Pierniki Czwartej RP

"Zamach na demokrację, „koniec demokracji”... Niestety, na razie przeciwników PiS stać tylko na dziecinne tupanie zamiast próby zrozumienia, skąd wziął się kryzys.

30.11.2015

Czyta się kilka minut

Posłowie PO wychodzą z sali podczas drugiego czytania uchwały zgłoszonej przez PiS o unieważnieniu wyboru sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Warszawa, 25 listopada 2015 r.  / Fot. Tomasz Gzell / PAP
Posłowie PO wychodzą z sali podczas drugiego czytania uchwały zgłoszonej przez PiS o unieważnieniu wyboru sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Warszawa, 25 listopada 2015 r. / Fot. Tomasz Gzell / PAP

Trudno powstrzymać odruch ucieczki przed pojedynkiem na miny między nową władzą, ochoczo wskakującą w buty autorytaryzmu, a jej przeciwnikami, którzy w kilka dni wystrzelali się z całej retorycznej amunicji i sprawiają wrażenie, jakby niewiele rozumieli z demokracji niesionej na swoich sztandarach. Przecież świat codziennych przeżyć i trosk nie stał się ani znośniejszy, ani potworniejszy od zeszłego miesiąca. Lepiej zająć się zatykaniem szpar w oknach na zimę, prezentami na święta, zapalić pierwszą adwentową świecę i zatopić wzrok w jej płomieniu.

Resztki obywatelskiego poczucia powinności winny nas jednak zatrzymać i skłonić do uważnego opisania pola walki; nie dlatego, żeby istotnie dział się jakiś wielki nowy początek, jak obiecują jedni, czy tragiczny koniec, jak przestrzegają drudzy. Raczej po to, by podjąć za czas jakiś trud budowania skutecznej odpowiedzi na to, co nam się nie będzie podobać.

Zmiany w Trybunale, czyli słoń w pokoju

PiS najpierw wygrał wybory, czyli odsunął od formalnych narzędzi władzy dotychczasowy establishment. Teraz wygrywa następny etap starcia: o narzędzia symboliczne i język opisu. Wygrywa nie tylko dlatego, że jest skuteczny w manipulowaniu nastrojem większości i głosi przekaz prosty, złożony z paru pojęć jak cepy. Wygrywa dlatego, że jego przeciwnicy, aspirujący do bycia reprezentantem całkiem liczebnego elektoratu nieuwiedzionego misją Jarosława Kaczyńskiego, zaliczają szereg logicznych wpadek i moralnych skuch. Niektóre z nich są nieuniknione – wynikają z głębokiego kryzysu wiarygodności, tego zaś nie da się zagadać. Niestety, najczęstszym sposobem przełamania takiego kryzysu jest powiedzenie „do widzenia” i zejście ze sceny na przynajmniej dłuższy czas.


CZYTAJ TAKŻE:

Prof. Antoni Bojańczyk: Najpierw poprzedni Sejm postanowił ukraść obecnemu prawo wyboru dwóch sędziów. Potem obecny Sejm odebrał poprzedniemu wybór trzech sędziów. Na szczęście istnieje jeszcze zdrowo-rozsądkowe wyjście z tej fatalnej sytuacji.


Największy „słoń w pokoju”, jak nazywają Anglicy przemilczaną smrodliwą sprawę, stoi oczywiście za plecami ludzi krzyczących dziś: „Ręce precz od Trybunału!”. Mianowicie jakiego? Tego w składzie uzupełnionym w czerwcu, z naruszeniem prawa i dobrego obyczaju [zob. tekst prof. Antoniego Bojańczyka na kolejnych stronach – red.]. Na którym chodniku ulicy Wiejskiej stała wówczas pikieta, gdzie podziały się uchwały dumnie brzmiących komitetów? W imię czego mam uwierzyć, że dzisiejsze protesty nie są tylko stronniczą obroną stanu posiadania? Nikt nie jest sędzią we własnej sprawie, powiada jedna z ponoć fundamentalnych reguł państwa prawa – w czerwcu wierzył w to nawet Andrzej Rzepliński, obiecując w Senacie, że jeśli dojdzie do zaskarżenia przyjętej właśnie ustawy o TK, to wyłączy się ze składu orzekającego, gdyż sam ją współtworzył. Zdaje się, że dziś może to się stać wyłącznie pod naciskiem PiS-u.

