Pearl Jam w Polsce

Pearl Jam wystąpił 14 lipca w w krakowskiej Tauron Arenie. Ostatni ocalali z grunge’owego Seattle nie budzą już dawnych emocji, ale ich koncerty są nadal deklaracją wiary w siłę muzyki i celebracją życia.

11.07.2022

Czyta się kilka minut

Eddie Vedder podczas koncertu w Finsbury Park. Wielka Brytania, 6 czerwca 1992 r. / MICK HUTSON / GETTY IMAGES
Eddie Vedder podczas koncertu w Finsbury Park. Wielka Brytania, 6 czerwca 1992 r. / MICK HUTSON / GETTY IMAGES

Trzydzieści lat temu zespół Pearl Jam wracał z tournée po Europie. Byli fizycznie i psychicznie wyczerpani szybko zdobytą, odbierającą dawne życie sławą. Na lotnisku wokalista Eddie Vedder otrzymuje wiadomość, że jego przyjaciółka, gitarzystka Stefanie Sargent, zmarła z powodu przedawkowania narkotyków. Ukojenia szuka w samotności na piaszczystym nabrzeżu zatoki. Z oddali słyszy głosy. Młodzi ludzie śpiewają „Black”, najbardziej osobistą, smutną, mówiącą o stracie piosenkę Pearl Jamu, którą chronił przed losem radiowego przeboju. Odmówił nawet nagrania do niej teledysku.

Wychodzi więc z zarośli i prosi, by nie śpiewali tej piosenki. „Miesiące później wciąż pamięta ich dziwne i zatroskane spojrzenia, gdy stanęli twarzą w twarz z przepełnionym niepokojem autorem i wykonawcą” – tak opisywał tę scenę Cameron Crowe w reportażu na łamach „Rolling Stone”.

Kalesony

Seattle w 1992 r. – jak ekscytował się magazyn „Spin” – było „dla świata ­rock’n’rolla tym, czym Betlejem dla chrześcijaństwa”. Założona w połowie lat 80. przez Bruce’a Pavitta i ­Jonathana Ponemana wytwórnia Sub Pop wydawała pierwsze nagrania i albumy ­Nirvany, Sound­garden czy Mudhoney. To lider tego ostatniego, Mark Arm, w 1981 r. w lokalnej muzycznej gazecie użył terminu „grunge” dla opisania nowego stylu gitarowego grania, który rozpowszechniał się w Seattle, dość sennym mieście, w chłodnym stanie Waszyngton, odległym od muzycznych centrów ówczesnej Ameryki. Jego twórcy pochodzili także z mniejszych miasteczek, pamiętających czasy świetności napędzanej gorączką złota, przemysłem drzewnym czy rybołówstwem, takich jak Ellensburg, Bainbridge Island czy Aberdeen, w którym Kurt Cobain i Krist Novoselic założyli Nirvanę.


ZOBACZ TAKŻE:

Robert Kasprzycki: Stonesi łączą słodycz z ironią, cyniczny bunt z melodyjnością, outsiderstwo z kokietowaniem klas wyższych. Wywrotowiec Jagger przyjmuje więc tytuł szlachecki z rąk księcia Karola i nikt się nie dziwi >>>>


Seattle omijały wielkie muzyczne nazwiska. Prowincjonalna frustracja i kapryśna pogoda zachęcały do schodzenia do piwnic, garaży i grania muzyki, której nie lubią rodzice. Grunge oznaczał dosłownie brud, wręcz syf – chodziło o przesterowane, hałaśliwe brzmienie gitar i wygląd muzyków. W latach 90. określenia „grunge” używano głównie do nazywania stylu bycia i mody. „Jaka moda? – zżymali się młodzi muzycy w dokumencie „Hype!” – My nosimy kalesony i flanele, bo tu jest, k…, zimno!”.

Pavitt używał terminu „grunge” dla opisania muzyki wydawanego przez siebie zespołu Green River – protoplasty ­Pearl Jamu, w którym od 1984 r. grali jego późniejszy gitarzysta Stone Gossard i basista Jeff Ament. Odmienne wizje dalszej muzycznej drogi doprowadziły do rozpadu tamtej grupy. Stone i Jeff akompaniowali teraz wokaliście Andrew ­Woodowi, który dysponował sceniczną charyzmą, komediowym temperamentem, delikatną, niemal kobiecą urodą i wybujałym image’em. Zespołowi Mother Love Bone zamiast pełnych stadionów pisana była jednak tragedia. Maskowane pewnością siebie niezadowolenie ze swoich dokonań Wood topił w narkotykach. W marcu 1990 r. przedawkował heroinę. „Padł ofiarą sukcesu, którego nie zdążył osiągnąć” – wspominał producent z Seattle Jack Endino.

