Polska dla niej samej

Opowieść o zdradzie elit i obronie uciśnionych to zestaw typowy dla "partii roszczeniowej". Z legendą "poległego" prezydenta, z krzyżem jako sztandarem i ze związkami zawodowymi mówiącymi tym samym językiem - to zupełnie inny pakiet. Rewolucyjny.

07.09.2010

Czyta się kilka minut

/rys. Mirosław Owczarek /
/rys. Mirosław Owczarek /

Przedmiotem sporu jest krzyż. Obecność krzyża może być zastąpiona, według osób zaangażowanych w jego obronę, pomnikiem upamiętniającym śmierć prezydenta Kaczyńskiego "w orszaku ofiar Rzeczpospolitej", jak to nazywają. Orszak to część królewskiego splendoru, podobnie jak Wawel - tam też panuje królewski splendor. Dlaczego Wawel nie wystarczy? Bo jest na boku, jest częścią historii, ale w sposób nieprzekładający się na jakiekolwiek związki z polityką współczesną. Wawel to polityka, która była, ale już jej nie ma. Wszystko jedno, czy dotyczy Wiśniowieckiego, Jana III, gen. Sikorskiego czy Lecha Kaczyńskiego.

A pamięć Lecha Kaczyńskiego należy do polityki, która w Polsce się dzieje i będzie się działa dalej. To dlatego potrzebny jest pomnik i to w miejscu, które do polityki trwale przynależy: na terenie lub w bezpośredniej bliskości Pałacu Namiestnikowskiego - siedziby prezydentów RP. Wszystkich następnych prezydentów.

Wołanie spod krzyża

Pomnik, a póki go nie ma - krzyż, jest zatem rodzajem manifestu, programem politycznym, mającym znaleźć swoje miejsce w symbolicznej dla państwa polskiego przestrzeni. Walka o krzyż, jak się przyjęło wydarzenie na Krakowskim Przedmieściu nazywać, jest zatem sporem o miejsce w życiu publicznym. Ale miejscem dla kogo lub dla czego?

Z głosów spod krzyża, wypowiedzi w mediach czy komentarzy na forach internetowych wyłania się obraz Lecha Kaczyńskiego jako przywódcy czegoś w rodzaju rewolucji czy też powstania, przeciw wszelkim niegodziwościom dziejącym się w Polsce i z Polską. Reprezentanta tych Polaków, którzy nie pogodzili się z utratą części suwerenności, będącą wynikiem spisku elit obawiających się własnego narodu i dążących do jego ubezwłasnowolnienia, także z pomocą obcych państw czy innych obcych sił.

Ten przywódca nie zginął w przypadkowej katastrofie, lecz został być może zabity (czyli to nie była katastrofa przypadkowa), poległ. Niewykluczone, że w wyniku celowych zaniedbań obecnego rządu. Stąd zresztą wyrażony wprost postulat przez jego brata, by ludzie będący u władzy i ponoszący według niego odpowiedzialność za tragedię "zniknęli z polityki na zawsze".

Ale, jak to wiemy od czasu niedawnych obchodów 30-lecia powstania Solidarności, Lech Kaczyński był tym, który łączył dawną Solidarność z obecnymi czasami i obecnym Związkiem. I szerzej - z ideą prawa wszystkich uciśnionych i doświadczających "strukturalnej przemocy", czy to przez bezwzględny rynek, czy przez unijne gry, czy okradającą Polaków korupcję.

Kolejną cechą tego przesłania jest silnie reprezentowany pogląd, że walka o krzyż, a zarazem o pamięć i jej utrwalenie w przestrzeni publicznej, jest równocześnie walką o miejsce religii w życiu Polski, jest walką o utrzymanie tej szczególnej więzi między polityką a katolicyzmem jako sposobem manifestacji narodowych uczuć - jedynym uprawnionym związkiem, w którym wyraża się wspólnota Polaków.

