Wybory do Kongresu: wygrana bez wygranej

Zamiast szybkiego rozstrzygnięcia, wybory do Kongresu przyniosły zaskakujący wniosek: Amerykanie są coraz bardziej zmęczeni duetem Biden-Trump. Ten drugi nie odpuszcza i właśnie ogłosił, że będzie walczył o reelekcję.

14.11.2022

Czyta się kilka minut

Zwolennicy gubernatora Florydy Rona DeSantisa podczas nocy wyborczej w Convention Center w Tampa na Florydzie. USA, 8 listopada 2022 r. / GIORGIO VIERA / AFP / EAST NEWS
Zwolennicy gubernatora Florydy Rona DeSantisa podczas nocy wyborczej w Convention Center w Tampa na Florydzie. USA, 8 listopada 2022 r. / GIORGIO VIERA / AFP / EAST NEWS

Donald Trump zrobił to, na co szykował się od długich miesięcy: w nocy z wtorku na środę czasu polskiego ogłosił swój start w wyborach prezydenckich w 2024 roku. Podczas przemówienia w swojej rezydencji Mar-a-Lago na Florydzie zapowiedział, że uczyni „Amerykę znów wielką” i  będzie walczył z „radykalną lewicą”, próbującą rzekomo zniszczyć kraj od środka. Otoczony wianuszkiem współpracowników były prezydent wychwalał swoje cztery lata rządów w Białym Domu i przekonywał, że Ameryka nie przetrwa kolejnej kadencji Demokraty Joego Bidena, jeśli ten znów będzie ubiegał się o urząd.

W zawieszeniu

Były prezydent USA ogłosił start swojej kampanii zaledwie tydzień po wyborach do Kongresu, które wciąż nie wyłoniły zwycięzcy w boju o Izbę Reprezentantów. W środę rano konserwatyści mieli 217 mandatów, czyli o jeden mniej, niż wynosi minimum potrzebne do uzyskania kontroli w izbie niższej parlamentu. Rozstrzygnięty jest za to bój o Senat. Wbrew wyborczej logice, zgodnie z którą partia urzędującego prezydenta traci wyborach połówkowych mandaty na rzecz opozycji, Demokraci zdołali utrzymać kontrolę nad Senatem. Kluczowy dla nich okazał się pojedynek w Nevadzie. Niewielką różnicą głosów zwyciężyła  tam Catherine Cortez Masto – polityczka broniąca senatorskiego fotela w starciu z popieranym przez Donalda Trumpa – Adamem Laxaltem. Oznacza to, że Demokraci mają teraz co najmniej 50 ze 100 mandatów w Senacie, co w przypadku kluczowych głosowań daje im przewagę. Decydujący głos w przypadku remisów ma bowiem wiceprezydentka Kamala Harris. Nierozstrzygnięty pozostaje senacki pojedynek w Georgii. Na jego wyniki trzeba będzie jednak poczekać do początku grudnia: żaden ze startujących tam kandydatów nie otrzymał co najmniej 50 proc. głosów, przez co konieczna jest dogrywka. Jeśli wygra tam senator Raphael Warnock, wówczas Demokraci będą mieli 51 senatorów. Jeśli zwycięży zaś Republikanin Herschel Walker, Senat pozostanie w układzie 50-50 przez kolejne dwa lata.

Na tydzień po wyborach jedno jest pewne: bój o Kongres obnażyły słabość Donalda Trumpa, choć ten usilnie próbuje stanąć w świetle jupiterów, ogłaszając swoją kampanię prezydencką. Tymczasem po tygodniach jeżdżenia na wiece i promowania „swoich” kandydatów Trump musiał przełknąć porażkę niektórych z nich – i to nawet w stanach, w których zdawało się, iż zwycięstwo mają w kieszeni.

Przykładem Arizona, gdzie znana w republikańskich kręgach Kari Lake przegrała wyścig o fotel gubernatora z mniej doświadczoną politycznie Demokratką. Zdaniem ekspertów Lake zapłaciła wysoką cenę za powtarzanie za Trumpem kłamstw o „skradzionym” wyścigu prezydenckim w 2020 r.

Wybory połówkowe pokazały byłemu prezydentowi, że jego nachalny populizm nie jest tak popularny wśród konserwatywnego elektoratu, jak mu się wydawało. Widać to było szczególnie w tzw. swing states – stanach tradycyjnie kluczowych dla wyników wyborów prezydenckich, gdzie zwycięzca nie jest oczywisty: większość popieranych przez Trumpa kandydatów poniosła tam porażkę, m.in. w pojedynkach o urząd gubernatora i sekretarza danego stanu, a to stanowisko, które odgrywa kluczową rolę w zatwierdzaniu wyników wyborczych.

