Pokochaj siebie całą!

Pomaga się odprężyć, odblokować, wyrzucić wszystko, co negatywne, i spojrzeć znów na siebie przychylnym okiem. Otwiera na innych. Nie tylko w karnawale warto pomyśleć serio o tańcu.

04.02.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Vinia Winiarczyk
/ Fot. Vinia Winiarczyk

Na początek statystyki. A więc: tańczy lub też raczej uczy się tańczyć już ponad pół miliona dorosłych Polaków. Trudno stwierdzić, że to dużo, zważywszy, iż ponad połowa z nas nie korzysta z żadnej formy aktywności fizycznej (coroczne badania TNS OBOP), a w dwukrotnie liczniejszej Wielkiej Brytanii różnego typu zajęcia taneczne (wyłączając te w szkołach i na uczelniach!) przyciągają ok. 5 mln osób, czyli ponad 10 proc. społeczeństwa.

Do powszechnego roztańczenia więc jeszcze daleko. Bliższa prawdy byłaby teza, że dopiero zaczęliśmy się uczyć pierwszych kroków. Za to z entuzjazmem, bo aż 50 proc. ankietowanych przez OBOP przyznaje, że tańczyć lubi i jeśli tylko ma okazję, wskakuje na parkiet.

KOBIECY KARNAWAŁ

Tańczą panowie, tańczą panie... Stop. Głównie panie.

– 99 proc. – tak Małgorzata Matuszewska, dyrektor warszawskiego Studia Tańców Orientalnych „Nie tylko flamenco”, szacuje udział kobiet w prowadzonych przez szkołę zajęciach. – W jednej grupie na 140 uczniów mamy tylko jednego mężczyznę. Najgorzej jest z tańcem towarzyskim, w parach. Męskich partnerów jak na lekarstwo, a na zajęcia trafia sporo samotnych dziewczyn. Myślą: skoro mam więcej wolnego czasu, zapiszę się do szkoły tańca, poznam kogoś. I poznają – takie same singielki jak one.

Jeszcze kilka lat temu na taniec towarzyski przychodziło sporo par, przyznaje Ireneusz Sulewski, założyciel Akademii Tańca M&I Sulewscy. Ostatnio, jak zaobserwował, przeważają samotni. A raczej samotne. – Schudnąć, lepiej poczuć się ze sobą. Wolą kurs niż wyciskanie siódmych potów w siłowni – mówi Sulewski. – Facet zapisuje się na zajęcia tylko wtedy, gdy musi. Przed ślubem lub wyciągnięty przez dziewczynę.

Psychologa społecznego dr. Rafała Jarosa, prezesa Instytutu Nauk Społeczno-Ekonomicznych, taki obrót spraw wcale nie dziwi. – Taniec to ruch, spektakl, a dla mężczyzn aspekt wizualny w kontaktach z kobietami jest niezmiernie istotny. Tyle że wolą obserwować to, co dzieje się na parkiecie, niż być obserwowanymi.

Sami tańca się wstydzą. Tak przynajmniej twierdzi Karolina Konwińska, tancerka form latynoamerykańskich i karaibskich, wokalistka zespołu kubańskiego Noel&Su Sabor de Cuba, z wykształcenia psycholog. – Utarło się przekonanie, że jeśli mężczyzna nie czuje muzyki, to lepiej, żeby nie tańczył. Gdyby przyjąć takie kryteria, taniec w polskiej kulturze praktycznie nie istnieje, w przeciwieństwie do Kuby, gdzie tańczy dosłownie każdy: dziecko, młody, starzec.

– W polskim społeczeństwie wciąż jeszcze nie wymaga się od przystojnego mężczyzny, by dobrze tańczył. Wystarczy, że dobrze wygląda – dorzuca dr Rafał Jaros.

Nawet nazwy imprez związanych z tańcem – „Moc kobiet”, „Wyspa kobiet”, „Babalanga” – nie pozostawiają wątpliwości, kto jest tu grupą docelową. Wychodząc naprzeciw popytowi, Małgorzata Matuszewska uruchamia właśnie specjalne zajęcia taneczne dla pań w wieku 45 plus.

PRZEKLĘTY NADMIAR

Idzie więc na tańce samotna, inaczej: singielka. Wiedząc już, że tego jedynego tam raczej nie spotka, podchodzi do sprawy praktycznie: zrobię coś przynajmniej dla siebie, poprawię wygląd, poczuję się lepiej we własnej skórze. Tak samo myślą te, które są z kimś, ale weszły na jałowy bieg, czują się przygaszone, stłamszone. A tu w ogłoszeniach: salsa, flamenco, rumba, taniec brzucha nawet. Cekiny, pawie pióra, południowe namiętności i tajemnica skryta za wachlarzem. Będę taka, obiecują sobie.

