Pomruk ostatniej sonaty

O tym miejscu mówi się: kultowe, magiczne. To ciasny sklepik z płytami w warszawskim blokowisku.

27.02.2008

Czyta się kilka minut

Przemysław Psikuta i Dariusz Główka / fot. Wojciech Gadomski /
Przemysław Psikuta i Dariusz Główka / fot. Wojciech Gadomski /

Za Żelazną Bramą pachnie aluzją. Przede wszystkim sama brama, bo jej nie ma. Gdy przed wiekami istniała, wchodziło się przez nią do nieodległego Ogrodu Saskiego. Teraz, gdy nie istnieje, wprowadza w równie nieodległy świat peerelowskiego absurdu, bo jej imieniem nazwano osiedle paskudnych bloków z klitkami zamiast mieszkań i  kuchniami bez okien.

Ale najbardziej aluzyjny jest adres: Marszałkowska 111a. - Czyż nie pod takim numerem, sto jedenaście właśnie, wydał Beethoven swą ostatnią genialną sonatę fortepianową? - pyta prof. Michał Głowiński.

- Myśmy znaleźli ten lokal zupełnie przypadkiem, handlowano tu używaną odzieżą - zapewniają jednak właściciele sklepu Duo111. - Wpadł nam w oko, bo choć bloki okropne, a pomieszczenie ciasne, niecałe 40 metrów i wchodzi się od tyłu, to jednak środek miasta.

Ale ponieważ jesteśmy w miejscu jakoś draśniętym dwuznacznością, przypadek łatwo nazwać przeznaczeniem.

Chłopcy

Zanim Beethoven przeniknął przez Żelazną Bramę, pewnego popołudnia przycupnął na schodach księgarni Odeon na ulicy Hożej.

Jest schyłek lat 90. W Polsce nie ma jeszcze rozwiniętych Empików, więc kiedy w Warszawie powstaje pierwsza księgarnia z wydzielonym, porządnym działem muzyki klasycznej, ściągają do niej wyposzczeni melomani z całego kraju.

Dariusz Główka, rocznik 1960, z wykształcenia historyk kultury materialnej: - Miałem wtedy etat w PAN, ale z pensji asystenta nie dało się wyżyć. A właśnie zostaliśmy rodzicami. Zacząłem rozglądać się za dodatkową pracą. Dowiedziałem się, że właścicielem Odeonu jest mój dawny znajomy Czesław Apiecionek. Zaszedłem. Nie znalazłoby się dla mnie jakieś zajęcie? - zapytałem. A owszem - on na to - bo właśnie brakuje sprzedawcy "na klasyce".

Przemysław Psikuta, rocznik 1972, z wykształcenia muzykolog: - Na początku studiów już na poważnie zbierałem płyty i byłem stałym klientem Odeonu. Chciałem sobie dorobić. Pomyślałem: połączę przyjemne z pożytecznym. I wylądowałem tam jako sprzedawca.

Na zdrowy rozum nic ich nie łączy. Mają inne korzenie. Inne doświadczenia.

Ojciec

Psikuta - wychowany w rodzinie warszawskich lekarzy. Ojciec w weekendy siadał do pianina i grał - zazwyczaj Chopina. Wyjeżdżającym za granicę znajomym wciskał karteczki z nazwiskami kompozytorów i wykonawców, prosząc, by przywieźli płyty. Wtedy słuchał jeszcze bardziej tradycyjnej muzyki, takiej od Bacha do Chopina, ale później zabierał Przemka do księgarń i kupował także Brucknera, Skriabina, Głazunowa.

W liceum Psikuta zostaje metalowcem. Z giełdy płytowej w Hybrydach znosi zazwyczaj pożyczone na jedną noc analogi i przegrywa na kasety, korzystając z dobrego sprzętu ojca. Ten nie opuszcza pokoju. Słucha. Nie dla przyjemności przecież, tylko z ciekawości. A może jest jeszcze jeden powód? W relacjach ojca z synem muzyka staje się pomostem przerzuconym przez dwa odmienne światy, nie tylko zastępuje słowa, ale wkracza w tę sekretną przestrzeń, w której już są zbędne. To, co niewyrażalne, ulotne, chybotliwe, staje się najsilniejszym atutem tej więzi.

