Podzielone Stany Ameryki

20 stycznia Donald Trump zamyka drugi rok swojego urzędowania na stanowisku prezydenta USA. Jak wygląda bilans jego rządów?
z Pensylwanii (USA)

14.01.2019

Czyta się kilka minut

Taras National Gallery w Waszyngtonie na dzień przed jej zamknięciem z powodu nieuchwalenia budżetu, 2 stycznia 2019 r. / JONATHAN ERNST / REUTERS / FORUM
Taras National Gallery w Waszyngtonie na dzień przed jej zamknięciem z powodu nieuchwalenia budżetu, 2 stycznia 2019 r. / JONATHAN ERNST / REUTERS / FORUM

Półmetek Trumpa źle się kończy dla licznej i konkretnej grupy ludzi – 800 tys. pracowników administracji federalnej. Z powodu nieuchwalenia ustawy budżetowej na czas (powinno to się stać do 21 grudnia 2018 r.) w pierwszych tygodniach stycznia część administracji federalnej nie miała środków finansowych na działanie – jej pracownicy nie otrzymali więc na początku 2019 r. pensji.

Nieopłacane były również muzea czy parki narodowe – w efekcie nie można było odwiedzić również takich historycznych miejsc jak Independence Hall. To pierwsza siedziba Kongresu – parlamentu USA – który początkowo obradował właśnie tu, w Filadelfii, w stanie Pensylwania. To tutaj podpisano Deklarację Niepodległości, i tutaj również napisano amerykańską konstytucję – uchwaloną w 1787 r. jako pierwszy taki dokument na świecie.

Zazwyczaj wypełnione gośćmi sale pod koniec grudnia i w pierwszych dniach stycznia świeciły pustkami. Pracownicy siedzieli w domu na przymusowych bezpłatnych urlopach – tak jak dokładnie 380 tys. innych pracowników federalnych. Bo pozostali z tych 800 tys. musieli pracować – za darmo.

Zamknięty rząd

Mniej szczęścia od muzealników mieli więc np. zatrudnieni w Transportation Security Administration – instytucji odpowiedzialnej za bezpieczeństwo lotnisk i lotów krajowych oraz zagranicznych. Musieli pozostać na swoich stanowiskach, choć za wykonywaną pracę nie otrzymywali ani centa. W podobnej sytuacji było 420 tys. zatrudnionych w administracji federalnej, w tym straż graniczna i żołnierze wysłani przez Trumpa na granicę z Meksykiem.

Część zatrudnionych w TSA brała zwolnienia chorobowe, by uniknąć pracy za darmo. Inni dawali upust swojej frustracji w kontaktach z pasażerami. A mieli powody: wiele osób zdecydowało się pracować w święta i Nowy Rok dlatego, że wiązały się z tym wyższe zarobki. Tymczasem w wyniku tzw. zamknięcia rządu musieli pracować nie tylko w święta, ale i za darmo.

Wielu pracowników federalnych żyje od wypłaty do wypłaty, która w USA wpływa na konto co dwa tygodnie. Brak pierwszej styczniowej pensji, która powinna była być wypłacona na początku miesiąca, oznaczał nie lada kłopoty. Niektórzy zmuszeni byli szukać dodatkowych źródeł zarobku, inni zaciągali kolejne kredyty, w skrajnych przypadkach rezygnowali np. z kupna leków, by wystarczyło im na codzienne koszty życia. Pracownicy straży przybrzeżnej – jedynej gałęzi amerykańskiej armii, która nie otrzymała wypłat – usłyszeli podobno, że mogą zorganizować wyprzedaże garażowe, jeśli brakuje im pieniędzy.

W jeszcze gorszej sytuacji byli wykonawcy na federalnych kontraktach. Pracownicy mogli liczyć na wypłatę utraconych pensji w późniejszym terminie, ale wykonawcy nie.

Zamknięte były też biura departamentu rolnictwa odpowiedzialnego za pożyczki, co odbijało się na sytuacji farmerów, którzy z powodu wojny celnej z Chinami desperacko potrzebują teraz rządowego wsparcia finansowego. Od grudnia 2018 r. rosły też stosy wniosków o pożyczki w departamencie mieszkalnictwa, bo nie było komu się nimi zająć. Traciły na tym również biznesy, które żyją z turystyki.

Lista tych, którzy oberwali rykoszetem, była więc długa.