Im bardziej mętne staje się techniczne pogmatwanie uchwał, kontruchwał, zaskarżeń i uprawnień wokół tej sprawy, tym bardziej warto głośno przywołać ważny kontekst, dla którego mniemany gwałt na Trybunale nie osłabi wyborczej legitymizacji PiS-u. Niezależnie od swojego wyjątkowego miejsca w systemie ustrojowym Trybunał jest postrzegany jako emanacja aparatu sprawiedliwości, ze wszystkimi jego wadami i balastem koszmarnej opinii, jaką żywią całkiem liczni wyborcy, którzy miewają z tym aparatem do czynienia w codziennej praktyce. Co więcej, z ducha podziału władz nie wynika, by którakolwiek z nich była z samej swej istoty bardziej odporna wobec psucia, nadużyć i pokus zachwiania równowagi na swoją korzyść; dlaczego zatem władza sądownicza miałaby nie podlegać zdrowej, obywatelskiej nieufności? Owszem, godzimy się na pewne akcesoria, rytuały i stroje sędziów, będące dalekim refleksem kapłańskiego statusu uczonych w piśmie, ale nie wynika z tego, że takową hierarchię mamy uznawać w praktyce kraju przynajmniej de nomine egalitarnego.

Prawo to nie świętość, czyli daleko od nazizmu

Myślenie magiczne przenika też alarmistyczne reakcje na słowa posła Kornela Morawieckiego „prawo to nie świętość, nad prawem jest dobro narodu”, wygłoszone w trakcie sejmowych dyskusji o TK. To żadna sztuka wykazać totalitarny potencjał takiego myślenia i odczynić zły urok podobnym cytatem z dowolnego nazistowskiego czy komunistycznego urzędnika. Albo choćby Carla Schmitta, niemieckiego filozofa prawa, popularnego wśród ludzi tworzących kiedyś zaplecze intelektualne PiS-u.

Tyle że, po pierwsze, traktowanie Schmitta jako ideologa nazistowskiego lekceważenia dla rządów prawa jest nadużyciem. Nie każdy, kto mówi: „Suweren stoi ponad prawem”, ma na myśli wodza ucieleśniającego totalitarnie pomyślany naród. Po drugie, od ludzi będących rzecznikami dobrych tradycji nowożytnej demokracji liberalnej oczekiwałbym jednak przypomnienia, iż w zasadach tego ustroju jest trwale zapisane napięcie między obroną zastanego ładu i uznanych swobód a ciśnieniem zmiennej rzeczywistości społecznej.

W samych podstawach rzymskiego systemu państwa i prawa są zakodowane liczne skutki krwawych zamachów konstytucyjnych i bratobójczych walk. Któż nie lubi łatwych analogii? Oto bracia Grakchowie – starszy Tyberiusz swoje zbyt radykalne i zbyt pospiesznie wprowadzone pomysły reformy agrarnej przypłacił życiem, zabity przez senatorów. Kiedy młodszy brat Gajusz równe 10 lat później zamierzał zostać trybunem ludowym i przedsięwziąć, oprócz zemsty, daleko idące reformy ustrojowe, jego matka Kornelia, otoczona legendą kobiety rozważnej i cnotliwej, miała napisać: „Powiesz, że zemsta na przeciwnikach jest rzeczą piękną. Nikomu to się nie wydaje ważniejsze i piękniejsze niż mnie, ale pod warunkiem, że można do tego dążyć bez uszczerbku dla państwa. O ile zaś to jest niemożliwe, lepiej będzie, by pozostawali w takim położeniu, w jakim teraz się znajdują, niż to, by państwo uległo ruinie i zginęło”. Niepomny na (zapewne fikcyjne) napomnienia matki Gajusz wszczął swoją awanturę, tę jednak trudno ocenić jednoznacznie źle. Państwo nie uległo ruinie, za to zyskało, po wielu dalszych wstrząsach, lepiej dostosowaną do realiów strukturę obywatelską i sądowniczą.

Jeśli chodzi o podstawowe mechanizmy sprawowania władzy i polityczną rolę zemsty, nie odeszliśmy daleko od czasów późnej republiki (tyle że zamiast zboża, trybun dziś obiecuje zasiłki na dziecko). Jedyne, czego nowoczesność liberalna się dorobiła, to pewne mechanizmy sprawiające, że kontestacja porządku prawnego może odbywać się bezkrwawo. Ważne, żeby co jakiś czas można było się przekonać, że one działają, a nie są tylko na pokaz. Wszyscy powinni przestrzegać prawa, ale i mieć w miarę jasno określony sposób, jak wpłynąć na jego zmianę. Któż inny, jeśli nie poseł, jest szczególnie wyposażony w moc podawania w wątpliwość litery prawa i rozważania na głos jego ducha? Inna sprawa – to, co nim powoduje. Ale choćby najbardziej sceptyczna ocena intencji nie oznacza, iż istnieje instancja władna zamknąć mu usta.

