Pocztówka z imperium Lechitów

Brukselskie występy Beaty Szydło podczas wyborów szefa Rady Europejskiej były najnowszym rozdziałem historii naszej megalomanii narodowej. Historia ta ma swojego patrona. Imię jego Janusz, nie Jarosław.

12.03.2017

Czyta się kilka minut

XXII Festiwal Słowian i Wikingów, Wolin, sierpień 2016 r. / Fot. Andrzej Zbraniecki / EAST NEWS
XXII Festiwal Słowian i Wikingów, Wolin, sierpień 2016 r. / Fot. Andrzej Zbraniecki / EAST NEWS

Było chłodne popołudnie. Wszedłem na chwilę do księgarni i pechowym zrządzeniem losu zaplątałem się do działu „historia”, gdzie czekali już na mnie oni – „Słowiańscy królowie Lechii” Janusza Bieszka w promocyjnej cenie. Nie mogłem się oprzeć pokusie i następną noc spędziłem, z wypiekami na twarzy poznając historię Wielkiego Imperium Gobi, którego założycielami byli Ariowie ocaleni z zagłady kontynentu Mu na Pacyfiku. Po tym, jak „Atlanci, dysponujący przewagą militarną i technologiczną całkowicie zniszczyli i wypalili równiny Gobi i Takla Makan, pozostawiając jałowe pustynie”, ocaleni Ariowie wędrowali po świecie, by wreszcie osiąść na terenach Europy Środkowo-Wschodniej. Tak powstało Imperium Lechitów, którego jesteśmy dumnymi spadkobiercami. Dlaczego wcześniej o tym nie słyszałem? Watykański i niemiecki okupant robią wszystko, by wmówić nam, że przed rokiem 966 nie było tu wielkiego, sprawnie działającego organizmu państwowego.

Dzień później opublikowałem na moim blogu „Mitologia współczesna” tekst pod tytułem „Przepis na pseudohistoryczny bestseller”. Z komentarzy, wypowiedzi na forach i kierowanej do mnie korespondencji dowiedziałem się, że autor „Słowiańskich królów Lechii” nie jest bynajmniej w swojej wizji historii osamotniony. Jego książki zajmują czołowe pozycje na listach bestsellerów Empiku. Teoria Wielkiej Lechii ma w Polsce tysiące aktywnych zwolenników. Część z nich oskarżała mnie o bycie komunistą, część – o bycie agentem Kościoła.

Jak to się stało, że w dobie rosnącego poziomu wykształcenia i łatwego dostępu do źródeł ludzie bronią książki, która wywraca stulecie ustaleń naukowych, zastępując je opowieścią o płaskich Himalajach i wszechświatowych spiskach?

Komu potrzebna Wielka Lechia?

W fantazji o Imperium Lechitów chodzi o to, by przez opowiedzenie mitycznej historii swego narodu (plemienia, rodu) poczuć się częścią czegoś wielkiego. Dzięki prozie Bieszka możemy się poczuć spadkobiercami „Cesarza Bolesława I Wielkiego zwanego Chrobrym, największego i najwyższego rangą władcy w dziejach średniowiecznej Europy i Lechii, inaczej Polanii” (to z sequelu pt. „Chrześcijańscy królowie Lechii”).

Drugi element lechickiego mitu – wyparcie, zapomnienie, zafałszowanie historii – pozwala z kolei na usprawiedliwienie naszych porażek i niepowodzeń. Jeżeli do mitycznej wielkości Lechitów współcześnie nie dorastamy, nie jest to nasza nieudolność, lecz wina pajęczej sieci spisków i kłamstw, które oplatają ostatnie tysiąc lat naszej historii. Wszystko zaczyna się od niesławnej uczty Popiela, którą Bieszk w stylu „Gry o tron” opisuje jako masakrę, której zły monarcha, podpuszczony przez żonę (oczywiście Niemkę), dopuścił się na stryjach – dwudziestu wojewodach Lechii. Potem jest już tylko gorzej. Watykan tępi prawdziwą wiarę Ariów-Słowian, którą jest... arianizm. Niemcy fałszują naszą historię, uparcie lansując tezę, w myśl której Słowianie przybyli na te ziemie dopiero w średniowieczu (więc Germanie byli tu pierwsi).
Dzięki spiskowej wizji dziejów mit Wielkiej Lechii komponuje się z innymi przekonaniami opartymi na poczuciu krzywdy. Współgra np. z sentymentami antyunijnymi, ale na stronach miłośników Lechii można też znaleźć opowieści o sekretnych archiwach watykańskich, spisku koncernów farmaceutycznych czy tajnych programach kosmicznych. Wszak w świecie, w którym wszystko, czego uczą nas o przeszłości, to perfekcyjnie sfabrykowane kłamstwo, każda niegodziwość okazuje się możliwa. Jeżeli czujecie, że nie zarabiacie tyle, ile byście chcieli, mit Wielkiej Lechii dostarcza wyjaśnienia: nie żyjemy na miarę naszych pragnień, bo ktoś nas okrada, oszukuje i kontroluje.