Toksyczna obsesja

Skąd ten „zamknięty rząd”? Ustawy budżetowej nie udało się przegłosować za sprawą obsesji Trumpa na punkcie granicy z Meksykiem – przemytu narkotyków, zagrożenia gangami i budowy muru za ponad 5 mld dolarów. Było to nie lada osiągnięcie, bo aż do końca grudnia 2018 r. prezydencka Partia Republikańska kontrolowała obie izby Kongresu.

Ta obsesja już raz skończyła się dla administracji Trumpa – konkretnie: dla departamentu bezpieczeństwa wewnętrznego – wizerunkową katastrofą, a dla poszkodowanych cierpieniem.

Latem 2018 r. wyszło na jaw, że w ramach realizowania polityki zera tolerancji dla nielegalnego przekraczania granicy straż graniczna odbierała dzieci nieudokumentowanym imigrantom. Media obiegły zdjęcia małoletnich przetrzymywanych w klatkach przypominających wybiegi. Najmłodsze z odebranych dzieci miało niecały rok. Istnieje podejrzenie, że wbrew nakazowi sądowemu wielu z tych dzieci nie udało się zwrócić rodzicom.

Gdy po burzy medialnej Trump zdecydował się udać na granicę i odwiedzić ośrodki przetrzymywania, w telewizji, gazetach i na stronach internetowych pojawiło się zdjęcie Melanii Trump: pierwsza dama postanowiła założyć w takim momencie kurtkę z napisem „I really don’t care, Do u?” (Mnie to naprawdę nie obchodzi. A was?).

W grudniu do opinii publicznej przedarła się informacja, że w ośrodkach niesławnej policji celnej i imigracyjnej – od jej angielskiego akronimu nazywanej ICE – zmarło dwoje dzieci. Szefowa departamentu bezpieczeństwa wewnętrznego Kirstjen Nielsen oświadczyła, że standardy ośrodków przetrzymywania aresztowanych są bardzo wysokie. Przeczą temu jednak wewnętrzne raporty samej ICE, które jasno stwierdzają, że jakość, zwłaszcza opieki zdrowotnej, pozostawia dużo do życzenia.

Orędzie na temat muru

We wtorek, 8 stycznia, prezydent wygłosił telewizyjne orędzie do narodu, nawołując do poparcia dla jego idei budowy granicznego muru. Przemówienie było do tego stopnia pełne uproszczeń, przeinaczeń, wyolbrzymień i zwykłych kłamstw, że nawet telewizja Fox News – uchodząca za tubę propagandową Partii Republikańskiej – musiała na żywo prostować słowa Trumpa.

Prezydent stwierdził np., że wejście nielegalnych imigrantów na amerykański rynek pracy odbiera zajęcie Afro­amerykanom i Latynosom i obniża ich płace – choć badania ekonomistów pokazują, że w krótkim terminie ten związek jest bardziej skomplikowany, a na dłuższą metę imigracja jest pożyteczna dla amerykańskiej gospodarki i amerykańskich pracowników.

Trump powiedział też, że przemycane narkotyki trafiają do USA przez południową granicę. Przywołał również tzw. heroin epidemic, która wymknęła się spod jakiejkolwiek kontroli i ­dziesiątkuje biedniejszych Amerykanów – średnio 300 osób dziennie umierało w 2017 r. z powodu przedawkowania heroiny lub mieszanek narkotyków zawierających heroinę. Jednak wbrew temu, co sugeruje Trump, ponad 90 proc. heroiny trafia do Stanów jako przemyt przez przejścia graniczne, a nie przez „zieloną granicę”.

Dodatkowo statystyki, na które powoływał się Trump, były dęte. Np. prezydent uznał, że każdego miesiąca tysiące osób są zatrzymywane przez straż graniczną, co jest wielokrotnym wyolbrzymieniem. Stwierdzenie, że Meksyk częściowo zapłaci za mur dzięki renegocjowanemu niedawno traktatowi NAFTA (który, żeby mógł wejść w życie, musi być jeszcze ratyfikowany przez Kongres), jest zwyczajnie nieprawdziwe.

Kolos na glinianych nogach?

Rok 2018 nie skończył się dobrze także dla giełdy w USA. Z powodu gwałtownych grudniowych spadków indeksów – spowodowanych m.in. spadkiem notowań spółek z sektora nowych technologii – rok 2018 był najgorszy na giełdzie w ostatniej dekadzie, czyli od krachu gospodarczego z 2008 r., kiedy to zaczął się globalny kryzys finansowy.