Prawo łaski, czyli jak bić złodziei

Jak już grzebać w konstytucji, to może byśmy się pozbyli innej instytucji, której działanie ostatnio wzbudziło tyle szumu, choć nikt nie miał odwagi wyciągnąć logicznych konsekwencji. Ułaskawienie Mariusza Kamińskiego było wręcz idealnym przykładem tego, czym jest „łaska” – niewątpliwy relikt monarchizmu w sekularnej republice. Przecież jest to moc wzięta wprost z porządku nadprzyrodzonego; król jako Boży pomazaniec nie musiał się nikomu tłumaczyć ze swoich łask i niełask. Dziś, złożona w rękach świeckiego niby-króla, jakim jest prezydent, moc przerywania toku zwyczajnego prawa aktem woli drażni, bo nie pasuje do dyskursywnych, całkowicie świeckich ram działania organów władzy. Skoro się godzimy na istnienie tego wyjątku, to szkoda czasu i atłasu na pomstowanie, że prezydent kogoś ułaskawił „po uważaniu” i nie wedle regulaminu. Opakowywanie ułaskawienia w procedury i tak nie zmieni jego ponadprawnej natury. Bądźmy choć raz konsekwentni.

W zupełnie innym porządku mieści się kwestia oceny, czy były szef służby antykorupcyjnej został skazany za nadużycie uprawnień sprawiedliwie, a zatem czy akt łaski był godny potępienia. Mam wrażenie, że Mariusz Kamiński jest jednym wielkim nadużyciem uprawnień, ale i w zwalczaniu korupcji, tej wielkiej, najgłębiej zaszytej w strukturach państwa, jest coś nadzwyczajnego. Jakoś nie widać, by instytucje trzymające się konserwatywnie litery prawa cokolwiek ostatnio z tym uczyniły.

Brak nam na razie języka, w którym moglibyśmy porozmawiać o tych sprzecznościach, i ustalić, gdzie mieści się granica nienormalności i niemoralności po obu stronach tej walki. Czy tylko „bić k... i złodziei”, jak to ujął snadnie jeden z wysoko cenionych w obozie władzy ojców polskiej państwowości? A może jednak ochrona pewnych swobód i kaganiec na tajne policje jest dla nas ważny – nawet jeśli zapłacimy wtedy cenę mimowolnych ułatwień w działaniu wyżej wzmiankowanych dwóch kategorii ludzi?

Polityka kulturalna, czyli ciuciubabka z filistrem

Nikt nie proponuje języka, w którym dałoby się wyartykułować obawy związane z polityką kulturalną, jaką pozwalają przewidzieć pierwsze kroki wicepremiera Piotra Glińskiego. Wyartykułować nie tylko po to, żeby obrazić ludzi i usztywnić stanowisko drugiej strony. Po pierwsze, elementarna uczciwość wymaga, by przyznać, iż kołtuńskie zgorszenia i plakatowy patriotyzm to nie są zjawiska zaistniałe w łonie narodu od października. O czym mogliby opowiedzieć choćby dyrektorzy paru teatrów, z wrocławskim na czele, użerający się z platformerskimi samorządami. To wszystko trwałe i endemiczne cechy i każdy twórca kultury w Polsce musiał się zawsze z nimi liczyć. Ciuciubabka z filistrem i dewotką to chyba jeden z niezaprzeczalnych uroków bycia artystą krytycznym.

Dialog z nowymi urzędnikami od kultury zakłada gotowość rozumienia, że istnieje wrażliwość konserwatywna, która chce przesunięcia akcentów w urzędowo finansowanej kulturze, ale niekoniecznie jednomyślności. Oznacza to, niestety, szybką ścieżkę dla tromtadrackiej megaprodukcji filmowej, którą potem będzie się ratować w kinach wysyłaniem obowiązkowo szkół, ale nie będzie to pierwszy gniot, w jaki utopiliśmy wspólnie pieniądze. Rozpoznanie granic tolerancji dla dyskursów w ich mniemaniu wywrotowych czy szkodliwych może przebiegać tylko w praktyce, z biegiem czasu. Nie dotyczy to jedynie wiceministra Jacka Kurskiego, zwącego się buldogiem, ale on ponoć jest tylko na chwilę i jemu z pewnością osobiste obrazy sprawiają perwersyjną radość. W każdym razie ustawianie dyskusji – czy raczej konkursu krzyków – wedle prostego jak cep wzorca: po jednej stronie siły postępu i upodmiotowienia, po drugiej religijny ciemnogród i narodowe karne szeregi, zaprzecza oczywistej wiedzy, że to, co najciekawsze i najżywsze w kulturze przekracza proste podziały. Mam wrażenie, że wiedza ta wyszła chwilowo z użycia po obu stronach barykady.