– Taniec egzotyczny zaspokaja tę potrzebę – mówi Małgorzata Matuszewska. – Patrząc na tańczących flamenco – jeden niski, drugi bezzębny, trzecia gruba, ale jak się oni wszyscy ruszają! – człowiek szybko dochodzi do wniosku, że sam nie musi być jak z żurnala. Zaczyna akceptować swoją fizyczność. Flamenco to ułatwia, bo dobra tancerka nie musi być ładna i zgrabna. Liczy się temperament. Do tego jest bardzo teatralnie. Gdy dochodzi do pokazu, dopiero zaczyna się zabawa: te wszystkie kolory, przebieranki, historyczne stroje. Można się pokazać.

Polską modę na taniec miały zapoczątkować rodzime edycje programów emitowanych wcześniej przez telewizje w innych krajach. Tak zwane sprawdzone formaty, jak nazywa je branża: brytyjski „Taniec z gwiazdami”, produkowany na amerykańskiej licencji „You can dance!” czy też „Gwiazdy tańczą na lodzie”. Tylko 12 edycji tego pierwszego miało przynieść TVN – według wyliczeń Nielsen Audience Measurement, opartych na oficjalnych cennikach – 432 mln zł wpływów z reklam emitowanych przed i w trakcie programu.

Ireneusz Sulewski z Akademii Tańca M&I Sulewscy o pierwszych edycjach „Tańca z gwiazdami”: – Dla takich jak my to były złote czasy.

– „Taniec z gwiazdami” rzeczywiście rozpowszechnił zainteresowanie tańcem, na początek jako formą rozrywki – mówi Karolina Konwińska – bo ludzie uznali, że nadaje się on dla każdego, niezależnie od wieku i początkowej kondycji.

Prowadzona przez znanego z telewizji Augustina Egurrolę sieć Egurrola Dance Studio w ciągu pięciu lat rozrosła się do sześciu oddziałów, szkolących w tanecznych krokach ponad 10 tys. osób. Na rynku pojawiły się zagraniczne sieci, jak niemiecka Crea-Dance. Polacy uwierzyli nie tylko, że tańczyć każdy może, ale że taniec to biznes dla każdego. I dziś już widać, że trochę się przeliczyli.

– Wysyp szkół spowodował dużą konkurencję i poszerzenie ofert. W efekcie szkoły walczą o klientów, których ubywa – przyznaje Karolina Konwińska. – Boom był kilka lat temu, dziś zainteresowanie zmalało. Być może wpłynął na to kryzys – ludzie ograniczają wydatki do najpotrzebniejszych, a taniec to w końcu dla wielu tylko rozrywka.

Ci, którzy wciąż mają pieniądze i pracę, przesiadują w niej po godzinach. Bywa, że na taniec nie starcza już czasu. Sytuację, jak zauważają właściciele szkół, ratują nieco karty rabatowe oferowane przez pracodawców, bo pozwalają chodzić na zajęcia w różne miejsca i nawet w nietypowych porach, co pozwala zaoszczędzić na abonamentach.

Kryzys odczuwają także tancerze. Mniej zleceń na pokazy, coraz trudniej o grupowe występy, bo klienci decydują się raczej na pokazy solo czy koncert w mniejszym składzie.

– Tańce egzotyczne, wbrew pozorom, są bardzo sformalizowane – dodaje Małgorzata Matuszewska. – Wymagają praktyki, regularności, a więc częstej obecności na zajęciach. Uczennice, którym wydaje się, że wystarczy podskoczyć kilka razy i się obrócić, szybko się zniechęcają. I rezygnują.

Te, które taniec nadal kusi, szukają czegoś innego.

WYTUPAĆ ZŁOŚĆ

– Tańczyłam dotąd dwa style: salsę i salsę cubana oraz flamenco. Był też epizod z tańcem izraelskim – mówi Magda (imię zmienione), dziennikarka z Krakowa. – Na salsę wyciągnęła mnie koleżanka. Flamenco wybrałam świadomie. Miało być rodzajem terapii.

Roberta poznała na studenckiej wymianie. Obcokrajowiec, przeniósł się dla niej do Polski, zdecydowali, że zaczną nowe życie w nowym mieście – już razem. Wynajęli mieszkanie w Warszawie. Wyprowadził się po dziewięciu miesiącach, krótko potem Magda została bez pracy.