Ten drugi komponent gwarantuje mitowi lechickiemu niewywrotność. Każdy bowiem, kto odważy się skrytykować książkę Janusza Bieszka lub internetowe wywody jego zwolenników, zostaje uznany za trybik w machinie tysiącletniej propagandy. Z tego punktu widzenia pomysły, które historykowi czy archeologowi jeżą włos na głowie (i brodzie), okazują się po prostu dostosowaną do współczesności formą zaspokajania zupełnie zrozumiałych potrzeb psychologicznych.

Wszystkich, którzy chcieliby lepiej zrozumieć fenomen popularności Imperium Lechitów, zapraszam na podróż po dziejach megalomanii narodowej. Okazuje się bowiem, że książka Janusza Bieszka i ruch społeczny określany półżartem mianem „Turbosłowian” to kolejny akt trwającej kilkaset lat komedii.

Kochanowski tropi lipę

Niemal każda grupa społeczna próbuje odnaleźć lub wymyślić pochlebny dla siebie rodowód, a nasi rodacy zadania tego podjęli się stosunkowo wcześnie. Wprawdzie Gall Anonim jest jeszcze oszczędny w wymienianiu przodków Mieszka I, ale już trzy stulecia później szeroko rozpowszechniona była opowieść o pierwszym władcy Lechu i jego spadkobiercach. W kronice Długosza czytamy o czasach mitycznego księcia-prawodawcy: „Żadnego wówczas też wroga nie było, żadnej nienawiści, żadnych wojen z ościennymi narodami, żadnych łamań umów, żadnych gwałtów na obywatelach, wszędzie spokój i cisza, wszystko w szczęściu i bezpieczeństwie”.

Kolejne kroniki cofały się coraz głębiej w przeszłość, splatając dzieje Polaków z historią biblijną. Zwykle przenoszono przy tym XVI-wieczny ustrój rzeczypospolitej szlacheckiej w czasy zamierzchłe. W kronice Stanisława Sarnickiego (1587) Lech staje się np. królem elektem wybranym przez mieszkających na ziemiach polskich Wandalów. Kolejni autorzy kopiowali, kompilowali i wzbogacali pomysły poprzedników, obficie czerpiąc z Biblii, ludowych podań i tradycji antycznej. Tak skonstruowany mit stawał się tworem coraz bardziej fantastycznym, a jednocześnie coraz lepiej sycącym próżność ówczesnej szlachty.

Szybko zresztą pojawił się i nurt krytyczny wobec tej fantastycznej genealogii. Już Jan Kochanowski („O Czechu i Lechu historyja naganiona”) trzeźwo argumentował, że mu te opowieści o pradawnych początkach bardziej na bajania niż na historię wyglądają. „Jako wszystkie niemal insze narody baśniami więcej niźli czym pewnym początków swych dowodzą, tak i polski naród przodków swoich do tej doby nie jest pewien – pisał. – Bo puściwszy na stronę Noego i owe wszystkie genealogije, przez które naród słowieński niedrożnie i niepodobnie wiodą – ten Czech z Lechem bratem, które nam i Czechom już za napewniejsze przodki kronikarze naszy podawają, ciągną za sobą jeszcze nieco wątpliwości (…) Naprzód, u żadnego historyka (…) nie najdują się ci dwa wodzowie słowieńscy, Lech z Czechem”.

