Podsłuchiwanie katastrof

Krajobraz zagrożeń, który przynosi druga dekada naszego stulecia, sprzyja książkom W.G. Sebalda. Drążył w przeszłości, wspomnieniach, wywoływał przyszłość.

24.02.2020

Czyta się kilka minut

 / BASSO CANNARSA / OPALE / LEEMAGE / EAST NEWS
/ BASSO CANNARSA / OPALE / LEEMAGE / EAST NEWS

Zawiedzie się każdy, kto w prozie W.G. Sebalda będzie szukał ocalenia. Dla tych, którzy z trwogą oczekują kolejnej odsłony kryzysu migracyjnego i globalnej zapaści ekonomicznej, oglądają płonącą Australię, pochód populizmów po obu brzegach Atlantyku, albo czują, że ich ojczyzna zmienia się powoli we wrogi kraj, Sebald nie jest łatwym pocieszeniem. W jednym z najbardziej dotkliwych fragmentów „Campo Santo” – zbioru rozproszonych tekstów, wydanego już po tragicznej śmierci w wypadku samochodowym w 2001 r. – Sebald pyta: „I jaka odległość dzieli punkt, w którym się dziś znajdujemy, od schyłku XVIII wieku, kiedy na naszym filozoficznym niebie wypisana była ozdobnymi literami nadzieja na poprawę, na wyuczalność rodzaju ludzkiego?”. Czy ślady tej nadziei pryskają z każdym newsem wieczornych wiadomości? Jaką odpowiedź daje nam wielki klasyk z Norwich?

Sen Kasandry

„Katastrofy mają swoją publiczność” – twierdził przewrotnie Sebald, nie można ich więc tak po prostu zignorować, domagają się opisu, a to pozwala przynajmniej przemyśleć scenariusze uporania się ze stratą. Ta przybiera u Sebalda różne formy – od zamilknięcia opowieści z żydowskiego getta, przez ruiny bombardowanych w czasie wojny miast, po unicestwienie śledzi z okolic Lowestoft we wschodniej Anglii. Belgijski pisarz pochodzenia austriackiego, Jean Améry pisał: „Nie chcecie słuchać? Zatem słuchajcie. Nie chcecie wiedzieć, do czego w każdej chwili doprowadzić może znowu mnie i was samych wasza obojętność? Zatem powiem wam”. W trybie przestrogi Sebald mógłby to za nim powtórzyć. Nie przypadkiem Améry jest jednym z bohaterów wydanego właśnie w Polsce „Opisu nieszczęścia” Sebalda.

Temat zniszczenia, które osiągnęło stan trwałości, tropił w tekstach, które przez wiele lat czytał ze studentami jako pracownik Uniwersytetu Wschodniej Anglii – w książkach Petera Weissa, Karla Krausa, Thomasa Bernharda, Eliasa Canettiego czy Josepha Rotha. W dwóch ostatnich, co udowadnia lektura „Opisu nieszczęścia”, z fascynacją dostrzega profetów zdolnych przewidzieć najtragiczniejsze wypadki ubiegłego wieku: karierę totalitaryzmów, dramat Shoah, upadek dawnych potęg czy gorycz wygnania milionów uchodźców. Ulubieni autorzy Sebalda to też kronikarze doświadczeń śmiertelnego lęku, z którym mierzyć muszą się ofiary Historii. Podobnie jak dla Améry’ego, ta była dla Sebalda zrostem apokalipsy i banału. Od Vladimira Nabokova odebrał ważną lekcję, że nie da się przekonująco opisać ludzkiego losu bez szacunku dla okruchów indywidualnej pamięci.

Łaska późnego urodzenia

Przychodzi na świat w czasach narodowego socjalizmu (rocznik 1944), ale jak wielu w jego generacji późno poznaje skalę nieprawości pokolenia rodziców. Ojciec powraca z francuskiej niewoli dopiero kilka lat po wojnie i podobnie jak inni weterani w relacjach z rodziną wybiera milczenie. O skali masowych zbrodni armii Hitlera młody Winfried Georg Sebald dowie się dopiero w szkole w Oberstdorfie.