Kiedy na rynek wchodzą pierwsze kompakty, Psikuta senior kupuje młodemu na urodziny płyty Iron Maiden i Slayera. W Peweksie. Przemek: - Zapamiętał plakat w moim pokoju. Strasznie mnie zaskoczył.

I nagle Przemek dokonuje porywającego odkrycia: jeśli słucha się muzyki uważnie, tej prawdziwej, trudnej, nie tandetnej, wypacykowanej, obojętnie - trash metal, punk czy Beethovena, to ona podziękuje uwrażliwieniem na muzyczne struktury, wyostrzeniem ucha.

Jeszcze w liceum sięga po jazz. A kolegom rockowcom podrzuca płyty z klasyką. Niektórzy łapią haczyk.

- O tak - mówi - obcowanie z muzyką jest jak nieustające wznoszenie. Sam nie wiesz kiedy, a już fruniesz. I nawet jakbyś chciał odsapnąć, to już nic nie poradzisz: niesie cię wyżej i wyżej.

Mietek

Główka, wnuk chłopów z mazowieckiej wsi, wychował się w Piasecznie, gdzie ojciec pracował w zakładach elektronicznych. Raz poszedł Darek ze szkołą na operę Wagnera i zasnął.

Bardzo możliwe, że słynący przecież z okropnego charakteru Beethoven chciał go za to ukarać i wtedy sobie Darka upatrzył. Bo oto wkrótce jakiś dziwny dopadł go smuteczek: ani wielki, ani mały, tylko w sam raz, żeby za czymś tęsknić, czegoś chcieć - Bóg raczy wiedzieć czego.

To jest epoka radiowej Trójki, obowiązkowo słucha się Kaczkowskiego i legendarnych zespołów: Deep Purple, Wishbone Ash. Ale czasem w Trójce puszczają klasykę. Audycję prowadzi Małgorzata Pęcińska. Darek słucha z rozpędu. I gdy tak słucha, to zaczyna mu się wydawać, że jego smuteczek z tymi dźwiękami jakoś na siebie nachodzą, ciążą ku sobie, jakby krążyły po tej samej orbicie. I że to jest przyjemne.

Pod koniec studiów już zbiera pierwsze płyty. Po omacku. A to do ośrodka czeskiego zajrzy, a to do węgierskiego czy enerdowskiego, jak wszyscy. Ale przecież nie ma pojęcia: chłam kupuje czy perełkę.

Jest jesień, pewnie 1986 r., kiedy zachodzi do komisu płytowego. Zwraca uwagę na faceta, który daje wykład sprzedawcy: ta płyta to jest biały kruk, pierwsza edycja, na tamtej gra najlepsza orkiestra świata, na owamtej podrzędny pianista; śmigają pod sufit jakieś zdumiewające, podobne do szyfru określenia. Darek nadstawia ucha, z ciekawości podchodzi bliżej.

To jedno z tych spotkań, które odmieniają życie. Główka: - Był to Mietek Stoch, góral, filozof, zawodowy kolekcjoner. Terminowałem u niego jak czeladnik.

Obydwaj wyruszają w podróż po Europie: Bruksela, Amsterdam, Hamburg, Paryż. Chodzą po pchlich targach, zaglądają do wyspecjalizowanych sklepów z płytami.

- Ja się dopiero od Mietka dowiedziałem, kto to są George Szell i Leonid Kogan - przyznaje Główka.

Jest tak pojętnym uczniem, że gdy Mietek zakłada własną firmę fonograficzną, powierza mu samodzielne poszukiwanie płyt.

Z tych wypadów Darek przywozi też coś i dla siebie. Ania, żona, jak przychodziła ze szkoły, bo uczyła historii, prosiła: - Chociaż słuchawki załóż - bo ciężko jeden hałas zamieniać na drugi.