Rynki uspokoiły się na początku tego roku dzięki interwencji amerykańskiego banku centralnego i ogłoszeniu rozmów mających załagodzić wojnę celną między USA i Chinami. Ale zachwiania z grudnia świadczą, że inwestorzy coraz bardziej obawiają się recesji, zapowiadanej już od pewnego czasu.

Niektórzy analitycy uważają, że recesję udało się odsunąć w czasie dzięki reformie podatkowej Trumpa z 2017 r. Jest to niekwestionowany sukces prezydenta. Ale wbrew zapowiedziom niewiele osób odczuwa jej pozytywne skutki – poza najbogatszymi, którym kolejne miliony na koncie nie robią różnicy poza łechtaniem ego w wyścigu o miejsca w rankingu najbogatszych Amerykanów, jaki prowadzi magazyn „Forbes”.

W zamyśle Republikanów obniżka podatków miała ulżyć klasie średniej i niższej, pośrednio lub bezpośrednio. W pierwszym przypadku mieli płacić niższe podatki, w drugim zaoszczędzone przez firmy pieniądze miały skapywać w postaci wyższych pensji. Deficyt spowodowany mniejszymi wpływami podatkowymi miał się sfinansować sam, stymulując ożywienie gospodarcze.

Tyle teorii. W praktyce tak się nie stało. 433 firmy z listy „Fortune 500” otwarcie stwierdziły, że nie zamierzają dzielić się dodatkowymi zyskami z pracownikami. W przypadku tych, które się na to zdecydowały, gesty dobrej woli miały formę jednorazowych bonusów, a nie stałych podwyżek. Teoria samofinansującego się deficytu też nie wytrzymała konfrontacji z rzeczywistością. W październiku 2018 r. szacowany deficyt za tamten rok był o 242 mld dolarów wyższy, niż zakładano, i utrzymywał się na najwyższym poziomie od czasów II wojny światowej.

Zamożność społeczeństwa USA coraz bardziej staje się statystyczną iluzją, opartą na magii jednej liczby: PKB na mieszkańca. Za nią czai się rzeczywistość: kumulowanie bogactwa przez przysłowiowy jeden procent społeczeństwa i z drugiej strony stagnacja realnych płac dla pozostałych – w istotnej mierze tzw. pracujących biednych – przy rosnących kosztach opieki zdrowotnej i edukacji. Średnia płaca ludzi z pokolenia milenialsów – urodzonych w latach 80. i 90. XX w. – to 36 tys. dolarów rocznie i zero oszczędności.

Ta iluzja przykrywa również niepewną przyszłość gospodarki USA. Amerykańska giełda, motor gospodarki, rośnie głównie dzięki wzrostom notowań spółek z sektora nowych technologii. Wiele z nich, jak Twitter czy Uber, nie przynosi jednak zysku, a ich notowania opierają się na przekonaniu inwestorów, że w przyszłości będą je przynosić. Jeśli gracze giełdowi zwątpią, że to kiedyś nastąpi, bańka może pęknąć.

Trump zdradza sojuszników

Niepewnie jest również w części administracji Trumpa. Wraz z końcem 2018 r. ze stanowiska odszedł generał John Kelly, szef personelu Białego Domu. Zastąpił go chwilowo Mick Mulvaney. Gdy Kelly obejmował stanowisko, wiązano z nim nadzieje na uspokojenie prezydentury Trumpa. Nic z tego.

Pierwszego dnia nowego roku ze stanowiska odszedł sekretarz obrony generał James Mattis. Powodem była różnica zdań dotycząca dalszej obecności wojsk USA w Syrii. Syryjska wojna od dawna nie jest już konfliktem domowym, lecz wojną zastępczą. Kluczową rolę odgrywa w niej Rosja, pomniejszą (a teraz jeszcze mniejszą) USA; Syria jest też areną zmagania o regionalną hegemonię między Iranem, Arabią Saudyjską i Turcją. Sytuację komplikuje obecność tzw. Państwa Islamskiego, które – choć już nie tak silne jak kiedyś – wciąż jest aktywne.