Wywód jedynowłasnego państwa świata

Rozpowszechnione w XV w. genealogie niezwykły rezonans znalazły w kulturze szlachty kolejnych stuleci. Nazywa się ją „sarmatyzmem” właśnie dlatego, że od Sarmatów rodowód swój wiodła. Wierzono wówczas w specyficzny wariant teorii podboju, wedle której przodkowie szlachty, pochodzący w prostej linii od Jafeta, podbili ludność tych terenów, wywodzącą się od innego syna Noego – Chama (stąd ich potomków nazywa się chamami).

Poglądy te ukoronowanie znalazły w dziele pod tytułem, który mówi w zasadzie wszystko: „Wywod Iedynowłasnego Panstwa Swiata, w ktorym pokazuje X. Woyciech Dębolecki z Konoiad Franciszkan, Doktor Theologiey S. (…), Ze nastarodawnieysze w Europie Krolestwo Polskie, Lvbo Scythyckie: Samo tylko na świecie, ma prawdziwe Successory Iadama, Setha, y Iapheta; w Panowaniu światu od Boga w Raiu postanowionym: y że dla tego Polaki Sarmatami zowią. A gwoli temu y to sie pokazuje, Że Język Słowieński pierwotny iest na świecie” (1633).

Autor, którego Julian Tuwim, niestrudzony zbieracz kuriozów, określa mianem „protoplasty niewygasłego rodu bajdurów lingwistycznych”, dowodzi, że Królestwo Polskie (czyli Scytyjskie lub Sarmackie) swą genealogię wywodzi od Adama, Seta i Jafeta. Temu to królestwu należy się więc panowanie nad światem, jakie Bóg Adamowi przyobiecał w raju. Dowodem jest język polski, jako najstarszy na świecie (wszystkie inne wywodzą się z niego przez zepsucie czy zniekształcenie). Ks. Dębołęcki podejmuje się udowodnienia tej tezy, biorąc dowolne słowo z dowolnego języka i wykazując jego słowiańską genezę. Imię Abram np. „wyżydowiono z naszego Obran”, Palestyna to Polaszczyna, a budzący zgorszenie Babilon wiedzie swe miano od... babiego łona.

Jego wywody są tak komiczne, że wśród badaczy do dziś panuje spór, czy aby ks. Wojciech nie był jednym z pierwszych antysłowiańskich trolli. Tezie tej przeczy, niestety, recepcja tekstu przez współczesnych i gwałtowna reakcja franciszkanów, stwierdzających, że dziełko ich współbrata przynosi zakonowi hańbę…

Romantyczne falsyfikaty

Romantyczna wyobraźnia i zapotrzebowanie zgłaszane przez rodzące się czy odradzające tożsamości narodowe zaowocowały wysypem fałszywych genealogii w XIX-wiecznej Europie. W dobie fascynacji „średniowiecznymi” „Pieśniami Osjana” (mistyfikacja z roku 1760) czy popularności czeskiego rękopisu królodworskiego (XIX-wieczny falsyfikat, opowiadający o rzekomych prastarych triumfach Czechów), i w Polsce nie mogło zabraknąć „starożytności”.

Hipolit Kownacki publikuje np. w 1825 r. tzw. „Kronikę Prokosza”. Tekst, rzekomo z X w., był falsyfikatem sporządzonym kilkadziesiąt lat wcześniej przez zdolnego fałszerza Przybysława Dyjamentowskiego. Mistyfikację zdemaskowano już rok od publikacji, przy udziale Joachima Lelewela. Ostatnimi osobami, które o tym nie wiedzą, są najwyraźniej Janusz Bieszk i redaktorzy wydawnictwa Bellona: na półki księgarń trafiło właśnie nowe wydanie „Kroniki Prokosza”, opatrzone entuzjastycznym wstępem autora „Słowiańskich królów Lechii”. Na okładce znalazł się bon mot „Najpierw cię ignorują, potem śmieją się z ciebie, później z tobą walczą, później wygrywasz”, błędnie przypisany Mahatmie Gandhiemu.