Najbardziej spektakularną porażkę konserwatyści zaliczyli w boju o urzędy gubernatorów Michigan, Wisconsin i stanu Nowy Jork. Z kolei w kluczowym starciu o Senat stracili miejsce dotąd zajmowane przez Republikanina Pata Toomeya. Jego mandat zgarnął Demokrata John Fetterman – wicegubernator Pensylwanii, bardziej doświadczony od rywala Mehmeta Oza, jednak obciążony politycznym ryzykiem. W maju przeszedł bowiem udar, ma teraz problemy ze słuchem i podczas wywiadów telewizyjnych musi czytać zadane mu pytania na ekranie.

Na dzień po tych wyborach w mediach społecznościowych i konserwatywnej stacji Fox News zaczęto wytykać Trumpa palcami – obciążano go winą za porażkę w kluczowych stanach i pytano, czy zasługuje jeszcze na pozycję lidera Partii Republikańskiej. Nóż w plecy wbili mu nawet dotychczasowi sojusznicy: jego były doradca David Urban mówił, że Trump „doprowadził partię na skraj klifu”, a były kongresmen Peter King – że partia nie może być „miejscem kultu jednej osoby”.

Nieoczekiwanie gwiazdą nocy wyborczej stał się gubernator Florydy Ron DeSantis, który koncertowo wygrał bój o reelekcję, zdobywając niemal 20 proc. przewagi nad rywalem, i to nawet w rejonie Miami-Dade, bastionie Demokratów. Na fali tego sukcesu konserwatywne imperium medialne Ruperta Murdocha okrzyknęło DeSantisa nowym liderem Partii Republikańskiej. To podnosi notowania polityka, który od dłuższego czasu postrzegany jest jako alternatywa dla Trumpa w przyszłym boju konserwatystów o Biały Dom.

Zły kierunek

Medialny szum wokół Trumpa i DeSantisa przyćmił inną prawdę, jaką obnażyły te wybory. Choć Joe Biden nazwał je „dobrym dniem” dla demokracji, z pewnością nie był to dobry dzień dla jego prezydentury. Owszem, jego partii poszło znacznie lepiej, niż się spodziewano, trudno jednak ukryć, że sukces ten napędzany był niechęcią do Trumpa i kopiujących go polityków.

Jak wynika z badania exit poll na zlecenie agencji Associated Press, aż 44 proc. respondentów deklarowało, że idąc do urn chcieli obronić amerykańską demokrację. Głównym zmartwieniem większości wyborców bezsprzecznie są jednak inflacja i kondycja gospodarcza kraju. Aż 80 proc. respondentów ocenia ją jako kiepską, a 75 proc. uważa, że Stany zmierzają w złym kierunku. Jak z kolei wynika z sondażu telewizji CBS, 46 proc. wyborców uważa, że rządy Bidena są szkodliwe dla kraju, 54 proc. ma złe zdanie na jego temat, a 66 proc. nie chce, by w 2024 r. ubiegał się o reelekcję. Podczas powyborczego przemówienia Biden odniósł się do tych wyników, mówiąc, że „rozumie frustrację wyborców”. Jednocześnie podkreślił, że myśli o reelekcji, i żartował, że zabawne byłoby obserwować prawyborczą rywalizację Trumpa z DeSantisem.

Joe Biden lubi dowcipkować, jednak trudno zaprzeczyć, że w USA mnożą się wątpliwości co do jego szans w 2024 r. Jeszcze przed tym listopadowym wyścigiem prominentni Demokraci unikali odpowiedzi na pytania reporterów, czy uważają, że kandydatura Bidena to dobry pomysł. Także w mediach miesiąc miodowy prezydenta dawno się skończył: na dzień po wyborach komentatorzy CNN dyskutowali, czy to nie moment, by dla dobra kraju Biden zrezygnował z przyszłych politycznych ambicji. Nie odpuścili mu dziennikarze innych mediów – wytknęli liczne pomyłki i przydługie pauzy podczas powyborczego przemówienia.

