Samuraj na krakowskim Rynku

Feliks „Manggha” Jasieński przewietrzył nasz świat artystyczny, otwierając go nie tylko na Zachód, ale i na Daleki Wschód. Podniósł na wyżyny zawód krytyka sztuki. A przede wszystkim zbierał, zbierał, zbierał...

25.01.2015

Czyta się kilka minut

Feliks Jasieński w stroju samuraja / Fot. Muzeum Narodowe w Krakowie
Feliks Jasieński w stroju samuraja / Fot. Muzeum Narodowe w Krakowie

Muzeum Narodowe w Krakowie spłaca dług wdzięczności wobec swojego największego donatora. Właśnie ukazał się pierwszy tom „Korpusu daru Feliksa Jasieńskiego”. Latem tego roku w kamienicy Szołayskich będziemy mogli zobaczyć dwie wystawy prezentujące fragmenty tych zbiorów: „Od Japonii do Europy. Rzeczy piękne i użyteczne” oraz „Grafikę francuską od impresjonizmu do Art Nouveau”. Ta druga zapowiada się szczególnie ciekawie. Po pierwsze, techniki graficzne – ze względu na ich delikatność – pokazuje się nader rzadko. Po drugie, pojawią się na niej nazwiska prawdziwych gigantów: Gauguina, Renoira, Maneta, Redona...

Do 2020 r. (kiedy świętować będziemy stulecie przekazania Muzeum Narodowemu w Krakowie jednej z największych darowizn w dziejach sztuki polskiej) ma powstać dziewięć tomów prezentujących poszczególne jej części – od zbiorów malarstwa polskiego, rzeźby i rysunku, poprzez bibliotekę i starodruki, grafikę, rzemiosło artystyczne, aż do sztuki Dalekiego Wschodu. Serię rozpoczyna książka biograficzna Agnieszki Kluczewskiej-Wójcik.

Jaki był Feliks Jasieński, mogliśmy się jak dotąd raczej domyślać, oglądając liczne fotografie i portrety (a malowali go przecież najwięksi młodopolanie). Smukły, przystojny mężczyzna ze starannie przystrzyżoną brodą miał w sobie coś stanowczego, może nawet majestatycznego. Na jednej z najbardziej znanych fotografii widzimy go, gdy stoi na balkonie swojego mieszkania przy prestiżowej linii A–B Rynku Głównego w Krakowie. Ubrany w kimono, w japońskim hełmie na głowie, z ręką zaciśniętą mocno na balustradzie – prawdziwy samuraj.

Bez matury, bez zawodu

Niewątpliwie „Manggha” odznaczał się silnym charakterem. Musiał, skoro już w gimnazjum skonfrontowany został z poważną chorobą oczu (odklejenie siatkówki), groziła mu ślepota. Ratując się przed nią spędził długi czas w kompletnej niemal izolacji. Regularnej edukacji nie cenił zbyt wysoko, szczególnie źle wyrażając się o nauczycielach języków klasycznych. Po cóż czytać Cezara albo Horacego, skoro lektura ta służyć ma jedynie ćwiczeniu martwych gramatyk, pytał. Sam stał się poliglotą: posługiwał się biegle rosyjskim, niemieckim, a książkę, która stanowiła opus magnum jego działalności literackiej, napisał po francusku.

Nie odbył też żadnych regularnych studiów – nie miał nawet matury. Na uniwersytecie w Dorpacie, owym „Heidelbergu Północy”, pojawił się jako wolny słuchacz. Rodzina chciała, by zajął się prawem i ekonomią, on dodał dla własnej przyjemności wykłady z literatury, filozofii, historii i muzyki. Przede wszystkim jednak podróżował. Do Berlina, ówczesnej muzycznej stolicy Europy – by posłuchać Wagnera. Do Francji, skąd donosił w liście: „Za ile wieków nasze miasteczka będą posiadały jak Chartres (25 tys. mieszkańców) bibliotekę i muzeum? (…) Kustosz żali się, że mieszkańcy Chartres nigdy tu nie zaglądają. To by było coś dla mnie! Muzeum przeradza się w kolekcję prywatną; nigdy człowiekowi nie przeszkadzają, a nie znam nic słodszego niż spokój, jakim się człowiek cieszy w muzeum, do którego nikt nie przychodzi”. Do Włoch, by zwiedzić Rzym, Florencję i Wenecję, a przy okazji poznać malarską sławę tamtych czasów: Henryka Siemiradzkiego.

Jasieński był człowiekiem bez „konkretnego” zawodu. Jego syn Henryk (architekt, autor monografii poświęconej kamienicy krakowskiej) nie pamiętał, czym ojciec zajmował się zawodowo. Wspominał: „na mojej metryce urodzenia ojciec podpisał się jako artysta muzyk, ku wielkiemu zdziwieniu proboszcza z Bidzin, który znał go jako dzierżawcę, zresztą bardzo efemerycznego, pobliskiego niedużego majątku”. Później Feliks Jasieński w rubryce „zawód” wpisywał do paszportu: „Schriftsteller”. Poczuł się pisarzem, czy tylko był bezradny wobec wymogów biurokracji?