Ale z muzyką nie walczyła, jak inne. Później, już we własnym sklepie, Darek nieraz będzie słyszał od klientów: - Gdyby żona wiedziała, ile tu wydałem pieniędzy, to by mnie z domu wyrzuciła.

Gdzieś na wiosnę 2000 r. problemy finansowe nękają niemal każdego. Rośnie bezrobocie, jest recesja, firma Mietka też cienko przędzie. A tu jeszcze pisma naukowe przestają płacić honoraria. W takiej sytuacji plączącym się po Warszawie adiunktom historii pozostaje tylko powtarzać za poetą: "Życie jest diabła warte poza Chopinem i Mozartem".

Remanent

Nawet w Odeonie idzie ku gorszemu. Dział muzyki klasycznej się kurczy, w końcu zostaje połączony z działem pop. Przemek i Darek narzekają: obroty niższe, płyt coraz mniej. Ale za to jaka klientela! Artyści, uczeni, prawnicy, menedżerowie, stara warszawska inteligencja i ta całkiem nowa - studenci.

Prof. Tomasz Pasierski, kardiochirurg z Akademii Medycznej w Warszawie: - Szukałem kiedyś w Odeonie jakiegoś nagrania. I pan Przemek wyciągnął z półek mnóstwo różnych, ciekawych wykonań. I o każdym coś wiedział. Ale się rozgadaliśmy!

Nawiązane tu kontakty już niebawem będą procentować w sklepie na Marszałkowskiej.

Główka: - Ja po prostu starałem się wejść w skórę klienta. Opowiadałem mu, dlaczego właśnie to nagranie poruszyło moją wyobraźnię, a drugie dotknęło jakiejś nutki w duszy. A jeszcze inne zaintrygowało, bo jest oschłe, obce.

Psikuta: - Ja chyba bardziej zachęcałem do słuchania analitycznego, porównywałem wykonania i na chłodno starałem się wyłuskiwać niuanse, czasem tak nieznaczne, jak drgnienie mięśnia w twarzy bliźniaków.

Tak się uzupełniali.

Jest styczeń 2001. Na Hożej remanent. Siedzą Darek z Przemkiem do późnej nocy, liczą, czy płyty zgadzają się z cyferkami na fakturach. Naraz Darek: - Słuchaj, a może my byśmy tę robotę za rok odwalali już we własnym sklepie?

Popatrzyli na siebie. Na nich (przyjmijmy) Beethoven.

Tak się poczęło Duo.

Prof. Zbigniew Herman, farmakolog z Katowic: - Zachodzę któregoś dnia do Odeonu, rozglądam się, nie ma ich. Pytam obsługę. Nic nie wiemy - odpowiadają. Po paru miesiącach zadzwonił do mnie pan Główka. Niewyobrażalnie się ucieszyłem.

Tonacje

Już na wstępie właścicielom Duo111 trafiają się niezłe gratki: od poznanego w Odeonie Michała Głowińskiego, który nie jest w stanie pomieścić już w mieszkaniu płyt analogowych, przejmują całą kolekcję. Tyle tego było, że kilka razy obracali samochodem.

- Wyssaliśmy też sporo - przyznaje Psikuta - od mieszkającej w pobliżu Ewy Łętowskiej (to znaczy przejrzeli zbiory jej zmarłego męża, Janusza, i mnóstwo kompozycji przegrali z kaset na kompakty).

Tymczasem w sto jedenastce rozkwita życie. Każdy, kto przekracza próg sklepu, częstowany jest kawą lub herbatą. Zdarza się: pięć, sześć osób zachodzi jednocześnie, a tu filiżanki trzeba podać, i telefon odebrać, i płyty wyszukać. - Czyste - powiadają chłopcy (tak ich często nazywają klienci) - wariactwo.

Na pierwsze i kolejne urodziny Duo, z lampką wina, trudno ludzi pomieścić.