Wiek XIX był złotym czasem dla prasłowiańskiej megalomanii narodowej. Adam Jocher ogłosił rozprawę pod tytułem „Harmonia mów, albo zlanie ich w jedną: to jest polską, za pośrednictwem fenickiej, powróconej do familii mów słowiańskich” (Wilno 1895), odkurzając kilka najlepszych pomysłów ks. Dębołęckiego. Wacław Aleksander Maciejowski („Historia prawodawstw słowiańskich”, Warszawa 1832-35) przekonywał, jakoby pradawni Słowianie mieli najdoskonalsze w historii prawodawstwo. Kazimierz Brodziński, popularny autor sielanek, przyczynia się do popularyzacji idyllicznej wizji Słowian, twierdząc, że wśród nich najlepszym narodem są oczywiście Polacy. W sukurs przychodzi mu językoznawca Jan Karłowicz, promując teorię o „środkowości” języka polskiego, który jako centralnie położony zachował najwięcej z pierwotnej duszy słowiańskiej, w przeciwieństwie do podatnych na zanieczyszczenia języków pograniczy.

Toporzeł i Polacy z Wyspy Wielkanocnej

Wiek XX nie przyniósł uspokojenia prasłowiańskiej gorączki, lecz jej niepokojący mariaż z najgorszymi chorobami stulecia: teoriami rasowymi, nacjonalizmem i pseudonauką.

Interesującym przykładem jest twórczość Stanisława Szukalskiego, który megalomanię narodową przekuł w projekt artystyczny. Szukalski twierdził, że przodkowie Polaków pochodzą z Wyspy Wielkanocnej (nie jest to zatopiony kontynent Mu, ale blisko już do „Słowiańskich królów Lechii”!). Podczas gigantycznego potopu żeglowali przez świat, niczym w „Wodnym świecie”, trafiając na wysepki, które okazywały się potem górskimi szczytami – tak trafili m.in. do Szwajcarii. Nim wreszcie dotarli do obecnych ziem, po drodze zarazili swym prajęzykiem większość świata.

Szukalski, wzorem ks. Dębołęckiego, spędził kawał życia, szukając dowodów na pierwotny charakter słowiańskiej mowy i kultury, i odnajdując jej zniekształcone formy w nazwach geograficznych i słowach wszystkich języków świata. Swe dociekania określił mianem „Zermatyzmu” (od miejscowości Zermatt, gdzie nasi przodkowie mieli dłuższy przystanek) lub „teorii Macimowy”. Wszystkie nazwy własne w Macimowie odnoszą się do jednego z kluczowych motywów, takich jak potop, pierwotne bóstwa itp. Posługując się słownikiem rdzeni, stworzonym przez Szukalskiego, można odszyfrować „rzeczywiste” znaczenie obcych wyrazów i nazw. Nazwa jeziora Titikaka to np. „Ty Ty! Gdzie Gdzie!” (wezwanie do Boga), zaś imię boga Wirakocha oznacza „Wiara Kocha”.

Szukalskiego od poprzedników różni przeniesienie dociekań etymologicznych na grunt wizualny. Obok rozważań nad językiem zaproponował on nową naukę piktografii, która proste graficzne motywy (linia pozioma, pionowa, ukośna, falista itp.) interpretowała analogicznie do elementów językowych, wskazując na ukryte w przedstawieniach wizualnych całego świata nawiązania do wielkich migracji, biblijnego potopu itp.

Do tego wszystkiego dołączył także myślenie w kategoriach projektów na przyszłość, a więc promocji czy wręcz propagandy słowiańskości. Konsekwentnie dążył np. do oczyszczenia polszczyzny z obcych naleciałości przez odnajdywanie pseudosłowiańskich odpowiedników dla słów o rodowodzie łacińskim czy greckim. Ubolewał też nad manią naśladowania przez rodzimych artystów wszystkiego, co zagraniczne. „Dotąd mieliśmy sztukę w Polsce, lecz Polskiej Sztuki jeszcze nie było”– czytamy w manifeście „Atak Kraka!” (1929). Stało się tak dlatego, że nasz rodzimy duch w momencie chrztu Polski zepchnięty został do podświadomości. „Ten duch, zagnany pod ziemię w dniach pierwszych naszego chrześcijaństwa, był każdorazowo na nową kłodę zamykany, podczas gdy nowy obcy styl robił swe modne najazdy na polską kulturę, a klucz do tej kłody zabierał ten kraj, skąd przybyła nowa modna zaraza”.