Budżet dla Kijowa

Bez względu na to, czy Biden zdecyduje się na bój o reelekcję, czekają go dwa trudne lata. Spodziewany sukces Partii Republikańskiej w Kongresie, nawet jeśli niewielką większością, to zapowiedź starć na linii Kapitol–Biały Dom. Konserwatyści będą blokować Bidenowskie propozycje reform m.in. dotyczących opieki zdrowotnej, dostępu do broni palnej czy aborcji. Po zniesieniu przez Sąd Najwyższy konstytucyjnego prawa do przerywania ciąży Demokraci postawili sobie za cel zagwarantowanie tego ustawą federalną. Republikanie patrzą na to na odwrót: w przypadku zwycięstwa będą dążyć do wprowadzenia federalnego zakazu aborcji po 15. tygodniu ciąży. Mogą też utrudnić Bidenowi walkę z kryzysem klimatycznym. Choć w sierpniu prezydent wywalczył przekierowanie 370 mld dolarów na transformację energetyczną, Republikanie mogą spowolnić wdrażanie tych reform.

Kontrolując Izbę Reprezentantów, Republikanie zyskają kontrolę nad wydatkami, co ma znaczenie także dla polityki zagranicznej i wsparcia wojskowego dla Ukrainy. Na kilka tygodni przed wyborami niepokój wzbudziła wypowiedź lidera mniejszości republikańskiej Kevina McCarthy’ego. Polityk, który od stycznia obejmie funkcję przewodniczącego w Izbie Reprezentantów, oświadczył, że „skończy się wypisywanie czeków in blanco” dla Kijowa. „Ukraina jest ważna, ale recesja otworzy ludziom oczy. Staniemy w obliczu ważniejszych problemów” – tłumaczył McCarthy, któremu wtórowała kongresmenka Lauren Boebert, w dalszym ciągu walcząca w wyrównanym pojedynku o reelekcję. Gdy Biały Dom zwrócił się do Kongresu o zgodę na kolejną transzę pomocy, Boebert pisała na Twitterze, że USA nie są „bankomatem”.

Izolacjoniści, wyznający w ślad za Trumpem zasadę „America First”, argumentują, że to najwyższa pora, by skupić się na wyzwaniach wewnętrznych. W ostatnich tygodniach coraz wyraźniej rysuje się podział między skrzydłem izolacjonistów a skrzydłem polityków ze starej gwardii, jak lider Republikanów w Senacie Mitch McConnell. Ci drudzy postrzegają Rosję jako zagrożenie i uznają za konieczne zaangażowanie USA w Europie Wschodniej. Choć większość ekspertów jest zgodna, że wsparcie Ukrainy nie ustanie, może być teraz mniejsze i poprzedzane międzypartyjnymi negocjacjami.

Długopis do weta

Republikanie mogą wytoczyć w Kongresie najcięższe działa. Niektórzy od miesięcy przebąkują, że będą dążyć do procedury impeachmentu przeciw Bidenowi i członkom jego administracji. Na czarnej liście jest m.in. prokurator generalny Merrick Garland, który czuwa nad śledztwem w sprawie roli Trumpa w szturmie na Kapitol, oraz Alejandro Mayorkas, sekretarz bezpieczeństwa wewnętrznego, który zdaniem prawicy nie radzi sobie z kryzysem migracyjnym na granicy z Meksykiem.

Kongres w rękach Republikanów może przeistoczyć się w maszynkę do wszczynania wszelkiego rodzaju dochodzeń – począwszy od interesów syna prezydenta, Huntera, po kulisy decyzji wycofania wojsk USA z Afganistanu i walki administracji z pandemią. Możliwe, że komisja sprawiedliwości w Izbie Reprezentantów weźmie na warsztat rzekome nadużycia w Federalnym Biurze Śledczym – zdaniem konserwatystów FBI jest upolitycznione. Trudno nie postrzegać tego ruchu jako przejawu zemsty – agenci FBI w sierpniu tego roku przeszukali dom Trumpa na Florydzie i skonfiskowali tajne dokumenty; trwa śledztwo w tej sprawie.

Bez względu na to, jak zakończy się bój o obie izby Kongresu, Stany czeka polityczna jatka, którą obie partie będą chciały wykorzystać przed wyścigiem o Biały Dom. Szykując się na tę walkę, Biden dowcipkował jeszcze przed tymi wyborami: „Jeśli wygrają Republikanie, czekają nas dwa straszne lata. Ale dobra wiadomość jest taka, że mam długopis do podpisywania weta”. © 

Autorka jest dziennikarką „Press”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2022