Początkowo wydawało się, że zostanie kompozytorem: w 1882 r. opublikował w Dorpacie polkę „Nina”, zaś rok później już w Warszawie ukazały się jego mazurki i polonezy. Gdyby pozostał przy tym –„oswojonym” – zajęciu, zainteresowałoby się nim dzisiaj najwyżej kilku magistrantów na wydziale muzykologii. Przyszło mu jednak odegrać znacznie większą rolę.

Feliks „Manggha” Jasieński ukształtował obowiązujący do dzisiaj kanon Młodej Polski. To przecież dzięki niemu ikonami kultury polskiej stały się „Szał” Podkowińskiego czy „Orka na Ukrainie” Wyczółkowskiego. Przewietrzył nasz świat artystyczny, otwierając go nie tylko na Zachód, ale i na Daleki Wschód. Dowartościował techniki graficzne. Stworzył w Polsce, a przynajmniej podniósł na wyżyny, zawód krytyka sztuki (w tym także muzyki). A przede wszystkim zbierał, zbierał, zbierał...

Z czego więc żył, z czego opłacał wcale nie tanie zakupy do swoich zbiorów? „Manggha” miał dużo desperacji, trochę szczęścia, a czasem szczęścia w nieszczęściu. Wywodził się ze średniozamożnej rodziny ziemiańskiej związanej z ziemią sandomierską i Mazowszem. Wśród jego przodków byli: poseł na Sejm Czteroletni i szambelan Stanisława Augusta, stronnicy sekty frankistów, kilku uczestników powstania listopadowego i członków Wielkiej Emigracji... Rodzina zachowała majątek w Osuchowie, francuska jej część nieźle radziła sobie finansowo (Feliks narzekał, że krewniacy z Paryża rzadko i źle mówią po polsku), majątek udawało się nieco skumulować dzięki spadkom i inwestycjom. Jasieński zarabiał też trochę, choć pewnie niewiele, jako dziennikarz. Trudno byłoby jednak porównywać jego możliwości finansowe z majątkiem Raczyńskich czy Lanckorońskich, których dary również uświetniają polskie zbiory.

Sztuka to nie herbata

Był ożeniony z kuzynką Teresą Łabęcką, wplątał się w niewiele znaczący romans, który zakończył się rodzinną katastrofą: żona zażądała rozwodu i odseparowała go od dziecka. Głęboko przeżył jej śmierć, a bardziej może jeszcze fakt, że dowiedział się o niej przypadkiem, w podróży, syn nie powiadomił go bowiem o chorobie matki.

To była największa jego podróż w życiu: z Warszawy do Londynu i Paryża via Jerozolima, Damaszek i Bejrut. Przywiózł materiał do książki pt. „Manggha. Promenades à travers les mondes, l’art et les idées” („Spacery przez światy, sztukę i idee”, 1901). Warszawska „Chimera”, której Jasieński był stałym współpracownikiem, donosiła z entuzjazmem, że pierwszy nakład książki rozszedł się w Paryżu na pniu, zaś do autora zgłaszają się już niemieccy tłumacze.

„Manggha” (publikujący także pod pseudonimami jako Felix, Szczęsny Dołęga i Globtrotter) był uważnym obserwatorem i odważnym krytykiem. Kiedy po śmierci Wojciecha Gersona opisał go we wspomnieniu jako wielkiego patriotę, dobrego pedagoga, działacza ewangelickiego i marnego malarza, doszło do awantury – zmarły tworzył przecież „ku pokrzepieniu polskich serc”. Rysunki Artura Grottgera określił jako „zbiór sentymentalnych, przeważnie blado-poprawnych anegdotek”. Prowokował także jako organizator wystaw: kiedy po raz pierwszy pokazał polskiej publiczności swoje japonika, nie omieszkał pouczyć jej, że nie są one tym samym, co chińska herbata, i na pewno nie są przeznaczone „dla bydła”. Polskiemu środowisku artystycznemu zarzucał „konfederatkowy patriotyzm”.

Nic dziwnego, że w Warszawie, ciągle przeżywającej jeszcze popowstańczą traumę, nie kochano Jasieńskiego szczególnie. Jesienią 1901 r. zerwał z nią ostatecznie, przenosząc się do Krakowa – miasta, w którym rozkwitała właśnie Młoda Polska. I dalej walczył. Nie bez powodu Leon Wyczółkowski przedstawił go jako wielkiego „kruka” w ciemnych okularach, pożerającego kardynała Puzynę (duchowny nie budził zresztą specjalnej sympatii krakowian: odmówił np. odprawienia mszy na Błoniach podczas uroczystości 500-lecia bitwy grunwaldzkiej). Krytyk tłumaczył oponentom swoją zdecydowaną postawę: „Wypowiadam się indywidualnie i bezwzględnie. Dla niektórych to przekonanie, że nie jestem zdolny do żadnych kompromisów, stanowi najważniejszą z moich zalet. Na artystów nigdy nie napadałem; o wielkich pisałem bez docinków. Chodzi o to, kto do tego tytułu rościć może pretensje. Obowiązki chirurga spełniam z przykrością”.