Wyzwanie

A więc chodzi o trzy ściśle ze sobą powiązane kwestie: zdradę elit, ucisk wykluczonych i obronę religii. Wszystko to realizuje się za pomocą jednego symbolu - krzyża przed Pałacem Prezydenckim. Prawo do decydowania o tej przestrzeni symbolicznej jest wyprowadzone z porządku innego niż prawa pisane. Prawa pisane (do kogo należy teren, opinie konserwatora czy władz miasta i cokolwiek, co się w tym jeszcze mieści) są bowiem prawami podwójnie nieistotnymi - raz przez to, że wypełnienie ich jest w rękach elit oskarżanych o zdradę, a tym samym wrogich, dwa - że są poślednie wobec prawa nadrzędnego, ważniejszego niż jakiekolwiek prawa stanowione przez parlament czy urzędników.

Żądanie trwania krzyża wywiedzione jest z prawa moralnego, z porządku stojącego ponad logiką państwa liberalnodemokratycznego. Dlatego nie jest potrzebny żaden formalny mandat dla ludzi broniących krzyża - nie muszą go mieć. Dlatego krzyż jest "nienegocjowalny" w tym sensie, że należy do sfery odmiennej niż widzialny świat: jest poza i ponad jego prawami. Równocześnie jest jednak materialny i jako taki wymaga obrony.

Podsumowując: grupa obywateli wspieranych przez partię opozycyjną i część księży (o biskupach nie wspominając - to osobny temat) chce zagospodarować część przestrzeni symbolicznej państwa według własnych przekonań politycznych, społecznych i religijnych. To, z czego wywodzą te przekonania i na czym opierają swoje postulaty wobec przestrzeni publicznej, jest w radykalnej sprzeczności z logiką demokracji liberalnej. Co więcej: jest to wyzwanie rzucone całemu dotychczasowemu sposobowi urządzenia państwa, przynajmniej w takim sensie, jaki nadawaliśmy zmianom w Polsce od upadku komunizmu i odzyskania niepodległości.

Z tylnego fotela

Do tej pory próbowaliśmy wspólnie budować państwo podobne w swoich ideowych rudymentach do liberalnych demokracji Zachodu - a więc praw organizujących różne sfery życia i wspólne zasoby, np. przestrzeń. Mam wrażenie, że teraz zostało to zakwestionowane. Wrażenie jest tym silniejsze, że państwo postawione wobec takiego problemu okazało się zdumiewająco bezradne. Miarą tej bezradności były nie tylko nieudolne próby przeprowadzki i "podmienienia oryginału" jakąś tablicą montowaną w nocy, jakby wstydliwie, ale i zachowanie biskupów, ludzi należących do pozapaństwowego porządku autorytetu. Nawet oni okazali się wobec tego zjawiska skonfundowani i niezdolni do reakcji, co dopiero mówić o politykach czy urzędnikach państwowych.

A po drugiej stronie nie stały przecież falujące tłumy, lecz garstka osób, nocami zaledwie parę. Co za siła tkwi więc w tak nielicznej reprezentacji, skoro do tej pory ani państwo, ani biskupi nie byli w stanie "odzyskać" przestrzeni ani wynegocjować kompromisu? Wykręty jednych i drugich, że to nie ich kompetencje, tylko podkreślają wagę tego pytania.

Możliwe, że istotą tej siły jest niezwykłe połączenie polityki i religii, tworzące potencjalnie wybuchową mieszankę, której nikt nie chce zdetonować. Ale dla PiS i Jarosława Kaczyńskiego każdy dzień bez rozstrzygnięcia sprawy krzyża na Krakowskim Przedmieściu jest czystym zyskiem. Podobnie jak próba jego usunięcia lub zaangażowanie się biskupów w jego przeniesienie (bez pomnika w zamian), co wpisywałoby ich w krąg "zdrady elit". Wsparcie z tylnego fotela dla obrońców jest równocześnie cichym szantażem - każda próba rozwiązania konfliktu będzie przez PiS zdyskontowana jako dowód na słuszność tezy o "wymazywaniu pamięci prezydenta Kaczyńskiego" kreowanego na antysystemowego przywódcę prawdziwych Polaków. I w tym tkwi cała polityczna pułapka, w jaką wpadli przeciwnicy PiS-u.