Wood mieszkał i przyjaźnił się z liderem grupy Soundgarden, Chrisem Cornellem, który wspomina: „Widok An­dy’ego podłączonego do aparatury był jak utrata dziewictwa. To nie samobójstwo Kurta Cobaina, jak wiele osób przypuszcza, było końcem niewinności, ale wejście do tej szpitalnej sali”.

Osieroceni muzycy znali Jacka Ironsa, perkusistę kalifornijskiego Red Hot Chili Peppers, który sam dwa lata wcześniej w analogiczny sposób stracił przyjaciela, pierwszego gitarzystę zespołu, Hillela Slovaka, co przypłacił depresją i pobytem w szpitalu psychiatrycznym. W odpowiedzi na poszukiwania następcy Wooda polecił swojego znajomego z Kalifornii.

Z wyglądu Kalifornia

Eddie Vedder mieszkał w San Diego, miał 26 lat i prawie nigdy nie sypiał. Po nocach pracował na stacji benzynowej lub jako ochroniarz, a w dni wolne pomagał jako techniczny w miejscowym klubie. W ciągu dnia spędzał czas z dziewczyną, pisał piosenki oraz namiętnie surfował. Wersy napływały mu do głowy, gdy jechał na desce z falą. Prosto z plaży, jeszcze z piaskiem na stopach, wszedł do studia i nagrał wokale do trzech instrumentalnych utworów z taśmy demo, którą przyszły zespół nagrał już z udziałem drugiego gitarzysty Mike’a McCrea­dy’ego oraz perkusisty Soundgarden Matta Camerona. Z tego „Alive” stało się niebawem pierwszym singlem grupy, „Once” otworzył debiutancki album, który sprzedał się w samych Stanach w kilkunastu milionach egzemplarzy, a „Footsteps” trafił na szeroką listę uwielbianych przez fanów utworów grupy, które nigdy nie znalazły miejsca na studyjnej płycie.

Całość opowiadała historię upadku mężczyzny – od toksycznej miłości matki przez morderstwa, którymi odreagowuje gniew, aż po oczekiwanie na egzekucję – pasowała więc do wyobrażenia stanu Waszyngton, miejsca akcji „Miasteczka Twin Peaks”, i do Seattle, w którym grasował wówczas morderca znad Green River, prawdopodobnie najbardziej krwawy seryjny w historii USA.

Młody Edward Louis Severson III (nazwisko Vedder przyjął po matce) miał fatalne relacje z ojczymem, do czego będzie wracał w dorosłym życiu, śpiewając w „Better Man” o kobiecie, która „nie może znaleźć lepszego mężczyzny”. Dojrzewał w poczuciu odrzucenia, wypełniając za pomocą muzyki – najczęściej The Who i Ramones – pustkę po niepoznanym ojcu. Rolę przewodników przejmowali młodzieńczy idole – Pete Townshend, Johnny Ramone, Neil Young – którzy potem zostali jego przyjaciółmi. Vedder stał się głosem wyrzutków, dzieci niewysłuchanych, dorastających w skrzywionych relacjach rodzinnych. Choć – jak wyśledzą to potem dziennikarze – jego dzieciństwo i młodość nie były wcale tak złe i samotne, jak to przedstawiał. Nie był typem ponuraka, toczył normalne życie towarzyskie, miał ogromne pokłady młodzieńczej pasji i energii, zniewalający uśmiech, szopę długich włosów, wygląd, z którym – spójrzmy na teledysk do ­„Oceans” – mógłby reklamować dezodoranty lub maszynki do golenia i brylować na imprezach.

„Jeremy” powstał na podstawie artykułu w gazecie opowiadającego o nastolatku, który zastrzelił się na oczach nauczycielki i klasy. Towarzyszący mu wysokobudżetowy teledysk MTV nagrodziła potem jako najlepszy w roku. „Gdyby nie muzyka, prawdopodobnie byłbym dzieciakiem, który zastrzelił się na oczach uczniów w szkole” – przemawiał na gali wręczenia nagród.

W przeciwieństwie do sporej części muzycznego świata Seattle wykazywał dużą odporność na autodestrukcję, nie wpadł w narkotyki i samobójcze obsesje. Ale ciepła, przyjemna powierzchowność skrywała drzemiące w nim demony, chłodny smutek i palący gniew. Najlepiej opisał ten stan Chris Cornell słowami, które zaistniały jako idiom w potocznym języku ówczesnej Ameryki: „Wyglądał jak Kalifornia, a czuł się jak Minnesota”.

