Popłoch pospolity

Nie mogłem go nie zauważyć, rzucał się w oczy z daleka. Zobaczyłem w niedzielę wielki popłoch.

29.06.2020

Czyta się kilka minut

 / ADOBE STOCK
/ ADOBE STOCK

W oczach wyborczych sztabowców – tak, to też, ale o tym czytacie w pierwszej części numeru, tutaj tymczasem niech popłoch pospolity, Onopordum acanthium, zagości zielono, włochato, kolczasto, jako wielka roślina podobna do ostu, która mnie zachwyciła w zakamarkach krakowskiego ogrodu botanicznego. Chciałem na moment wynurzyć się ze strumienia politycznych narracji, ochłonąć w bezsłownej ciszy.

„Rzeka, o której tylko tyle wiecie, że jest z zieleni i mówi o niczym...” – kończy się jeden z wierszy Tadeusza Nowaka śpiewanych przez Marka Grechutę w sposób tak genialny, jakby te słowa czekały niedoskonałe na papierze, aż zaistnieją na strunach głosowych i strunach gitary. Poeci są szczególnie świadomi, że człowiek mieszka w mowie: to znaczy nie w słowach zapisanych systemami znaków, tylko wypowiadanych przez jedną niepowtarzalną osobę w jednej niepowtarzalnej chwili. Coraz więcej łączności z bliźnimi przenosimy w tekstowe środowisko komunikatorów, rozmowa telefoniczna zaczyna być czynnością niemalże intymną. Czuję się z tym niekomfortowo – a żeby te tasiemcowe wymiany krótkich zdań przypominały mi dawne rozmowy, kasuję regularnie ich zapis. W czasach, które mnie kształtowały, było jasne, że rozmowy nagrywa tylko Spółdzielnia Ucho, a zwykłemu człowiekowi wystarczy pamięć, żeby w odpowiednim momencie wypomnieć ukochanej, że w mniej więcej połowie zeszłego roku któregoś późnego wieczora obiecała, iż przestanie dłubać nożem w maśle.

Wypłukać zielenią wszystko, com przeczytał w ostatnich tygodniach – taki miałem zamiar, ale jako człowiek cierpiący na tekstoholizm, bałem się zapaść w totalną znaczeniową pustkę lasu. Wybrałem więc miejsce, gdzie co prawda natura jest na pierwszym planie, ale podporządkowana rygorom poznania, poukładana w kategorie i rządki. Redaktorska dusza czuje w ogrodach botanicznych radość, bo jest co czytać: te tabliczki z nazwami, które często brzmią, jakby je Witkacy powymyślał: taki na przykład szczwół plamisty.

Popłoch, poza frapującą nazwą, zachęcającą, by zanurzyć się w odmęty etymologii, ma też całkiem pożyteczne właściwości. Otóż jego purpurowe, włochate kwiaty mają koszyczki, których mięsiste dno można zjadać tak, jak się zjada dno kwiatowe karczocha. Obiecałem sobie, że jeśli odnajdę kiedyś popłoch w stanie dzikim („przydroża, przychacia, nieużytki” – radzi encyklopedia), to pozbieram kwiaty i wreszcie chociaż raz poczuję się prawie jak osioł – od dzieciństwa mnie fascynowało, że on chrupie osty, i to nie tylko na kartach „Kubusia Puchatka”.

Akurat w zeszłą niedzielę pięknie się czerwieniły poziomki, ale jako prawy obywatel nie schyliłem się po żadną. Za to bez skrępowania pakowałem nos w przywiędłe już kwiaty róży cukrowej, tej, która powstała, aby robić z jej płatków konfiturę. Rosła w ciekawym kącie kompleksu, gdzie odtworzono przydomowy ogródek typowy dla małopolskiej wsi sprzed jeszcze połowy stulecia. Tyleż pożyteczny, co symboliczny, warzywno-maryjny (bo to głównie kultowi Bożej Rodzicielki przypisane były najważniejsze kwiaty w ludowej tradycji), a także leczniczo-magiczny. Wraz ze zmianą obyczajów i kultury materialnej naszej wsi i przedmieść zmieniły się gusta co do nasadzeń, a zioła i byliny potraciły swoje ukryte sensy.

Zamiast bzów w ogródkach rosną tuje, a zielsko i kwiaty zastąpiły gładko koszone dywany. Oraz ładniutkie krzaczki i drzewka pościągane z czterech stron świata. Nie zawsze takie miłe i niegroźne dla nowego środowiska. Tym też się zajmują ogrody botaniczne – uczą i przestrzegają, jak zgubne mogą być rośliny inwazyjne. #Obcywnatarciu – pod tym hasztagiem warszawski ogród publikuje mrożące krew opowieści o tych sprawach. Bożodrzew – znam to eleganckie drzewo z ulic, a teraz wiem, że za jego posadzenie można pójść do paki! Na ministerialnej liście szczególnie groźnych gatunków są też oczywiście barszcze i rdestowce, czyniące spustoszenie nad rzekami.

„Tu jest Polska”, wołamy, siejąc swojskie kąkole i len z torebki z Łąką Powszechną.

Jest taka sfera życia, gdzie ksenofobia i niechęć do przybysza nie budzą mdłości, lecz przeciwnie: bywają użyteczne dla większego dobra. Szkoda, że botanika myli się jednak z polityką i wielu sieje wśród swoich wyborców popłoch… nie, nie pospolity, lecz wręcz ordynarny. A jego kwiaty bynajmniej nie będą dla nas jadalne. ©℗

Na przyszłą wiosnę obiecuję przejrzeć parę przepisów na karczochy, aby sprawdzić, co wyjdzie, jeśli damy kwiaty popłochu z przychacia. Tymczasem płynąc na nieubłaganej fali sezonu, zajmijmy się czereśniami. Co roku coś z nimi kombinuję: a to jako składnikiem gazpacho, a to do jakichś sałatek. Ale tak naprawdę jedyną lepszą formą jedzenia czereśni niż prosto z drzewa do ust jest prościutka zapiekanka francuskich chłopów clafoutis – kiedyś już o niej pisałem, i bardzo chcę was znów do niej namówić. Mieszamy w misce 100 g białej mąki z 70 g cukru. Po kolei wbijamy trzy jajka, po każdym starając się je dobrze rozmieszać widelcem. Potem kolej na 400 ml mleka (można 100 ml zastąpić tłustą śmietanką albo dać trochę stopionego masła, ciasto wyjdzie bogatsze). Otrzymujemy rzadkie ciasto jak na naleśniki. Można je zaromatyzować ulubionym alkoholem. Formę o średnicy ok. 26 cm smarujemy masłem, obsypujemy cukrem. Wykładamy ok. 400 g czereśni z pestkami, wlewamy masę – tyle, żeby zostało ok. 0,5 cm do brzegu, bo będzie rosła. Pieczemy w 200 stopniach ok. pół godziny, aż będzie dobrze zrumienione i popękane. Odstawiamy co najmniej na godzinę, aż wystygnie i osiądzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2020