Wywracanie stolika

Wyglądało na to, że Jarosław Kaczyński po przegranej prezydenckiej zrozumiał, że nie zdoła odnieść zwycięstwa wyborczego i dlatego w pewnym sensie abdykował - radykalizując przekaz, zamyka swoich zwolenników w kręgu, w którym nigdy ich nie straci, ale też nigdy z nimi nie odniesie sukcesu.

Radykalne zmiecenie ze sceny całego liberalnego skrzydła PiS zdaje się świadczyć o czymś innym: Jarosław Kaczyński przygotowuje swoją partię na działania, w których liberałowie i tak by się nie zmieścili. Inaczej mówiąc: prawdziwa pozostaje teza, że w normalnym trybie PiS nie odniesie zwycięstwa, ale wniosek z tego jest inny - tylko wywracając dotychczasowe reguły gry Kaczyński może myśleć o sukcesie.

Wróćmy do rekonstrukcji przesłania "spod krzyża", zarysowanej powyżej. Zdrada elit, obrona uciśnionych i walka o religię wyrażającą Naród w przestrzeni publicznej. Połączenie czystej polityki z problemami społecznymi i napięciem religijnym. Ale tak naprawdę zakwestionowanie prawomocności władz - także i kościelnych, gdyby tego wymagała sytuacja - w imię "odzyskania Polski dla niej samej". Bez komponenty religijnej byłby to zestaw poglądów typowy dla "partii roszczeniowych", jak się je nazywało, nawiedzających umysły Polaków od początku lat 90. Z legendą Lecha Kaczyńskiego "poległego" pod Smoleńskiem i z krzyżem jako sztandarem to inny pakiet. Ze związkami zawodowymi mówiącymi tym samym językiem, co lider opozycji - to zupełnie inny pakiet. Rewolucyjny.

Dlatego ze sceptycyzmem przyjąłem obwieszczenia liberalno-lewicowych mediów i polityków, że zwykły wielkomiejski motłoch demonstrujący swój sprzeciw i pogardę wobec obrońców krzyża to "liberalna rewolucja" w Polsce. To raczej normalne zjawisko w kraju, gdzie Kościół posiada tak silną instytucjonalną pozycję, równocześnie głosami hierarchów i księży wciąż mówiąc o antychrześcijańskim świecie. Z tej sprzeczności wynikało, że młodzi wielkomiejscy lumpenproletariusze musieli prędzej czy później się odegrać - żyją bowiem w świecie nacechowanym napięciem nie do pogodzenia (jeśli otaczający ich świat jest antychrześcijański, to skąd taka pozycja Kościoła?). Nie różni ich to od ich poprzedników w starszych demokracjach niż Polska (Włochy, Hiszpania).

To nie była żadna rewolucja. Ta prawdziwa rewolucja odbywała się w gronie parudziesięciu osób stojących pod krzyżem i broniących go. Mam wrażenie, że są forpocztą zmiany znacznie istotniejszej niż ta, którą zobaczono w wielotysięcznym tłumie zwołanym na Facebooku przez młodego kucharza.

***

Ostatecznie nie jest tak ważne, czy powyższe intuicje spełnią się w takim czy innym scenariuszu politycznym. Istotne natomiast jest coś innego - pogląd wyrażony w 1955 r. przez Jakoba Taubesa, że nie istnieje polityka bez teologicznych założeń, podobnie jak nie ma teologii bez konsekwencji politycznych. Wszystko, czego ostatnio doświadczamy w Polsce i w świecie, potwierdza zauważony przez Taubesa związek: w religii tkwi olbrzymi potencjał polityczności, mimo że próbujemy w naszym liberalnym świecie usilnie tego nie dostrzegać.

Zapewniam: są tacy, którzy ten potencjał nie tylko dostrzegli, ale i wiedzą, jak go wykorzystać.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2010