Zupełnie już ubocznym, ale wartym dwóch zdań przykładem, jak ochota, żeby przyłożyć wrogom, niweczy dobrą okazję do przemyśleń nad własnym dorobkiem, jest kwestia unijnej flagi w tle oficjalnych wystąpień rządu. Kiedy się podnosi zarzuty symboliczne, trzeba uważać, bo łatwo je obalić (w przeciwieństwie do nierozstrzygalnych sporów ekonomicznych): w tym przypadku wystarczyło jedno zdjęcie z konferencji Davida Camerona mającego za sobą wyłącznie Union Jack. Jednak pod tą wrzawą o błahostkę czai się przykra pewność, że w najbliższych miesiącach dalej będziemy skazani na głupią alternatywę: albo mniej lub bardziej niezgrabne „wstawanie z kolan” i asertywność granicząca z arogancją, albo ciągłe trzymanie się dogmatu o brzydkiej pannie bez posagu. Chyba od czasów, gdy śp. Władysław Bartoszewski formułował tę dyrektywę dla naszej pokory, przybyło nam nieco posagu, albo i kawalerowie okazali się mniej bogaci i nie całkiem cnotliwi... Zanim się machnie ręką na nową ekipę, że nie jest zdolna do rozmowy o priorytetowej sprawie miejsca Polski w Unii, trzeba spróbować ocenić własny tu dorobek.

Retoryka barykad, czyli samozatrucie otwartego społeczeństwa

Większość moich czytelników nie poświęcała w minionych latach czasu na obcowanie z tak zwanymi mediami niepokornymi. Ale w internecie nic nie ginie. Proszę przeszukać te strony pod kątem wyrażeń „zamach na demokrację”, „koniec demokracji” i podobne. Znajdzie się mnóstwo tekstów, pisanych z rozmaitych powodów – niektórych w sposób oczywisty wydumanych, innych niepozbawionych racji: jak np. z okazji co najmniej dziwnych wyników wyborów samorządowych czy uporczywego wyrzucania do kosza wniosków o referenda oświatowe (à propos: kto z dzisiejszego Komitetu Obrony Demokracji palcem kiwnął, gdy poprzedni prezydent zakpił sobie z demokracji, ogłaszając na kolanie referendum wrześniowe?). Jest to wszystko krzywe zwierciadło, w którym należy się przejrzeć i wystudzić niepotrzebną retorykę.

PiS sprawuje teraz władzę – bynajmniej nie absolutną, ale wykorzysta wszystkie dostępne narzędzia, zarówno wpływu na rzeczywistość, jak i obsadzenia każdego stołka będącego w zasięgu. Potrwa to zapewne krótko, do najbliższej wewnętrznej wojny, jaka nieubłaganie kończy każdy udany projekt polityczny w Polsce. Żadne zmiany ustrojowe i instytucjonalne nie są nieodwracalne. Sęk w tym, żeby środowiska czy stronnictwa apelujące do ludzi o niepisowskim temperamencie politycznym (sam nim jestem, choć dziś gram trochę rolę adwokata diabła) potrafiły zrozumieć, jak i dlaczego instytucje przechodzą kryzys, a nawet wykorzystać czasami potencjał PiS-u jako słonia tłukącego trochę niepotrzebnej już porcelany. Na razie zachowują się jak najgorsza burbońska reakcja, broniąca stanu posiadania – czego zresztą piękny wyraz dał niedawno Sławomir Sierakowski, wzywając lewicę, by nie wyłamywała się z frontu odmowy, bo inaczej rozczaruje inteligencki elektorat, czyli jedyny, z jakim posiada kontakt.

Projekt społeczeństwa otwartego nie jest raz na zawsze i wszędzie daną receptą; jest pełen sprzeczności, które go potrafią rozsadzić; trzeba je umieć ponazywać. Pełen niedoskonałości i błędów, które trzeba umieć dostrzec bez pudrowania rzeczywistości w odruchu samozadowolenia. W latach 70. Leszek Kołakowski w krótkim eseju „Samozatrucie otwartego społeczeństwa” wskazywał na dojrzałość jako niezbędny warunek jego wigoru i na infantylizację, ucieczkę od odpowiedzialności jako sprężynę wewnętrznego rozpadu.

Skończmy zatem z dziecinnym tupaniem, że zły i brzydki PiS zjada bajkowy domek z piernika. Czy ten piernik był taki smaczny – o to szkoda się dziś spierać, mamy trochę czasu, żeby pomyśleć o nowym przepisie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2015