Poniekąd cynik

Wysoki, z wielkimi dłońmi i chodem olbrzyma, prawie zawsze z papierosem - wspominał Nikolaus Lobkowicz. Le pere Bocheński, jak go tytułowano, irytował się w dwóch przypadkach: gdy u rozmówcy dostrzegał brak precyzji myślenia i gdy zadawano mu pytanie: dlaczego on, katolicki ksiądz, tyle mówi o logice, a o Bogu - wcale?.

13.02.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Zagadnięty na temat “zadań kapłana w zlaicyzowanym świecie" odparł: “pytaj pan biskupa, ja jestem filozofem". Recenzent rozprawy habilitacyjnej Józefa Marii Bocheńskiego przez długi czas zwracał się do niego per “pan". Nie czynił tego z powodu antyklerykalizmu; myślał po prostu, że do zakonnika wypada mówić “braciszku", a nie wydawało mu się to stosowne wobec docenta.

Bliżej Oświecenia

Rodzina Bocheńskich wywodziła się z Prus Książęcych. Ojciec Józefa, Adolf, był naukowcem, ekonomistą; był też sławnym jeźdźcem i przedsiębiorcą-pasjonatem, twórcą tartaków i browarów. Matka, tercjarka karmelitańska, “rządziła bezapelacyjnie ojcem, dziećmi i dworem. Była to postać feudalna, jakby żywcem przeniesiona w nasze czasy ze średniowiecza" - wspominał przyszły filozof. Do kościoła karnie maszerowali wszyscy domownicy wraz ze służbą. Brakowało jedynie Adolfa, duchowo bliższego raczej Oświeceniu. Także i Józef mimo zabiegów matki rychło stracił wiarę.

Miał dwóch braci: Aleksandra, autora “Dziejów głupoty w Polsce", i Adolfa, poległego podczas II wojny w bitwie pod Ankoną. Najbardziej przywiązany był do siostry, Olgi: “Cynik, którym poniekąd jestem, ma szacunek do niewielu ludzi, ale moja siostra jest na pewno jednym z nich".

W lwowskim Gimnazjum im. Adama Mickiewicza zasłynął zdolnościami matematycznymi, które ku uciesze kolegów wykorzystywał do nietypowych celów. Profesor Zawirski, filozof uczący matematyki, zastanawiając się nad szczególnie trudnym zagadnieniem zwykł popadać w długą zadumę. Bocheński usłużnie podsuwał mu temat - i potem do końca lekcji można było spokojnie grać w karty.

We Lwowie przyszły filozof rozpoczął studia prawnicze, do których zmusił go ojciec. Po dwóch latach przeniósł się do Poznania na ekonomię, a że bardziej interesował go wtedy Kant, studiów nie skończył.

Kobiet w życiu młodego Bocheńskiego nie brakowało, ale żadna nie pochłonęła na dłużej jego uwagi. Na ogół sam kończył znajomości. Tylko raz stało się odwrotnie, ponieważ odwlekał w nieskończoność oświadczyny. Wspominał to zresztą jako błogosławieństwo: w małżeństwie owa panna okazała się strasznym skąpiradłem.

Niewierzący kleryk

Do katolicyzmu i jego symboliki miał w młodości uraz, ubóstwo kojarzyło mu się jedynie z cuchnącymi skarpetkami. Decyzję o wstąpieniu do seminarium podjął, gdy zachwycił się długą i pełną tytułów klepsydrą śp. kardynała Dalbora. Mówił potem, że odezwała się w nim żyłka feudała, urzeczonego hierarchiczną strukturą Kościoła. Wybór padł na seminarium poznańskie. (Dlaczego nie we Lwowie? - pytał jego matkę tamtejszy biskup. - Bo on nie może być w byle jakim - wyjaśniła.) “Przysłałeś mi jakiegoś typa, co ma kiełbie we łbie, jeszcze takiego nie widziałem. Wstępuje do seminarium nie będąc wierzącym" - napisał wkrótce rektor seminarium do o. Jacka Woronieckiego.