– Potrzebowałam tańca indywidualnego, który pomógłby mi wytupać całą złość i odbudować wiarę w siebie. Ten spełniał oba kryteria, a poza tym był bardzo emocjonalny, co też miało znaczenie – mówi Magda. – Zadziałało. Pomógł mi się odprężyć, wyrzucić wszystko, co negatywne, i spojrzeć znów na siebie przychylnym okiem. Odkryłam też, że piękno ruchów wykonywanych w tańcu mogę przenosić na sposób, w jaki poruszam się na co dzień.

Zaczęła się też uczyć kolejnego języka – hiszpańskiego. – Uznałam, że bez niego nie pojmę tego tańca w stu procentach – mówi. Dlatego nie wierzy, że ktokolwiek mógłby zapisać się na egzotyczny taniec tylko z powodu mody. Zawsze szuka się czegoś więcej – klucza do danej kultury albo odnalezienia siebie w perspektywie inności, której dany taniec może być symbolem.

Flamenco – podkreśla – wymaga koncentracji. Każdy ruch niesie konkretną myśl, emocję. Z salsą było inaczej – bardziej chodziło w niej o zabawę, zapamiętanie w sekwencji powtarzanych ruchów i czerpanie z tego transu radości.

„Pokochaj swoje ciało, pokochaj siebie całą” – pod takim hasłem zachęca do uczestnictwa w tanecznych zajęciach Justyna Durmaj, prowadząca warsztaty dla kobiet „Dzika Gracja”. Albo zaprasza na tańce transformańce.

Z wykształcenia psycholożka, pracowała jako PR-owiec w dużych korporacjach. Zanim zaczęła uczyć innych, sama szukała dla siebie aktywności fizycznej, która pozwoliłaby jej odreagować zawodowe stresy. Tylko żadna z grupowych form takich rozrywek, jak aerobik czy inny fitness, nie była dla niej. Może jeszcze joga, ale zbywało jej na dynamice. Zapisała się więc do jednej z pierwszych szkół tańca afrykańskiego w Warszawie. Potem na taniec brzucha. – Zobaczyłam tam panie dobiegające sześćdziesiątki, w pełni sprawne, potrząsające radośnie biodrami, cieszące się życiem, i początkujące małolaty, zamknięte w sobie, pełne kompleksów i zestresowane – opowiada. – Patrząc, jak ruch je odblokowuje, jak pięknieją z zajęć na zajęcia, zrozumiałam, że taniec to nie tylko rozrywka, ale ma wpływ także na naszą psychikę – opowiada.

Uczestniczkom swoich warsztatów każe przyjść na zajęcia z konkretną, jak to nazywa, intencją. Czego pragną, co im dokucza, czego chciałyby się pozbyć. Odnoszą te problemy do konkretnych partii ciała, a potem wykonują dopasowane do nich ćwiczenia z elementami tańców orientalnych. Na przykład ósemki – w poziomie i pionie, przy wolnej muzyce, albo kółeczka afrykańskie – ćwiczenia miednicą przy dźwiękach bębnów.

– Nie chodzi o to, żeby wykonywać wszystko perfekcyjnie, tylko we własnym tempie, słuchając ciała. Nic na siłę, najważniejsza jest zabawa – twierdzi Justyna.

Nie trzeba mieć nawet słuchu?

– Mam znajomą, która okropnie fałszuje, nie ma wyczucia rytmu, ale lubi się wyżyć, odreagować właśnie poprzez taniec. Chodzi na różne zajęcia i świetnie się bawi, bo dodatkowo zaspokajają jeszcze jej potrzebę bycia w grupie. Potem tą samą grupą idą do klubów i tańczą – sami dla siebie, a inni podpierają ściany i patrzą na nich z podziwem, nie zastanawiając się nawet, czy każde z nich idealnie się porusza.

Może dlatego, jak zauważa Małgorzata Matuszewska ze szkoły „Nie tylko flamenco”, dotychczasowi uczestnicy kursów tańców towarzyskich czy egzotycznych przerzucają się na inne formy zabaw ruchowych, które z tradycyjnym tańcem miewają niewiele wspólnego. Ale psychologiczny efekt dają podobny.

LEKARSTWO DLA DUSZY

– Taniec to nie tylko rozrywka – podkreśla Karolina Konwińska, tancerka form latynoamerykańskich. – Kubańskie tańce, dzięki swej muzyce i kulturze, z jakiej się wywodzą, są niesamowicie ekspresyjne: wszystko w nich wibruje, szaleje, wyzwalają różne emocje. Sprowadzanie ich działania tylko do zestawu kroków i figur byłoby nieporozumieniem.

Dla niej samej, przyznaje, latino ma wymiar prawie metafizyczny.