Dorasta w Allgäu, prowincjonalnym regionie Bawarii przy granicy z Austrią. Z czasem przyzna, że nigdy nie zdążył bezpośrednio poznać „prawdziwych Niemiec”. Rodzinne strony Sebalda dużo bardziej niż okolice Monachium przypominają krajobraz alpejskiego sąsiada. Kusi upraszczające założenie, że dzięki tej bliskości po wielu latach powie: „Przedstawiciele literatury austriackiej – na pewno albo głównie tej dawniejszej – byli dla mnie o wiele ważniejsi niż pisarze niemieccy”. O „swoich” Austriakach Sebald napisze blisko 30 esejów, których reprezentatywny zestaw dostajemy właśnie w „Opisie nieszczęścia”. Jego wybory nie są wszelako oczywiste, pomija niejednego mocarza i nie znajdziemy tu żadnej kobiety.


Czytaj także: Jan Balbierz: Być jak W.G. Sebald


Małomiasteczkowa rzeczywistość wyczuli go na los XX-wiecznych peryferii, na ich „makabryczny taniec śmierci”. Z całą złudnością idylli małej ojczyzny, bólem emigracji i niedowierzaniem tych, którzy myśleli, że „naprawdę są u siebie”. Takiego losu doświadczył sam Améry (właściwie Hans Mayer), którego Historia postawiła przed wyborem między jedyną znaną ojczyzną a wygnaniem, czyli szansą na zachowanie życia. Po latach Améry napisze, że nawet nie zauważył, jak szybko stał się człowiekiem, „któremu już nie wolno było mówić »my«”.

W latach 60. Sebald z uwagą śledzi obrachunkowe dyskusje o schedzie po nazizmie, zainicjowane po kilkunastu latach społecznej amnezji. Pozornie to czasy, kiedy w sporze o rząd dusz najważniejsza jest jeszcze literatura, ale już na pierwszy rzut oka widać, że wpływ pisarzy na świadomość polityczną wspólnoty jest niewielki. Do tego Sebald nie może wybaczyć niemieckim autorom „ostrożnego zarządzania deficytem empirii”. Początkowo wadzi się nie tyle z tymi, którzy w ogóle nie chcą pamiętać, ile z pochlebcami twórców przecenianych lub czytanych wybiórczo. Na studiach analizuje dyskusyjnych klasyków, ale z dystansem przyjmuje obowiązujące miary ówczesnej germanistyki. Drażni go jej oportunizm, zachowawczość i nieznośny żargon. Otwiera się na nowe prądy, co wtedy oznacza czytanie dzieł Waltera Benjamina i autorów ze szkoły frankfurckiej.

Sturm und Drang

Z czasem dostanie się od niego „literaturze ruin”, autorom, którzy jako pierwsi próbują przełamać niemiecką „niezdolność do żałoby” i samokrytycznie spojrzeć na skutki milczenia Republiki Federalnej. W swojej krytyce Sebald zarzuca im przesadne skupienie się na „osobistych sprawach”, fetysz indywidualnej psychologii oraz zamykanie oczu na obiektywne realia wojennej hekatomby.

W „Campo Santo” (2003) Sebald niezbyt życzliwie czyta też „Z dziennika ślimaka” Güntera Grassa, a całej formacji nowych postępowych literatów zarzuca deficyt empatii i niewielką wiedzę o rzeczywistych losach żydowskich sąsiadów. Grassowi wypomina, że w opisie odysei Żydów z Gdańska zaciąga ogromny dług u historiografii izraelskiej. „Dzisiejsza literatura nie jest zdolna o własnych siłach dotrzeć do prawdy” – kończy gorzko rozprawę z noblistą.

Wielu obserwatorów niebanalnej kariery Sebalda do dziś dziwi osobista krucjata, którą na początku lat 90. pisarz prowadził przeciw Alfredowi Anderschowi, twórcy drugorzędnemu, który po latach nie obronił się jako ważny głos niemieckiej kultury. Polemizując z rzekomo zbyt przychylną biografią Anderscha autorstwa Stephana Reinhardta, w tonie prokuratorskiej wyższości Sebald denuncjował oportunizm pisarza z okresu III Rzeszy, a za wybielanie „dokonań” jej sił zbrojnych i przesadny nacjonalizm piętnował wydawane przez Anderscha i Hansa Wernera Richtera pismo „Der Ruf” (powołane do życia na bazie gazety tworzonej w amerykańskich obozach jenieckich przez żołnierzy Wehrmachtu).