Powołanie tłumaczone jako odpowiedź na wezwanie Niepojętego uważał Bocheński za zabobon. Decyzję o wstąpieniu do zakonu nazywał aktem rozumu. Kiedy doszedł do wniosku, że najlepiej sprawdzi się w habicie, zebrał literaturę na temat czterech zgromadzeń, po czym rozpoczął selekcję. Franciszkanie odpadli ze względu na obcą mu uczuciowość, jezuici - za pokrewieństwo z barokiem. Wybór między benedyktynami a dominikanami dostarczył więcej kłopotów, ale ostatecznie Bocheński rozstrzygnął kwestię na korzyść tych ostatnich.

Cenił dominikański intelektualizm; w jednym z wojennych esejów krytykował “luterański sentymentalizm", głoszący, że wiara jest uczuciem pozostającym w sprzeczności z rozumem. Wiara - twierdził - pełnić ma funkcje poznawcze, właściwe rozumowi, niezależnie od tego, czy poznanie dotyczy sfery materii, czy ducha. Wątpliwości w wierze nie uznawał. Usuwać je miało kluczowe słowo: CHCĘ. To akt woli nadawał wierze sens.

Ze zdrowym rozsądkiem burzyciela mitów podchodził też do pojęcia szczęścia ziemskiego. W szkicu “O sensie życia" rozprawiał się z “hawelizmem", czyli dosłowną interpretacją słów Koheleta “marność nad marnościami..." (hawel hawelim hakol hawel). Hawelizm odrzuca względne szczęście i drobne radości, sprowadzając życie do łańcucha konsekwentnych dążeń, których jedynym celem jest życie pozagrobowe. “Nie trzeba dać się uwieść przez Jedno Jedyne, przez Wielką Sprawę, ale umieć zadowalać się wielością małych i przelotnych zadowoleń" - pisał Bocheński.

Pokpiwał z egzystencjalistów i ich rozumienia egzystencji ludzkiej, posługując się obrazkiem leżącego na plaży człowieka. Ów, zażywając kąpieli słonecznej, nie dąży przecież donikąd ani też nie rzuca się “ku śmierci", co nie znaczy, że tzw. sens życia go wtedy opuszcza. Ze studentami zachłystującymi się modnymi nurtami postępował bezlitośnie. Wspomina Lobkowicz: “Na seminarium o »Seit und Zeit« Heideggera jakiś student, który był pod urokiem heideggerowskiego żargonu, podniósł rękę, że chce coś powiedzieć. Wypowiedział tylko jedno zdanie. Zanim zaczął następne, Bocheński przerwał mu: »Drogi panie, skończył pan właśnie zdanie złożone z czternastu słów. Ja nie zrozumiałem jak dotąd ani jednego. Proszę zacząć od wyjaśnienia pierwszego«".

Geometria Trójcy

W 1931 r. Bocheński został wykładowcą logiki na dominikańskim uniwersytecie Angelicum. Pierwsze miesiące pobytu w Rzymie dały mu się we znaki. Zakonne utrzymanie nie obejmowało najskromniejszego nawet kieszonkowego, do oddalonej o kilka kilometrów biblioteki watykańskiej chodził pieszo. Znalazł na to sposób. Zgłosił się do Kongregacji Rytów rozpatrującej sprawy kanonizacyjne, które - jeśli prowadzone odpowiednio powoli - przynosiły wysokie honoraria. Przy różnych okazjach starał się odtąd kierować dewizą ojca Woronieckiego: “aby dobrze przejść przez życie, trzeba mieć 90 procent miłości i 10 procent bezczelności, ale w Watykanie odwrotnie".

Na Angelicum nie zamierzał powielać zastanych metod nauczania. Zaczął porządkować filozoficzne “arcybagnisko". Szybko napotkał opór otoczenia, więc zaniechał na jakiś czas twórczej pracy nad logiką formalną i zajął się pisaniem historii logiki, w której przemycał własne tezy. Logika była działem, jakie wytaczał przeciwko “ciemnemu zaułkowi" filozofii nowożytnej. Nowożytność nie przyniosła, jego zdaniem, poważnej ontologii, zajmując się urojonymi problemami.