Ukoronowaniem idei poszukiwania wyrazu prasłowiańskiej polskości był projekt Toporła – nowego znaku dla Polski, opartego na genealogicznych i heraldycznych dociekaniach, głęboko symbolicznego, a zarazem prostego i sugestywnego jak nowoczesne logo. Tak Szukalski opisywał swój pomysł w magazynie „Krak” z 1938 r. (warto zwrócić uwagę na zastępowanie w tekście niektórych określeń takich jak „nacjonalizm” czy „symbol” pseudosłowiańskimi neologizmami): „Zwracam się przeto do Młodzi Rodosławiańskiej (rasisto – nacjonalnej) ze Wzorcem Zeszczepienia się ku skutecznej pracy dla dobra Ludu – narodu. Pierwej proponuję niebolesne i niczem was nie zobowiązujące przyjęcie znaku TOPORŁA za godło Polski II-ej, by pod nim połączyć cały rodosławiański pierwiastek polityczny. (…) Wypchany biały kogut w stylu naturalistycznym nie może być nabrzmianem (symbolem) Narodu. TOPORZEŁ jest obosiecznym toporem, w kształcie orła. Jest daleko prostszym w formie od Swastyki, jak i od italskiej Fasci. Zaś krótki topór jest narzędziem ciesielskim i prawiecznym orężem bojowym Sławian. Ponieważ przed nami zakreśla się wielka »robota« przemian od podstaw, do zaczęcia, przeto Topór jest najstosowniejszym znakiem naszych dziejotwórczych poczynań”.

Sarmaci i kosmici

W kontekście przywołanych wyżej protoplastów koncepcja Janusza Bieszka wydaje się nie tylko błędna z historycznego punktu widzenia, lecz także mało oryginalna. Na tle oczywistych podobieństw ciekawe wydają się jednak różnice. Każde stulecie do prasłowiańskiego mitu wprowadzało bowiem charakterystyczne dla siebie elementy. W wieku XV czy XVII ostatecznym argumentem mogło być odwołanie do Pisma Świętego, w romantyzmie – przesiąknięta narodowym duchem etymologia, wyposażona już w narzędzia rodzącego się językoznawstwa czy folklorystyki, początek wieku XX to okres zachłyśnięcia się teorią rasową.

Bieszk oczywiście odczytuje na nowo różne prawdziwe i fałszywe („Kronika Prokosza”) źródła, naprawdę ważkich argumentów dostarcza mu jednak genetyka. „Były to ziemie słowiańskie od wielu tysięcy lat, zamieszkane przez Ariów-Prasłowian, Indoscytów o głównej haplogrupie R1a1 Y-DNA. Potwierdziły to najnowsze badania genetyczne w laboratoriach naukowych w Polsce i za granicą w latach 2010–2013”. Brzmi wiarygodnie? Zobaczmy więc, jakież to publikacje naukowe przywołuje Bieszk na poparcie swej tezy... „W 2013 r. prof. dr T. Grzybkowski z Collegium Medicum Uniwersytetu M. Kopernika w Bydgoszczy” – zaczyna się dobrze, ale dalej... – „w audycji radiowej i na łamach prasy (patrz bibliografia) poinformował na podstawie pierwszych wyników badań, że my Polacy jesteśmy autochtonami na ziemiach polskich i mamy haplogrupę R1a1a7”. W audycji radiowej i na łamach prasy... Zaglądam do bibliografii, gdzie publikacji Grzybkowskiego brak, są za to inne ciekawostki: znaczna część pozycji cytowana jest bez daty i miejsca wydania, a za jedyną wskazówkę dla czytelnika służy magiczne słowo: „internet”.

Problem z poszukiwaniem starożytnych korzeni polega na tym, że kiedyś trzeba się zatrzymać. Dla ks. Dębołęckiego oczywistym początkiem rodowodu Polaków było jego splecenie z dziejami biblijnymi. Bieszk, uznający Pismo Święte za narzędzie propagandy watykańskiego okupanta, musiał znaleźć coś innego. Nasze dzieje sięgają według autora „Słowiańskich królów Lechii” Cywilizacji Gobi, ta zaś została założona przez ocalałych z Mu... A skąd oni wzięli się w tej opowieści? „Cywilizacja Gobi (…) została założona około 70 000 lat temu przez Ujgurów z pacyficznego kontynentu Mu, należących do rasy aryjskiej – białej (…). Była to największa kolonia cywilizacji Mukulia na Ziemi”. Gdzieś w głębi duszy zawsze czułem, że Polacy są z kosmosu...