Temperaturę ówczesnego uporu Sebalda oddaje anty-Anderschowska tyrada, dołączona do tomu wykładów „Wojna powietrzna i literatura”. To zbiór, który dla wielu wielbicieli dorobku pisarza pozostaje niewygodną rysą. Stanowi bowiem próbę rozrachunku ze zmową milczenia wokół opisu tragedii niemieckich miast, spustoszonych pod koniec wojny przez dywanowe naloty aliantów. Po latach Sebald wywoła jeszcze jedną konsternację, formułując krytyczny głos o Jurku Beckerze, ważnym autorze z Niemiec wschodnich, który jako dziecko przeszedł przez łódzkie getto i doświadczył losu więźnia obozów koncentracyjnych. Problematyczny esej o białych plamach we wspomnieniach Beckera, napisany specjalnie do okolicznościowej książki ofiarowanej autorowi „Jakuba Łgarza”, redaktorzy jednak odrzucą.

Ucieczka z akademii

Duszna atmosfera niemieckich sporów z lat 60. popchnęła Sebalda do decyzji o emigracji na Wyspy Brytyjskie, po studiach w Manchesterze w końcu zamieszkał w Norwich. To dobrowolne wygnanie staje się dla „Maksa” (tak nazywają go przyjaciele, imiona Winfried Georg odrzucił jako zbyt obciążone brunatną przeszłością; zostawił same inicjały) azylem w podwójnym sensie: zapewnia Sebaldowi status outsidera, który z zewnątrz recenzuje zmagania niemieckiej literatury z przeszłością, a jednocześnie pozwala pracować nad odzyskaniem języka zdolnego oddać widmowy status indywidualnej pamięci. Z jej uwikłaniem nie tylko w upływ czasu, ale też kulturowe refleksy metafory, choroby psychicznej czy fotografii zmagać się będzie całe życie. „Gdyby nie pamięć, nie byłoby literatury” – powie w jednym z wywiadów.


Czytaj także: Grzegorz Jankowicz: Historia naturalna według W.G. Sebalda


Własną osobność uzgadnia ze słabością do literackiej figury wyrzutka, samotnika i tułacza intelektualisty. W pracy krytycznej pociąg ten dotyczy nie tylko osobowości w rodzaju Kafki, Rotha czy Canettiego, ale też „literatury poza literaturą”, ignorowanej zwykle przez szanujących się filologów. Utwory, które albo próbowano zepchnąć na margines „poważnej” twórczości literackiej, albo zapomniano i odkryto na nowo.

Najważniejsze przykłady to austriacki poeta Ernst Herbeck i Szwajcar Robert Walser, których skrupulatni akademicy najchętniej zamknęliby w szufladzie z fiszką outsider art. Obaj w pewnym momencie życia doświadczają emocjonalnego kryzysu, którego źródła trudno w prosty sposób zrekonstruować (wspólna diagnoza schizofrenii jest tu niewystarczającym tropem). Herbeck większość życia spędza w zakładzie dla nerwowo chorych, w którym po kilkunastu latach pobytu tworzy zdumiewające figury językowe. Walser do zakładu trafia jako pisarz z dużym dorobkiem, ale zapoznany. Na długo. Dla Sebalda to nowatorscy artyści, z którymi łączy go duchowe powinowactwo. Poświęca im uwagę w esejach, ale umieszcza też w książkach w ścisłym sensie literackich. Jedna z czterech części „Czuję. Zawrót głowy” (1990) to relacja narratora ze wspólnego spaceru z Herbeckiem.