To podczas tych spotkań tworzy się legenda sklepiku. W oparach kawy błąkają się na przemian tonacje molowe i durowe, ktoś z cicha zanuci fragment ulubionego preludium Rachmaninowa, ktoś zadzwoni palcami o kieliszek, myląc go z klawiaturą fortepianu, albo wykona w powietrzu esyfloresy, jakby dyrygował. Ktoś wspomni czarne oczy Marii Callas, a ktoś przylepione do klawiszy malutkie ręce Józefa Hofmana, którego zaglądający tu nieraz Piotr Wierzbicki ochrzcił nadpianistą.

Prof. Głowiński: - Słowo "salon" się zdegradowało, ale to miejsce nasuwa takie skojarzenie, bo ma swój styl i pozwala nawiązać więzi towarzyskie.

Prof. Pasierski: - To w jakimś sensie strefa magiczna. Przywołuje zagubioną tradycję księgarń z początków minionego wieku, gdzie przychodziło się nie tylko kupić książkę, ale również porozmawiać o niej z księgarzem.

I tak jak w dawnych księgarniach, jak w niegdysiejszych salonach i tu, za Żelazną Bramą, ma ta rozmowa swój rytualny kod, swój wyszukany ton i swoje nieprzekraczalne granice. Chcą państwo posłuchać?

Planety

Najpierw pojawia się milczek. Ledwie odburknie "dzień dobry". Zaszywa się w kąt, wygrzebuje Symfonię C-dur "Wielką" Schuberta z Karajanem, chce płacić. - A ja bym zaproponował Alberta Simona - rzuca od niechcenia właściciel. - Z budapesztańską orkiestrą.

Tamten pochmurny jak chmura gradowa. Ociąga się. Przygląda się tej wyciągniętej przez Przemka albo Darka płycie, raz od tyłu, raz od przodu. - No dobrze - decyduje w końcu. - Dowidzenia.

Znika, ale po paru dniach wraca. - Niezłe - mówi, choć nadal ledwie go słychać. Nie mija tydzień, a naraz odzywa się, nie odwracając wzroku od półek: - A słyszał pan, jak tę symfonię grał Szell z Orkiestrą Clevelandzką?

I zaczyna się toczyć rozmowa, od dyrygenta do dyrygenta, od wykonania do wykonania, przerywana milczeniem, którego nie wolno skracać.

Albo przychodzi gaduła. Ale nie słowami się porozumiewa, tylko płytami. Jak jest w rozpaczy, prosi o piątą albo dziewiątą symfonię Mahlera. Jak ma lepszy dzień - o Vivaldiego. Jak się zakochał - o "Sonatę Księżycową".

Tu nie ma klientów z przeciętnej statystycznej, tu każdy ląduje z oddzielnej planety. Jak ten filmowiec, który ma hopla na punkcie skrzypaczki Hillary Hahn (dużo jest takich panów, którzy uwielbiają młode wykonawczynie, nade wszystko skrzypaczki). Więc kiedy ukazało się z nią DVD, potrafił godzinami opowiadać, jak ona przechyla głowę, jak patrzy z ukosa, jak się uśmiecha, odwraca, skłania. - A jak gra drugą partitę Bacha - wzdychał, wznosząc oczy do góry - to jakby się modliła.

Albo jak pewien ekonomista, który wiele lat mieszkał w Stanach i miał świra na punkcie Coltrane'a, setki jego płyt zgromadził, a poza tym kupował tysiące wykonań Bacha i Szostakowicza, a jak swojemu dziecku zafundował wiolonczelę, to chłopców z Duo111 zaprosił do domu, żeby obejrzeli. Za te pieniądze, które wydał u nich, ze dwa samochody by się uzbierały. I nagle cisza, słuch po nim zaginął. Po jakimś czasie znajomi donieśli: poważnie chory, leczenie kosztowne. Gdzieś po roku pojawia się zgaszony, odmieniony, choć jak zwykle głodny płytowych nowości. Ale płyty drogie. Więc zaczęli mu je pożyczać.