Kto winien?

Żarty na bok. Dlaczego książka opowiadająca o Imperium Lechitów leży w dziale „historia” i sprzedaje się jak ciepłe bułeczki? Dlaczego rzesze internautów przyjmują ją jak prawdę objawioną i gotowi są obrzucić wyzwiskami każdego, kto podniesie pióro na autorytet autora?

Ten „sukces” ma oczywiście wielu ojców. Nie bez winy są z pewnością politycy, chętnie grający na strunach megalomanii narodowej. Bezpośrednią odpowiedzialność ponosi szacowne niegdyś wydawnictwo, publikując jako historyczną książkę, która powinna leżeć na półce gdzieś obok publikacji Ericha von Dänikena. Chciałbym jednak wskazać na inną instytucję, szczególnie winną obecnej sytuacji – szkołę.
Przeanalizowałem argumenty, które zwolennicy teorii Wielkiej Lechii wygłaszali dla odparcia krytyki zawartej w mojej recenzji. Najczęściej powtarzał się ten: „Chcecie, żebyśmy uwierzyli, że przed rokiem 966 nic tu nie było, a Mieszko spadł z drzewa już jako dorosły mężczyzna i od razu się ochrzcił?!”. Widać tu, że mit Imperium Lechitów jest odpowiedzią na poczucie niespójności związane z następującym przekazem: „w roku 966 miał miejsce Chrzest Polski; wcześniej Polski nie było”.

Etnogeneza, czyli tworzenie się narodu, jest procesem długotrwałym i skomplikowanym. Tak się składa, że historia lechickiego mitu dobrze pokazuje wiele jej aspektów. W wieku XV albo o Polsce nie mówiono, albo rozumiano pod tym terminem organizm państwowy scalony osobą władcy. Nie było mowy o „narodzie” we współczesnym sensie, co widać w przywołanym micie o Lechu koronowanym na władcę przez Wandalów. Dla księdza Dębołęckiego „naród” był narodem szlacheckim. Jego wizja mitu lechickiego wyjaśniała więc pochodzenie nie tyle Polaków, ile uprzywilejowanej klasy społecznej – szlachty; chodziło o to, by to uprzywilejowanie usprawiedliwić i podtrzymać. Dopiero romantyzm to czas tworzenia mitu bardziej uniwersalnego, w ramach którego „dziedzicami Lecha” próbuje się uczynić wszystkich zamieszkujących tereny podzielonej rozbiorami Polski. Porównując wszystkie te mity, z łatwością możemy zobaczyć, że każda epoka rzutowała w czasy najdawniejsze swój własny ustrój, obyczaje czy sytuację polityczną.

Podobnie czynią i współcześni poszukiwacze Lechii, a winna jest tu właśnie szkoła. Czy nasze podręczniki nie są skomponowane w ten sposób, że odnieść można wrażenie, iż od roku 966 do 2016 opisują ten sam organizm? Zmieniają się kontury granic i formy ustroju, ale Polska pozostaje Polską, a Polacy – Polakami. Państwo i naród nie są zwykle na lekcjach historii przedmiotami refleksji, lecz raczej podmiotami, które nam historię opowiadają. Oto z kart podręcznika przemawia do ciebie, młody człowieku, Polska i sprawozdaje ci swe trudne dzieje, od samego początku. Tylko gdzie ten początek? – pyta podejrzliwy uczeń. Bez refleksji nad własnymi fundamentami (naród, państwo, historia, ale też: nauka, teoria, eksperyment) szkoła paradoksalnie staje się sprzymierzeńcem, a nie wrogiem pseudonauki. ©

AUTOR jest semiotykiem kultury; zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną. Autor książek „Mitologia współczesna”, „Władza wyobraźni” i „Powstanie Umarłych. Historia pamięci 1944–2014”, prowadzi blog „Mitologia współczesna”, stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2017