W wydanej w 1987 r. książce “Sto zabobonów" krytykował filozofię nowożytną za budowanie wielkich systemów i syntez, które miały tworzyć namiastkę religii. Filozofia jest nauką - podkreślał - więc nie w jej gestii leży rozstrzyganie o kwestiach egzystencjalnych, dotyczących cierpienia, śmierci czy nawet moralności. “Filozofowie nowożytni mają dziwny zwyczaj rozprawiania o pojęciach, jak gdyby one bujały w powietrzu, a nie były po prostu znaczeniami słów". Z lubością przywoływał ripostę Schelera na Spinozjańską definicję miłości (przyjemność połączona z ideą przyczyny zewnętrznej). Konsekwentnie za nią idąc, “muszę miłować kiełbasę, skoro zjadam ją z przyjemnością i z ideą, że jest ona w stosunku do mnie (przed zjedzeniem) czymś zewnętrznym".

Za pojęcie-widmo uważał także humanizm. Twierdzenie, jakoby “człowiek był istotą zasadniczo wyższą od wszystkich innych istot w świecie", nie znajdowało wedle Bocheńskiego potwierdzenia w praktyce: “każdy z nas jest skłonny do pochopnego uznawania za prawdziwe tego, co mu miłe. A miło jest myśleć, że się jest czymś bardzo wielkim i wzniosłym, czyli że humanizm jest prawdą".

Filozofia analityczna, którą uprawiał, miała wedle Bocheńskiego przesłanki teologiczne. Za odrzuceniem syntezy przemawiał fakt, że świat jest nazbyt złożony, by ująć wszystkie jego aspekty w spójną całość, niczego nie spłycając. Dbałość o język wynika z przekonania, że stosunek myśli do mowy przypomina stosunek duszy do ciała. Szacunek do logiki, praw rozumu przedkładanych nad uczucie, tłumaczył z kolei tym, że Bóg tworzy w sposób geometryczny, tym samym więc logika wyznacza granice świata. Bo poza logiką, jak lubił powtarzać, jest tylko nonsens.

Międzynarodowy kongres filozoficzny w Pradze w 1934 r. uważał za punkt zwrotny w swoim myśleniu. Tam po raz pierwszy spotkał się z filozofami Szkoły Wiedeńskiej, tam też poznał Romana Ingardena, którego uważał za najznakomitszego polskiego myśliciela. W Polsce nawiązał kontakt z filozofami szkoły lwowsko-warszawskiej, przyjaźnił się z Leśniewskim i Tarskim. W 1936 r. wraz z kilkoma wybitnymi logikami, m.in. ks. Salamuchą i Bolesławem Sobocińskim, ogłosił manifest Koła Krakowskiego. Za cel postawili sobie zreformowanie katolickiej teologii i filozofii przy uwzględnieniu osiągnięć logiki. Poddali krytyce neoscholastyków za ignorancję w dziedzinie logiki matematycznej: “jak można pisać o Trójcy Świętej, kiedy się nie wie nawet o istnieniu relacji trójczłonowych? Albo jak można mówić o szeregach nieskończonych - jak w dowodach na istnienie Boga - bez użycia współczesnych teorii szeregów?".

Suweren i bolszewik

Uczelnię traktował jak swoje środowisko naturalne. Gdy po wojnie został rektorem uniwersytetu we Fryburgu Szwajcarskim, zaczął organizować regularne konferencje prasowe, czym zjednał sobie miejscowych dziennikarzy. Daleko było mu do roli pokornego mnicha. Na oficjalne spotkania jeździł potężnym samochodem, w eskorcie policjantów na motocyklach. Dbał, by jako rektorowi okazywano mu należne względy: “Usiłowałem wtłoczyć do ludzkich mózgownic, że jestem nie byle jakim urzędniczyną, ale rector magnificus, suwerenem na swoim terenie". Te starania za nic miał jego następca: jeździł na rowerze, nad czym Bocheński mocno ubolewał.

Zajmowały go też sprawy powszednie. Słysząc, że władze w obawie przed sprzeciwem miejscowych restauratorów nie chcą zezwolić na uruchomienie mensy, czyli stołówki studenckiej, Bocheński wezwał przedstawicieli samorządu studenckiego i opowiedział im swój “sen" o tłumie studentów wybijających szyby w budynku rządowym z okrzykami: mensa, mensa! Domyślni studenci sen ziścili. Mensę uruchomiono, a Bocheński, wezwany przed oblicze kantonalnej rady ministrów, usłyszał, że jest bolszewikiem.