Psycholog społeczny dr Rafał Jaros przyznaje, że taniec ma dobroczynny wpływ na nasze samopoczucie, bo wiąże się z trzema czynnikami: muzyką, ruchem i kontaktem z drugim człowiekiem. – Ale pomaga radzić sobie z emocjami też w inny sposób: np. muzyka, która wzbudza niepokój, pozwala nam kontaktować się z własnym niepokojem, który tłumimy na co dzień – dodaje.

O terapeutycznych walorach tańca mogłaby rozmawiać godzinami Olga Mieszczanek, która od 2004 r. prowadzi autorskie warsztaty rozwoju przez taniec i ruch „Taniec serca”. – Kiedy zaczynałam się tym zajmować, prawie nikt w Polsce nie wiedział, o co chodzi. Po literaturę fachową musiałam jeździć za granicę, kontaktowałam się z najlepszymi nauczycielami. Teraz na zajęciach bywa i po 100 osób – mówi.

Choć to, czego próbuje ich nauczyć, określane jest mianem „tańca”, twierdzi, że bardziej adekwatne byłoby sformułowanie „ruch ciała”. – Czasem przypomina to taniec, innym razem niekoniecznie – mówi. – Forma jest wtórna, najważniejsze, jak się czujemy. Chodzi o to, by wyrazić to w taki sposób, jak nam odpowiada, do muzyki podawanej przez nauczyciela. Dać się poprowadzić własnemu ciału.

Nurtów jest kilka: oprócz „Tańca serca” również „5 rytmów”, „Movement Medicine”, czy wręcz psychoterapia tańcem i ruchem. Wszystkie łączy wykorzystywanie również w innych formach aktywności ruchowej, zwłaszcza tych o wschodnim rodowodzie, jak joga – przekonanie, że człowiek jest całością, a to, co w umyśle, znajduje odzwierciedlenie w ciele – i odwrotnie. Taniec pomaga sobie to uświadomić.

Czy to działa? – Nie od razu, takich cudów nie ma – mówi Olga Mieszczanek. – Ale jeśli pracujemy z ciałem systematycznie, wraca równowaga.

Zdarzają się oczywiście i takie przypadki jak ten, którego chyba nigdy nie zapomni: dziewczyna przyszła pierwszy raz na zajęcia tuż po badaniach. Wyniki były kiepskie, lekarze podejrzewali nowotwór. – Po trzydniowym intensywnym warsztacie wyniki się poprawiły. To dowód, że czasem nie trzeba wiele, by coś w sobie korzystnie przeregulować – dodaje.

Justyna Durmaj pokazuje listy, jakie piszą do niej uczestniczki warsztatów „Dzika Gracja”. Takie, które, jak twierdzą, odżyły i zrozumiały, czego chcą dalej. Szczere, trochę egzaltowane, niekoniecznie do publikacji. Jest trochę wierszy. Zdarzają się też – to zaskoczenie – listy z podziękowaniami od partnerów. Za to, że po warsztatach zyskało na jakości także ich życie seksualne: teraz mają w domu niby tą samą, a jednak zupełnie nową kobietę, która wie, co sprawia jej przyjemność, i nauczyła się to komunikować.

Na „Taniec serca” i pokrewne zajęcia ostatnio zapisuje się coraz więcej osób. O wielu z nich można by powiedzieć, że to ofiary polskiej transformacji. Dotąd biegli przed siebie bez zastanowienia, teraz nagle wszystko wokół się pozmieniało i stracili wątek. To ci, którzy nie wiedzą, co dalej robić ze swoim życiem, czego chcą i jak to wyrazić. Poskręcani, skuleni w sobie, patrzący nieufnie, albo wręcz przeciwnie: hałaśliwi, dynamiczni, mówiący rozkazującym tonem, jakby chcieli tym coś przykryć. Olga Mieszczanek lubi patrzeć zwłaszcza na tych, którzy przed zajęciami uwalniają się z krawatów i garniturów, zostawiają zegarki i podłączone 24 godziny na dobę do internetu smartfony. Menedżerowie, szefowie firm, dyrektorzy finansowi. Dla nich to dopiero odkrycie: że można czuć się swobodnie, przebywając w grupie. Nie muszą grać żadnych ról, mogą pozwolić sobie na szczerość i nic im za to nie grozi.

W tańcu – mówi Olga – człowiek staje przed sobą w jakimś sensie nagi. Jak to już dostrzeże, trudno mu potem udawać przed innymi.  

współpraca Karolina Przewrocka


BEATA CHOMĄTOWSKA jest dziennikarką działu ekonomicznego „Rzeczpospolitej”, nakładem wydawnictwa Czarne w 2012 r. ukazała się jej książka „Stacja Muranów”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2013