Nie tylko pisał, kupował i wystawiał. Ustanawiał także nagrody dla artystów. Organizował Towarzystwo Polskich Artystów Grafików i Towarzystwo Przyjaciół Muzeum Narodowego w Krakowie. Prowadził wydawnictwo muzyczne, publikując np. na swój koszt cztery zeszyty z kompozycjami fortepianowymi zmarłej młodo krakowianki Jadwigi Sarneckiej.

Obraz pod peleryną

Był nie tyle kupcem, ile przyjacielem artystów, towarzysząc im w procesie twórczym, „współmyśląc” z nimi – szkice, rysunki, notatki były dla niego równie ważne jak skończone dzieła.

Jadwiga Dmochowska, pasierbica Pankiewicza, wspominała: „Posiadanie obrazu, który mu się podobał, było dla niego żywiołową potrzebą. Wpadał do pracowni przyjaciół, porywał nieraz płótna prosto ze sztalug, zanim farby całkowicie zaschły i unosił pod szerokimi skrzydłami peleryny. Jeśli nie mógł zapłacić od razu, układał się na miesięczne raty i dotrzymywał terminu z idealną punktualnością”.

Cenił i wspomagał Stanisława Wyspiańskiego (to m.in. dzięki protekcji Jasieńskiego artysta otrzymał zlecenie od krakowskich franciszkanów, kolekcjoner był też gorącym orędownikiem projektów witraży dla katedry wawelskiej). Szanował Jacka Malczewskiego, który malował go w towarzystwie chimery. Stosunkowo późno zauważył Boznańską. Najbliżsi byli mu jednak przedwcześnie zmarły Władysław Podkowiński i Józef Pankiewicz, później zaś Leon Wyczółkowski.

Agnieszka Kluczewska-Wójcik zwraca uwagę, że w przypadku dwóch ostatnich o rodzaju więzi z mecenasem świadczy zbiór zgromadzonych przez niego prac – obrazujący całość ich dorobku, wszystkie techniki i okresy twórczości. „Wyczóła” wspierał w sposób szczególny – opłacał mu nawet krawca i lekarza. Z drugiej strony, dla tego artysty stał się Feliks ulubionym modelem (bardzo zresztą atrakcyjnym). Widzimy go „grającego na organach, przebranego za Beduina, w słynnej czarnej pelerynie, w błękitnym chińskim płaszczu, z japońskim drzeworytem w rękach, pogrążonego w lekturze, z rulonem szkiców pod pachą, we wszystkich możliwych technikach: na płótnie, kartonie, papierze...”. O jednym z tych portretów („Manggha” gra na fisharmonii, w tle wisi piękny, gotycki krucyfiks z jego zbiorów) złośliwy Wyspiański miał powiedzieć: „Tak, bardzo piękny obraz. Wolałbym tylko, żeby Chrystus grał, a Jasieński wisiał”.

Kolekcjoner dał polskim modernistom coś jeszcze – nauczył ich nieoczywistego spojrzenia, języka artystycznego rodem z Japonii (do której zresztą nigdy nie udało mu się dojechać). Mimo krytyki, niezrozumienia, a nawet wrogości sukcesywnie pokazywał Polakom kupowane w Paryżu, Lipsku, Amsterdamie albo Wiedniu drzeworyty, malowidła na jedwabiu, kimona, zbroje, przedmioty codziennego użytku... Tłumaczył twórczość takich mistrzów jak Hokusai, Hiroshige czy Utamaro: „Artyści ci tworzą nowe zupełnie, często zadziwiające nasze oczy, zestawienia plam barwnych, nowym dla nas jest ich kąt widzenia rzeczy...”. A w 1901 r. zdesperowany wzywał niechętną warszawską publiczność: „Nauczmy się od Japończyków być Polakami!”.

Czy pożółkły ze starości akt notarialny opieczętowany znaczkami skarbowymi może wzruszać? Okazuje się, że tak. Akt umowy darowizny datowanej na 11 marca 1920 r. głosi: „Stawający Feliks Jasieński daruje, t.j. na nieograniczoną własność bez opłaty ustępuje Gminie stołecznego Królewskiego miasta Krakowa wszystkie swoje (…) dzieła sztuki...”. Muzeum Narodowe otrzymało tym samym prezent iście królewski: ponad 15 tysięcy obiektów o ogromnej wartości artystycznej (i materialnej). A kolekcjoner nadal uzupełniał zbiory. Także wtedy, gdy ostatecznie stracił wzrok. Zmarł 6 kwietnia 1929 r. – wśród ukochanych przedmiotów. ©

Agnieszka Kluczewska-Wójcik, „Feliks »Manggha« Jasieński i jego kolekcja w Muzeum Narodowym w Krakowie”, Muzeum Narodowe w Krakowie, 2014.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2015