Dwudziestoletni pobyt na uczelniach w Ameryce był dla niego najbardziej owocny naukowo. Nowojorskie wykłady, zebrane później w tomie “Logika religii", poruszały problem przekazywalności pojęć religijnych. Bocheński polemizował z twierdzeniem, że język, jakim posługuje się człowiek rozprawiający o wierze, ma charakter czysto emocjonalny. Odrzucał teorię “tego, co niewysłowione", ponieważ nie sposób oddawać czci czemuś, o czym nie da się nic powiedzieć. Pisał: “Teoretycy głoszący, iż w dyskursie religijnym brak w ogóle elementu twierdzeniowego (...) doradzają wiernym, by przestali być wiernymi. »Wierny« znaczyło dotąd - i wciąż jeszcze znaczy - człowieka, który wierzy w pewne twierdzenia i przypisuje im wartość prawdziwości".

Konflikt między dwoma powołaniami wracał jak bumerang. Już w notatkach z nowicjatu odnaleźć można ślady dylematu: czy zakonnik może być pełnoprawnym naukowcem? Zauważył kiedyś gorzko: “katolicy potępiali mnie, bo próbowałem myśleć. Protestanci potępiali mnie za moją wiarę. Moje powołanie duchowne i zakonne było mi stale kulą u nogi w karierze naukowej".

Pistolet w szufladzie

Jako szesnastolatek chciał wziąć udział w obronie Lwowa, ale usłyszał od rodziców, że wojna nie jest dla dzieci. Ludzi, którzy uchylali się od służby wojskowej, miał w głębokiej pogardzie. Gdy wybuchła II wojna, opuścił klasztor na warszawskim Służewie. Wkrótce natknął się na 81. Pułk Piechoty i ruszył z nim jako kapelan. Pisał potem, że to najpiękniejsze powołanie, jakie można sobie wyobrazić. W 1947 r. podporucznik Ksawery Pruszyński zanotował: “W ciemnej nocy dostrzegałem od czasu do czasu biały habit dominikanina [w rzeczywistości był to nie habit, a sweter]... głośne wybuchy śmiechu rozlegające się wśród kolumny maszerujących żołnierzy nieomylnie wskazywały, że tam znajdował się o. Innocenty. Nieraz wieczorem, przed wymarszem, słyszałem głosy żołnierzy: Księże kapelanie, dziś prosimy maszerować przy nas. Dziś nasz dzień".

Wojnie i etyce wojskowej poświęcił kilka esejów. W rozprawie “O charakterze" drwił z rozpowszechnionego stereotypu katolika jako istoty miękkiej, niedołężnej i zacnej. Nieodłączne od idei katolickiej było jego zdaniem działanie, dlatego żołnierz wydawał mu się znacznie bliższy nieba aniżeli rozmodlony pacyfista. “Etyka katolicka nie jest nauką o dobrych chęciach, ale normatywną teorią czynu" - pisał.

Wiąże się z tym obowiązek toczenia wojny w obronie własnego kraju, pod którym to pojęciem kryje się dziedzictwo kultury i pielęgnowany od wieków duch ojczyzny. Tę konieczność Bocheński przyrównuje do sytuacji opiekuna nieletnich, na których życie dybie złoczyńca: “Wszelkie powoływanie się w tej sprawie na Kazanie na Górze Chrystusa Pana jest nonsensem, gdyż w Kazaniu na Górze chodzi o dobro własne, a nie o dobra cudze: nikt w rzeczy samej nie ma prawa zrzekać się obrony dóbr powierzonych mu w opiekę - zwłaszcza dóbr tej miary, jakimi są cechy kultury ojczystej - i możności ich pielęgnowania".

Patriotyzm uzasadniany przez wiarę wywodził z koncepcji narodu stworzonej na podstawie nauk o. Woronieckiego. Każdy naród reprezentuje odcień świętości boskiej, odcień tylko jemu właściwej kultury, i za nią jest przed Bogiem odpowiedzialny. Ta “teoria odcieni" przekłada się również na moralność. I tak żołnierzowi będzie przypisany inny jej odcień niż np. pielęgniarce, która w mniejszym stopniu jest zobowiązana do wykazywania się męstwem, a w większym - do miłosierdzia.

Patriotę konstytuują nie uczucia, lecz czyny - powtarzał Bocheński. Nie lubił mówić o patriotyzmie abstrakcyjnym. W Rzymie mierziło go zachowanie emigrantów polskich, widział w nich gromadę histeryków pogrążonych w “potępieńczych swarach". W paraboli przyrównał emigrację do odrąbanego i nadgniłego ogona psa. Emigracyjni cenzorzy utwór skonfiskowali.