Za kulisami stale towarzyszy mu Ludwig Wittgenstein, z całym bagażem swojej patologicznej osobowości – „nie mogę się wprost napatrzeć, jeśli wolno się tak wyrazić, jego zdjęć”, wyznawał. Oczy Wittgensteina zerkają na nas z jednej z pierwszych stron powieści „Austerlitz” (2001), kilku bohaterów innych książek nosi wyraźne cechy filozofa, a aluzje do jego myśli i tematów – jak choćby badania szoku pourazowego – rozproszone są w całym Sebaldowskim uniwersum.

Fascynacja Wittgensteinem łączy pisarza z Thomasem Bernhardem (pisarzem, który podobnie jak Sebald ma w Polsce status kultowy), do którego tematyczne i stylistyczne aluzje daje w wielu miejscach. Zdarza się, że naśladuje jego frazę, lubi mowę zależną i zapośredniczone relacje, które piętrzą opowieść. Łączy ich nie tylko myślenie w kategoriach przesady, ale też kulturowy pesymizm. „Tak jak u Thomasa Bernharda – pisał George M. Hyde – pojawia się poczucie, że wszystko już zostało powiedziane, i że dziedzictwem naszym, tych którzy przyszliśmy na świat za późno, są jedynie pozostałości, relikty kultury, a to może prowadzić jedynie do rezygnacji”. W „Opisie nieszczęścia” Sebald bada te tropy, poświęcając Bernhardowi tekst skupiony na odczytaniu „Zaburzenia”.

Jego eseje o literaturze to kolejny dowód odejścia od akademickiej ortodoksji. Sebald jest swobodny, raczej docieka, niż oznajmia. Metodycznie poluje na odpowiedź i coraz odważniej kluczy w labiryncie możliwych odczytań. Z lubością popełnia „grzech biografizmu”, miesza życie i dzieło, dowodząc konsekwentnie, że jedno jest świadectwem drugiego. Luki w archiwum – jak choćby w przypadku wygnańczej tułaczki Jeana-Jacques’a Rousseau – śmiało wypełnia empatią i wyobraźnią. Nigdy nie poprzestaje na tym, co widać na powierzchni, szuka trudno poznawalnej podszewki rzeczywistości. Czytając Petera Handkego, sam ujmował to następująco: „literatura stanowi ostatnie schronienie przeciw kolonizującym tendencjom dyskursu rozumu: królestwo metafizyki”.

Język w podróży

We własnych tekstach artystycznych Sebald stawia na styl pasożytujący na autobiografii, reportażu, pamiętniku czy długiej tradycji powieści drogi. Pisze oryginalną niemczyzną, która przez lata emigracji płynie osobną strugą oderwaną od życia literackiego jego rodaków na kontynencie. „Miał poczucie, że język ten trzeba oczyścić z pewnych skojarzeń z przeszłości i odzyskać go jako język twórczości wielkich pisarzy, którymi zajmował się w swoich wcześniejszych pracach” – wspominała Amanda Hopkinson. Słuch Sebalda wyczulił się na imitowanie mowy z różnych epok, co do dziś przyprawia o ból głowy tłumaczy na całym świecie. „Sebald wysyła język w podróż: przez czas i przestrzeń, pomiędzy różne okresy historyczne i w odległe kontynenty” – charakteryzował to Carsten Strathausen.

O swoich bohaterach Sebald pisze tak, jakby wszyscy dobrze się znali. Ich żywiołem jest z jednej strony droga, często znaczona wahadłowym ruchem wyjazdów i powrotów, a z drugiej błądzenie w melancholijnej niepewności co do statusu własnej przeszłości. Doskonałym tego przykładem jest fragment z „Wyjechali” (2003), w którym narrator – jeden z wielu sobowtórów Sebalda – próbuje opisać swojego stryjecznego dziadka: „wuj Adelwarth miał wprawdzie niezawodną pamięć, ale opuściła go zdolność wspominania, która by go z tą pamięcią łączyła”. Ogniwem spajającym złożone warstwy czasu są wszechobecne w jego prozie fotografie. Zatrzymują narrację, wciskają się jako dopełnienie zdania, przemieszczają sens głównej opowieści. Chociaż często kłamią, zupełnie serio spajają życie i śmierć. Jednak nawet one nie gwarantują przywrócenia do istnienia znanego kiedyś świata. Patrząc na stare fotografie, widzi się tylko utracony czas i słyszy „ciche westchnienie rozpaczy”. ©

W.G. Sebald OPIS NIESZCZĘŚCIA. ESEJE O LITERATURZE, przeł. Małgorzata Łukasiewicz, posłowie Arkadiusz Żychliński, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 2019.

