Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Bezpośrednim powodem próby znowelizowania ustawy o wychowaniu w trzeźwości było – nakazane wcześniej przez TK – wpisanie do niej opłat za pobyt w izbie (Trybunał uznał dotychczasowe przepisy za niekonstytucyjne, parlament usiłował zaś ad hoc nadrobić braki). Ale już trudno dociec, dlaczego do tego samego projektu dołączono przepisy poszerzające możliwości stosowania przymusu bezpośredniego – m.in. używania psów, broni gładkolufowej czy kajdanek. Konsekwencje tego legislacyjnego zamieszania poniosą samorządy, które przez kolejne tygodnie nie będą mogły pobierać za pobyt w placówkach opłat.
Ale problem jest gdzie indziej. Bardziej niż dyskusji o meandrach prawnych i finansowych izb potrzebujemy dyskusji o sensowności ich dalszego utrzymywania. Oto placówki, które w Europie są albo nieznane (angielskie gazety, które opisują je przy okazji wizyt kibiców z Wysp, mają tradycyjnie problem z przetłumaczeniem nazwy tej dziwacznej instytucji), albo odchodzą do lamusa (zlikwidowano je nawet w Rosji!), w Polsce nadal uchodzą za konieczny element systemu. Tymczasem eksperci z różnych dziedzin od dawna zwracają uwagę na stygmatyzujący i opresyjny charakter placówek. I przypominają – jak zrobiła to np. na naszych łamach przed rokiem terapeutka Ewa Woydyłło-Osiatyńska – że pijanego człowieka można zamiast do izby odwozić do domu, do szpitala (jeśli stan zdrowia zagraża jego życiu), albo do aresztu (jeśli zagraża innym). Proste? Nie w Polsce.
Zamiast narażać się na kolejne prawne i cywilizacyjne kompromitacje, warto zacząć poważną dyskusję o izbach wytrzeźwień. Godny pochwały ruch prezydenta to tylko symptom chwilowego otrzeźwienia. Pora na detoks.