze klockowatych bloków zatopionych w smogu; na pierwszym planie – antena telewizyjna wpięta chałupniczym sposobem w balustradę. Żadna technika mnemotechniczna nie była w tym przypadku konieczna: niemal identyczny obrazek towarzyszył mi codziennie w „realu”.

W twórczości wprostowców doświadczenie komunizmu nakładało się na pamięć wojny, którą artyści ci przeżyli jako dzieci. Jedno nie istniało bez drugiego. Dlatego tak bliskie sobie są dwa obrazy Leszka Sobockiego: „Ekran”, mówiący o bydgoskiej „krwawej niedzieli” z pierwszych dni września 1939 r., i płótno zainspirowane fotografią prasową, rejestrującą samosąd, do którego doszło podczas budapeszteńskiego powstania w 1956 r.: tłum zlinczował wtedy funkcjonariusza służby bezpieczeństwa. Dlatego – na papierze, w jakże współczesnej, opartej na skrócie stylistyce – Sobocki już w roku 1966 odtwarzał okupacyjną „Lebensmittelkarte” (kartkę żywnościową), a w 1971 r. zauważał, że bochenek chleba na dnie drucianego koszyka wydaje się zamknięty w więziennej klatce (to element „Gazetki ściennej” nawiązującej do tragicznych wydarzeń Grudnia).

Ogniwa pamięci

Właśnie: wojna to pierwsze, na co zwróciłam uwagę, spacerując po salach nowej galerii Mangghi (oczywiście nie powstałaby, gdyby nie Andrzej Wajda).

„Zarastanie” to obraz Jacka Waltosia z roku 1966. Oto na poły abstrakcyjny krajobraz utrzymany w brudnej, jesienno-zimowej kolorystyce. Ziemia i niebo zdają się kawałkami materiału, które za chwilę zostaną zszyte czyjąś niewidzialną ręką. Linię ściegu wyznacza znany powszechnie napis: „Arbeit macht frei”. Wymowa tego dzieła nie jest jednoznaczna. Bo przecież chęć zapomnienia o koszmarze, marzenie o ostatecznym triumfie życia nad śmiercią jest czymś dobrym i naturalnym. Z drugiej jednak strony mamy obowiązek pamięci – bezwzględny, ale i niebezpieczny. Jak pogodzić to, co nie do pogodzenia? Może nie da się wyjść z tej sprzeczności?

„Zarastanie” stało się też dla mnie uogólnieniem wątpliwości, które coraz częściej nachodzą mnie, gdy jadę do Auschwitz-Birkenau. Kiedy po wojnie dyskutowano, co zrobić z tą przestrzenią, pomysł zachowania jej w postaci, jaką zastano w styczniu 1945 r., wydawał się najlepszy. I pamiętam, jak trudnym i odmieniającym doświadczeniem była każda wizyta w tym miejscu. Teraz obserwuję, jak szybko zmienia się ono w turystyczne kuriozum. Tak więc ambiwalencja obrazu Waltosia pozostaje aktualna.

Tu dochodzimy do sedna: krakowska wystawa pozwala odkryć, że zapis doświadczenia totalitaryzmów nie jest w przypadku twórczości wprostowców wyłącznie prywatnym świadectwem czy zbiorową formą sprzeciwu wobec reżimu politycznego – zawsze prowadzi do kwestii egzystencjalnych, czasem metafizycznych, etycznych, daleko wykraczających poza politykę i historię. Artyści pytają o granice człowieczeństwa (czy godność rzeczywiście jest niezbywalna?), o sprawczość i fatum, o cielesność miłości i śmierci, o relacje między jednostką a wszechświatem (albo Bogiem), między obowiązkiem a strachem, mozołem a żywotnością, o przenikanie się piękna i brzydoty, o siłę zła.

Dlatego zupełnie inaczej myślę teraz o pejzażach Macieja Bieniasza. Wyobrażenia zniszczonych skrzynek pocztowych, zimnych, ceglanych ścian czy kratownic niedokończonych budów przestały być malarskim „reportażem uczestniczącym”, a stały się obiektem medytacji, która może pomóc zintegrować wewnętrznie obcość świata, także tego postnowoczesnego, poradzić sobie z samotnością nieodmiennie przypisaną ludzkiej kondycji.

To nie jest straszenie materialnością śmierci czy epatowanie makabrą. W żadnym też razie postsolidarnościowa „martyrologia”. To tylko kolejne, uniwersalne memento – w dzisiejszych, ogłuchłych czasach nadzwyczaj awangardowe.

Myślenie Mangghą

Jednocześnie w salach Mangghi po raz kolejny zdałam sobie sprawę z ciągłości pewnego myślenia i formy, które trwają od czasów Grupy Samokształceniowej Andrzeja Wróblewskiego poprzez filmy Andrzeja Wajdy, Wprost, warszawską Gruppę i Jurrego Zielińskiego, aż po Wilhelma Sasnala, który nie bez powodu jeden z najlepszych swoich obrazów zadedykował Wróblewskiemu. Zresztą – co sugeruje wystawa – może trzeba szukać jeszcze głębiej? Nie tylko u Malczewskiego, ale wśród sarmackich portretów trumiennych, które wprostowcy tak chętnie reinterpretowali, dostrzegając w nich ironię własnej egzystencji.

Wydaje się, że zespół kuratorski Mangghi postanowił śledzić te odbicia i powiązania (przed grupą Wprost pokazano tu – to prawda, niezbyt udaną – wystawę poświęconą Wróblewskiemu i Wajdzie). A tym, którzy powtarzają, że Manggha powinna koncentrować się wyłącznie na sztuce Dalekiego Wschodu, należy przypomnieć postać Feliksa Jasieńskiego, któremu dedykowane jest to muzeum. Zawdzięczamy mu przecież zarówno japonika, jak i dziedzictwo wielkich młodopolan. ©

WPROST. 1966-86; Kraków; Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha; kuratorzy: Anna Król i Jacek Waltoś; aranżacja plastyczna: Adam Brincken; wystawa, której towarzyszy obszerny katalog, potrwa do 31 grudnia 2016 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2016