Ale wojnę traktował Bocheński nie tylko jako święty obowiązek. Wiązał z nią niepowtarzalny rodzaj piękna, Kantowską Erhabene, wzniosłość. To także piękno grozy, kiedy “ręka śmierci przechodzi". Z nostalgią wspominał czas, kiedy oddelegowany do Polskiej Misji Katolickiej w Londynie podziwiał bomby świetlne, pociski i ogień przeciwlotniczy. Razem z biskupem Józefem Gawliną znalazł “nie bardzo chrześcijańską" rozrywkę: straszenie jednego z kapelanów: “Ks. biskup mówił: »Czuję coś, jakby miał być dzisiaj nalot«, a ja potwierdzałem: »Jestem pewny, że Ekscelencja ma rację, i to będzie ciężki nalot«. Te słowa wystarczały zwykle, aby ów godny kapłan znikał w piwnicy".

Hasło “pacyfizm" również umieścił w księdze zabobonów. Pisał, że jego podłożem jest sentymentalizm, mieszanie ocen estetycznych z moralnymi przez powtarzanie, że wojna bywa “straszna". Tymczasem rzeczy niepiękne, przerażające są często dobre, wręcz nakazane.

Do końca życia przechowywał w szufladzie pistolet.

Bóg komunizmu

Uważał, że naukowiec nie powinien uprawiać polityki; jego rolą jest dostarczanie obiektywnych informacji. Sam uczestniczył w życiu publicznym jako sowietolog. W 1946 r. wydał pierwszą książkę o filozofii komunistycznej. Później zajął się analizą bolszewizmu bardziej wnikliwie. Nie było to wdzięczne zadanie; sowietologii nikt wtedy nie traktował poważnie. Bocheński próbował przebić się przez interpretacje narosłe wokół materializmu dialektycznego. Uważał marksizm za pogląd metafizyczny, rodzaj absolutystycznej wiary. Tłumaczył, że marksiści chcieli wyplenić religię, bo - w przeciwieństwie do wielu myślicieli Zachodu - traktowali ją poważnie.

Z precyzją logika nicował stereotypy dotyczące komunizmu. Komunistom nie jest obca wartość absolutna, a nawet specyficzny imperatyw kategoryczny - twierdził. Ich postawę uważał nie tylko za głęboko teologiczną, ale wręcz prometejską. W tej perspektywie zmaterializowany, sceptyczny świat Zachodu musi przegrać walkę z “bogiem komunizmu". Bo z poglądem absolutnym mierzyć się może tylko inny pogląd absolutny - wiara chrześcijańska.

Istotnym punktem w jego teoretyczno-praktycznym studium komunizmu był proces przed niemieckim Trybunałem Konstytucyjnym, wytoczony przez kanclerza Adenauera partii komunistycznej. Gdy rząd zaczął przegrywać, poproszono o wsparcie Bocheńskiego, który co tydzień przyjeżdżał z Fryburga, by - jak pisze - “uczyć przywódców politycznych ABC komunizmu". O jego wiedzy w tej dziedzinie zrobiło się głośno nie tylko w Europie. Rząd RPA poprosił go o przybycie na tzw. Treason Trial, proces ponad stu osób oskarżonych o sympatyzowanie z komunistami. Niemałe było zdziwienie południowoafrykańskich polityków, gdy odkryli, że uznany rzeczoznawca jest katolickim zakonnikiem.

Życie nad ziemią

Miesiąc przed siedemdziesiątymi urodzinami spełnił swoje marzenie i usiadł za sterami samolotu. Koszta kursu pokrył zamożny mąż jego studentki, z wdzięczności, bo - jak utrzymywał - odkąd żona zajęła się filozofią, stała się mniej nieznośna. Na egzaminie wymagano lądowania lotem ślizgowym na dystansie dwustu metrów; Bocheńskiemu wystarczyło pięćdziesiąt. Każdy, kto odwiedzał go we Fryburgu, musiał odtąd zasmakować przyjemności lotu turystyczną Cessną 172, co dla mniej wytrzymałych było nie lada wyczynem. - Mieliśmy już lądować - wspomina o. Jan Spież - tymczasem samolot zamiast zejść na ziemię, wzbija się. “Chybiliśmy lądowania" - powiedział Bocheński. O. Jan Góra trzymał wtedy hamulec tak mocno, aż mu ręka zsiniała. Za trzecim razem się udało.