Niektórym klientom daje się na krechę, to ci z planety "chleba nie zjem, a płytę kupię", zazwyczaj emeryci, siwiutcy, cichutcy, w grubych szkłach, o łagodnym, półobecnym spojrzeniu.

Owszem, w biznesie takich rzeczy się nie robi i pewnie Beethoven, znany dusigrosz, puka się w głowę. Ale czy to nie za jego sprawką pod sto jedenastkę zaglądają nierzadko goście, co się z groszem liczyć nie muszą?

Marek Kulczycki, prezes oddziału Deutsche Bank:

- Ci panowie to zadziwiająca kombinacja kompetencji, wrażliwości i znajomości zasad biznesu. Zawsze przychodzę tam z listą nagrań, które chcę mieć, i jeszcze się nie zdarzyło, żebym nie wyszedł z kilkoma dodatkowymi, zachwalanymi przez właścicieli. Nigdy, zresztą, nie żałuję.

Ale jeśli chcemy odbyć do końca tę aluzyjną podróż do Duolandu, zajrzyjmy tu czasem na pięć minut przed zamknięciem. Zdaje się, że nic się już nie wydarzy, w sklepie powoli gasną światła, wokół pobliskiego śmietnika przycupnęły trzy gawrony, Beethoven z Mozartem zasypiają na drugiej półce po prawej stronie, Komeda z Urbaniakiem na środkowej, po lewej. Nagle rumor. Wpada kobieta. (Kobiety w sklepie to rzadkość, chyba że towarzyszą mężczyźnie. - Zupełnie inaczej niż na Zachodzie: tam przychodzą licznie, w każdym wieku, buszują po zbiorach i zazwyczaj kupują płyty nie dla kogoś, tylko dla siebie - konstatuje Psikuta). I to jaka! Włosy długie, siwiejące, nietknięte farbą, świetne. Wielkie okulary. Przygarbiona. Z plecakiem, w adidasach, nie tych oldskulowych, tylko naprawdę starych. Na ręku męski zegarek. Skórzana kurtka na zamek.

To pani astronom z Oksfordu. Z tej kurtki wyjmuje wymiętą karteczkę w kratkę zapisaną ołówkiem. - Zamawiam - mówi - pozycje Alfy od 067 do 082.

To znaczy kilkanaście płyt ze słynnej francuskiej wytwórni.

- Jaki - pyta - mam rabat? Osiem procent? To będzie 1865,20. Tak?

- Zgadza się - odpiera osłupiały Przemek, gdy po chwili kończy podliczanie.

Popołudnie

Pytani, czy ze sklepu da się wyżyć, właściciele Duo111 markotnieją: prawda jest taka, że odkąd powstała sieć Empików, a przede wszystkim sklepy internetowe, zyski znacząco spadły i od pewnego czasu sklepik balansuje na granicy opłacalności.

- Gdyby nam ta praca nie sprawiała frajdy, już byśmy zamknęli interes - mówi Dariusz Główka, który tymczasem został ojcem drugiego dziecka, i na myśl, że przyjdzie taki dzień, kiedy będzie musiał wybierać między zapłatą dla dostawców a kupieniem roweru dla syna, skóra mu cierpnie.

Na razie Główka ma etat w PAN, habilitował się. Psikuta pisuje do "Jazz Forum" i innych branżowych pism, w radiowej Dwójce prowadzi audycje o jazzie, jeszcze sobie radzą.

Jest środek tygodnia, druga po południu. Do sklepu zachodzi mieszkający po sąsiedzku Stanisław Brzozowski, emerytowany doktor chemii, dystyngowany, wyprostowany (ksywa "sztruksik", od zawsze eleganckich sztruksowych ubrań), który szczyci się tym, że nie ma telewizora i nigdy nie był w hipermarkecie.

- Idę - mówi, łykając kawę - kupić sobie koszulę. - Nie wypada słuchać kwartetów smyczkowych Beethovena w starej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2008