ZMARLI POWRACAJĄ

„CZY PRAWDZIWA WIELKOŚĆ W LITERATURZE JEST JESZCZE MOŻLIWA? – zastanawiała się w 2000 r. Susan Sontag. – Czy w dzisiejszych czasach, zważywszy na zubożenie literackich ambicji i równoczesny napór tego, co chłodne, pospolite i niedorzecznie okrutne – a co obecnie uchodzi w literaturze za wartość – może dojść do głosu szlachetny zamysł literacki? Jednej z niewielu twierdzących odpowiedzi udziela czytelnikom twórczość W.G. Sebalda”.

Sebald miał wtedy 56 lat. Dobrowolny wygnaniec, od młodości mieszkał poza Niemcami, a od blisko trzech dekad wykładał na University of East Anglia w Norwich. Prócz prac literaturoznawczych (często polemicznych wobec tradycyjnej germanistyki) wydał już trzy tomy prozy: „Czuję. Zawrót głowy” (1990), „Wyjechali” (1992) i „Pierścienie Saturna” (1995). Jego talent był w rozkwicie, w następnym roku ukazał się „Austerlitz” – wśród wielbicieli pisarza wciąż trwa spór, czy to najważniejsza jego książka, czy może jednak „Wyjechali”, panuje jednak zgoda co do tego, że obie są arcydziełami. Wkrótce po wydaniu „Austerlitza” jego autor już nie żył – zginął w wypadku samochodowym.

Dwa tygodnie przed śmiercią podczas zajęć ze studentami w Norwich, które jakoś się nie kleiły, zaczął im opowiadać o losie austriackiego pisarza Ödöna von Horvátha. Horváth po Anschlussie uciekł przed nazistami do Francji, tam wróżka ostrzegła go, że musi unikać pobytu w Amsterdamie, nie wsiadać do wind ani tramwajów i strzec się piorunów. Jak wspomina jeden ze studentów, Luke Williams, „wyciągnięty wygodnie w krześle Sebald założył obie ręce za głowę i mówił dalej: Horváth wziął przepowiednie wróżki bardzo poważnie, ale pomimo całej ostrożności któregoś dnia na Champs Élysées z drzewa spadła gałąź i zabiła go na miejscu”.

Jeszcze za życia Sebalda ukazała się w Polsce pierwsza jego książka („Czuję. Zawrót głowy” z posłowiem Adama Zagajewskiego), przeszła jednak bez echa. Na szczęście Małgorzata Łukasiewicz, która znakomicie przekłada piekielnie trudną, bo zwodniczo przejrzystą prozę autora „Wyjechali”, okazała się osobą nieustępliwą, a Beata Stasińska, wtedy kierująca oficyną W.A.B., zdecydowała się podjąć ryzyko – i dzięki nim mamy polskiego Sebalda. Strażnika pamięci o historii jako sumie ludzkich nieszczęść i splocie jednostkowych losów, mistrza melancholii, wskrzesiciela zmarłych. Twórcę opowieści działających słowem i obrazem, hipnotycznych i przywracających nam zdolność do zachwytu. „Sebald jest wielkim pisarzem – notowała w dzienniku 90-letnia wtedy Julia Hartwig. – Umie wypowiedzieć niewypowiedziane i na próżno silę się, by to opisać. Ale zdobył mnie i coś we mnie odmienił, coś, z czym nie chciałabym się rozstać”. ©(P) TF

Wypowiedź Susan Sontag w tłumaczeniu Emilii Olechnowicz za „Zeszytami Literackimi” (nr 118); o notatkach Luke’a Williamsa pisze Magda Heydel („Sebald w Anglii”, „Dwutygodnik” nr 79/2012).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2020