Wycofanie wojsk USA (w ślad za nimi zapewne żołnierzy brytyjskich i francuskich) oznacza oddanie większości, jeśli nie całej Syrii w rosyjską strefę wpływów i pozostawienie – niektórzy mówią: zdradę – sojuszników USA w Syrii na łasce pozostałych stron konfliktu.

Powody do obaw mają szczególnie Kurdowie, przez Turcję i Iran traktowani jako wrogowie. Wycofanie się zachodnich żołnierzy oznacza zwinięcie parasola ochronnego nad kurdyjską autonomią w północnej Syrii. Kurdowie, bez których udziału (i ofiar) zachodniej koalicji zapewne nie udałoby się zepchnąć do głębokiej defensywy ekstremistów z Państwa Islamskiego, teraz sami znajdą się między dwoma kołami młyńskimi: tureckim prezydentem Erdoğanem (który najchętniej najechałby zbrojnie Rożawę) i syryjskim prezydentem Asadem (który równie chętnie przejąłby na powrót kontrolę nad tymi terenami).

Decyzja Trumpa o wycofaniu wojsk z Syrii zaskoczyła nie tylko sojuszników USA – w tym Izrael – ale też członków administracji, zwłaszcza generała Mattisa. Generał był przeciwny temu ruchowi, uważając, że godzi on w interesy USA. W ujawnionym publicznie liście do Trumpa napisał, że ten „ma prawo do posiadania takiego sekretarza obrony, którego przekonania są bliższe jego poglądom” – co komentatorzy zgodnie odebrali jako otwartą krytykę prezydenckich pomysłów. Podobnie musiał odebrać to sam Trump, bo początkowo Mattis miał opuścić departament obrony w lutym.

Nowy koncert mocarstw

Decyzję o wycofaniu żołnierzy z Syrii Trump miał podjąć po telefonicznej rozmowie z Erdoğanem. To dobry przykład tego, jak Trump woli bezpośrednie kontakty z silnymi przywódcami – tzn. z przywódcami o autorytarnych skłonnościach – od instytucjonalnie osadzonych sojuszy, takich jak NATO.

Trump przychylnie spogląda na prezydenturę flirtującego ze skrajnie prawicowymi pomysłami Jaira Bolsonaro w Brazylii. Z uznaniem wypowiadał się o filipińskiej wojnie z narkotykami prowadzonej przez Rodriga Duterte, w której zginęły tysiące ludzi. Jego „męska przyjaźń” z premierem Izraela Beniaminem Netanjahu jest powszechnie znana.

Trump stawia też na bliskie relacje z władcami Arabii Saudyjskiej – i do dziś odmawia uznania (wbrew ustaleniom CIA), że saudyjski następca tronu Mohammed ben Salman ponosi odpowiedzialność za brutalny mord, którego ofiarą padł publicysta „Washington Post” Jamal Khashoggi.

Dalej: wbrew ustaleniom FBI Trump nie uznaje odpowiedzialności Rosji za próby wpłynięcia na wynik wyborów prezydenckich w 2016 r. Niedawno, w szokującej wypowiedzi podczas jednego z zebrań gabinetu, Trump powtórzył niemal słowo w słowo putinowską propagandę na temat sowieckiej inwazji na Afganistan 40 lat temu. „Powodem, dla którego Rosja była w Afganistanie, byli terroryści przyjeżdżający do Rosji” – powiedział (dodajmy dla porządku, że jest to nieprawda).

Trudno podejrzewać dziś Trumpa o spójną wizję polityki zagranicznej – wielokrotnie udowadniał, że decyzje podejmuje pod wpływem impulsu lub na podstawie uproszczonych, rzekomo „biznesowych” kalkulacji. Jak zauważa jednak Quentin Bruneau, profesor nauk politycznych i stosunków międzynarodowych na nowojorskiej New School for Social Re­search, taka praktyka polityczna skutecznie podważa liberalny ład międzynarodowy i ma zastąpić go czymś na kształt XXI-wiecznego „globalnego koncertu mocarstw”: sojuszu konserwatywnych autokratów o ambicjach mocarstwowych, których głównym celem będzie utrzymanie się przy władzy.

W takim świecie miejsce byłoby tylko dla silnych – i dla ich stref wpływów.

Stany jeszcze bardziej podzielone

W trzeci rok prezydentury Trumpa Stany Zjednoczone wchodzą jeszcze bardziej podzielone – nie tylko politycznie, także kulturowo.