W ciągu 14 lat odbył 2053 loty, m.in. do Dakaru i Ameryki Południowej. Latanie uznawał za największą i najintensywniejszą przyjemność. Polemizując z tezą, jakoby życie miało sens tylko wtedy, gdy dąży się do jakiegoś celu, pisze: “Biorę mały samolot i lecę na jakichś 500 do 700 stóp nad ziemią, bez celu, po prostu aby lecieć i rozkoszować się krajobrazem (...). Pilotuję, więc działam, ale nie dążę do żadnego celu. Moje życie ma rzadko tyle sensu, co w czasie takich lotów".

Nazywał też siebie an auto fan. Jeździł zawsze lewym, najszybszym pasem: twierdził, że przy słabym wzroku jest to bezpieczniejsze, bo wystarczy zwracać uwagę tylko na jedną stronę drogi. W końcu odebrano mu prawo jazdy.

Alleluja

Powtarzał, że filozof nie powinien mieć swojego guru. Gdy kiedyś zwrócono się do niego: “Ojciec jako tomista...", wykrzyknął oburzony, że “-istą" nie jest i być nie zamierza.

Powiedział też kiedyś, że gdyby kazano mu żyć w innej niż europejska cywilizacji, popełniłby samobójstwo. Przywiązanie do Europy nie przeszkadzało mu widzieć drążących ją chorób. A obce kultury fascynowały go jako naukowca. O. Joachim Badeni wspomina systematyczność, z jaką Bocheński wnikał w zagadnienie, które go intrygowało. Kiedy zainteresował się buddyzmem, wkrótce znał na pamięć nazwy kilkudziesięciu buddyjskich stanów pośmiertnych. Zgłębiał egiptologię, żeby dociec przyczyn upadku kultury egipskiej.

Trochę się go bano, ekscentryka. Gdy bracia pomylili się w modlitwie brewiarzowej, poprawiał ich natychmiast, na głos. Gdy mylili się Francuzi, których z definicji nie lubił, mówił tylko: “Alleluja". Był punktualny do bólu. Gdy zaprzyjaźniony profesor umówiony na piętnastą spóźnił się pięć minut, zobaczył tylko tył odjeżdżającego auta.

Pod koniec lat 80. po raz pierwszy od wybuchu wojny odwiedził Polskę. Mocno krytykował sposób przeprowadzania demokratycznych przemian, twierdził, że Polacy nie potrafili uporać się do końca z komunistami, co w przyszłości może mieć niedobre konsekwencje.

***

O nadchodzącej śmierci mówił rzeczowo i spokojnie. Chciał, by jego ciało zostało oddane Instytutowi Anatomicznemu. W ostatnim eseju pisał: “Przystępuję do spisania tych uwag z pewną obawą. Wydaje mi się mianowicie, że mój stosunek do śmierci jest wielce różny od tego, jaki spotykam u wielu moich współczesnych. Obawiam się więc, że mógłbym obrazić ich uczucia - że zrobię na nich wrażenie zimnego drania, człowieka głuchego na głos Trwogi, Tragedii, Sytuacji i tym podobnych bóstw, których oni słuchają. Ale na to nie ma rady. Ja już taki jestem i ufam, że nie tylko ja sam".

Jak wspomina o. Stefan Norkowski, pod koniec życia Bocheńskiemu zdarzały się chwile utraty świadomości. Zdawało mu się wtedy, że w jego pokoju zasiadają wybitni filozofowie. Urządzał z nimi debaty na temat istnienia Boga, udzielał głosu, komentował. Po stronie niewierzących obok egzystencjalistów sadzał przedstawicieli teologii wyzwolenia.

Lekarz zwlekał pół dnia z wystawieniem świadectwa zgonu: tak nie wyglądają oczy umarłego. Zmarły miał zwężone źrenice, jakby w chwili śmierci zobaczył silne światło.

Podczas pisania tekstu korzystałam m.in. z książek “Między logiką a wiarą. Z J. M. Bocheńskim rozmawia Jan Parys" i ze “Wspomnień" o. J.M. Bocheńskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2005