Choć polityka odgrywa tu oczywiście rolę kluczową. 3 stycznia zaprzysiężeni zostali nowo wybrani członkowie i członkinie Kongresu. Do Izby Reprezentantów trafiło wielu nowych polityków, w tym popularna wśród amerykańskiej lewicy Alexandria Ocasio-Cortez z Bronksu w Nowym Jorku. Niedawno zaproponowała wprowadzenie 75-procentowej stawki podatkowej dla osób zarabiających ponad 10 mln dolarów rocznie. AOC, bo tak ją się powszechnie określa, wyrasta na jedną z najostrzejszych krytyczek Trumpa.

W Izbie Reprezentantów zasiada również Rashida Tlaib, muzułmanka, o której zrobiło się niedawno głośno, bo w odniesieniu do Trumpa powiedziała, że idzie do Kongresu po to, żeby „usunąć skur....a z urzędu”. Gdy Republikanie z oburzeniem stwierdzili, że nie przystoi mówić tak o urzędującym prezydencie, takim epitetem zaczęły określać Trumpa mniej lub bardziej znane osoby – od anonimowych twórców memów po gwiazdy show-biznesu, jak Samuel L. Jackson. Do tego grona dołączyła nawet była premier Kanady Kim Campbell.

Tlaib i AOC dostały się do Kongresu z „niebieskich” okręgów wyborczych, czyli takich, w których zwykle wygrywa kandydat Partii Demokratycznej. Ale już Sharice Davids, otwarcie biseksualna rdzenna Amerykanka, wygrała z republikańskim kongresmenem Kevinem Yoderem w Kansas – w miejskim okręgu, który w ciągu ostatniego stulecia Demokraci reprezentowali w Waszyngtonie raptem przez sześć lat.

Członkowie Partii Demokratycznej w Izbie Reprezentantów są młodsi i bardziej zróżnicowani niż wcześniej, ale łączy ich jedno: niechęć do prezydenta i jego polityki. Ale mimo entuzjazmu, jaki wśród wielu szeregowych Demokratów wywołuje wizja impeachmentu Trumpa, usunięcie go z urzędu jest niemożliwe – nie pozwolą na to Republikanie, którzy zachowują większość w Senacie, izbie wyższej Kongresu. Z drugiej strony trudno sobie wyobrazić, aby Demokraci byli skorzy do ustępstw – zwłaszcza że większość opinii publicznej za „zamknięcie rządu” wydaje się winić prezydenta i jego upór.

Tymczasem o ile Izba Reprezentantów przeszła pod kontrolę Demokratów, o tyle Republikanie zwiększyli nawet kontrolę nad Senatem – dzięki przychylnemu im systemowi wyborczemu. Prawicowych wyborców zmobilizowało też nominowanie przez Trumpa do Sądu Najwyższego konserwatywnego sędziego Bretta Kavanaugh (oskarżonego o napaść seksualną). Dla nich to, co inni nazywają uporem, jest wiernością obietnicom wyborczym i wartościom konserwatywnym. Według twardego elektoratu Trumpa winni są Demokraci – to oni mają torpedować słuszne inicjatywy prezydenta.

Kryzys (także) ustrojowy

Nasilająca się polaryzacja jest dla polityki w USA coraz większym problemem, gdyż funkcjonowanie amerykańskiego ustroju wymaga współpracy i kompromisu. Jak choćby teraz, przy uchwaleniu ustawy budżetowej.

„Zamknięcie rządu” to również symptom tlącego się i narastającego kryzysu ustrojowego, w którym wprawdzie wszystko działa zgodnie z literą konstytucji, lecz wbrew jej duchowi, bo uczestnicy gry nie trzymają się niepisanych zasad. Jest to fakt, który z trudnością przedziera się do świadomości publicznej.

Dużo większą odpowiedzialność za ten kryzys ponoszą Republikanie, którzy swoją dzielącą retoryką i obstrukcją jeszcze za czasów prezydentury Baracka Obamy pogłębiali podział i w efekcie pozwolili Trumpowi oraz jego zwolennikom na przejęcie Partii Republikańskiej. Z kolei część Demokratów zdaje się wierzyć, że samo tylko odsunięcie obecnego prezydenta od władzy rozwiąże ten problem.

Możemy się więc spodziewać, że przez kolejne dwa lata prezydentury Donalda Trumpa będziemy świadkami pogłębiającej się przepaści między dwiema Amerykami. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2019