Surfing na fali

Frontmani Cornell i Vedder poznali się już w Seattle. Gdy koledzy z dwóch zespołów, między którymi panowała przyjacielska atmosfera i zdrowa konkurencja, rozpędzonego już Soundgarden i zawiązującego się dopiero Pearl Jamu, postanowili nagrać płytę poświęconą pamięci Wooda. Dziś nazwalibyśmy ­Temple of the Dog supergrupą, ale na przełomie 1990 i 1991 r. jego członkowie byli dopiero u progu sławy, której nawet nie oczekiwali. Cornell zaprosił do projektu Veddera, który objawił się w ten sposób szerokiemu światu w teledysku do „Hunger Strike”. Wyłania się tam z zarośli skrzypów przy plaży opodal Seattle i barytonem wspaniale, naturalnie zgrywa się z wyższym, tenorowym wokalem Cornella. Niedoceniony początkowo utwór pozostanie dla niego tą najważniejszą piosenką.


ZOBACZ TAKŻE:

Nikt tak jak Peter Gabriel nie potrafi tym swoim coraz bardziej ojcowskim głosem poruszać, wzruszać, łączyć ciepło z mądrością, a z ironią – czułość. Po prostu czułość >>>>


„Ten” ukazał w sierpniu 1991 r., dziesięć dni po tym, jak Nirvana nagrała teledysk do „Smells Like Teen Spirit”, który wywołał erupcję zainteresowania sceną muzyczną Seattle. Z początku przyćmiła ona Pearl Jam, dopóki drzemiący w Vedderze wulkan energii nie wybuchł na scenie. Dotąd przeżywający każdy utwór, nieco wycofany, eksplodował. Biegał, skakał przez wyimaginowane płotki, wspinał się na rusztowania sceny, przemieszczał nawet piętnaście metrów nad nią jak małpa, na samych rękach, zwisał nad publicznością, po czym nurkował prosto ze sceny albo z podwyższenia w ręce tłumu i dał się im nieść.

Fama o kipiących energią, okraszonych niemal cyrkowymi popisami wokalisty koncertach gromadziła tłumy na festiwalach, powiększając grono wiernych fanów. Z czasem ryzykowne zabawy ustąpiły miejsca czystej muzyce i niepowtarzalności koncertowych programów. Każdy z pozbawionych scenicznych fajerwerków, wizualnie surowych występów Pearl Jamu mógł być inny, setlisty zmieniały się w czasie rzeczywistym jak na koncercie życzeń. Fani przemierzający za zespołem Amerykę albo Europę nie należeli do rzadkości, a ten zaczął w 2000 r. nagrywać i wydawać (najpierw jako oficjalne płytowe bootlegi, potem udostępniając w sieci) wszystkie koncerty.

Kwestionując z kolei windujące ceny wysokie marże agencji sprzedaży biletów, w imię fanów, zwłaszcza młodych, niezamożnych, podjął też walkę z chciwością przemysłu rozrywkowego. „Zależy nam, by udział w koncercie nie był poza ich zasięgiem. To kwestia możliwości wyboru. Płytę CD można kupić w sklepie, który oferuje najniższą cenę, lecz bilet na koncert tylko w agencji Ticketmaster” – wyjaśniał intencje skargi przed Departamentem Sprawiedliwości Stone Gossard. Zespół odniósł porażkę. Jednak ta najboleśniejsza przyszła 30 czerwca 2000 r.

Podczas koncertu na festiwalu w duńskim Roskilde tłum zaczął napierać na barierki. Zespół apelował, by wszyscy zrobili trzy kroki do tyłu. Po uspokajającym „Daughter” przerwał koncert, ale dla dziewięciu osób było już za późno. Zginęły stratowane. Pearl Jam przetrwał kryzys po tragedii chyba tylko dzięki osobistemu zaangażowaniu we wsparcie dla bliskich ofiar.

Nadal żyjemy

Pearl Jam pozostał w pełnym składzie jako ostatni z wielkich zespołów z tamtego Seattle. W imię detoksu od niszczącej sławy, oderwania się od dyktatu mediów, na lata przestali kręcić teledyski. Długo unikali nawet udzielania promocyjnych wywiadów.

Muzycznie odchodzili też coraz dalej od grunge’owych korzeni, czego kulminacją była najbardziej niekomercyjna i różnorodna płyta „No Code”. Pochodzący z niej wspaniały, narastający „Present Tense” wielu ludzi poznało dopiero niedawno, gdy wybrzmiał w finale serialu dokumentalnego o Michaelu Jordanie i Chicago Bulls „Ostatni taniec”. Już w połowie lat 90. Vedder zaczął aspirować do roli nowego amerykańskiego barda. W soundtracku do filmu „Przed egzekucją” jego nazwisko pojawiło się obok Bruce’a Springsteena, Toma ­Waitsa i John­ny’ego Casha. W będącym częścią tej ścieżki dźwiękowej „The Long Road” wraz z pakistańskim pieśniarzem Nus­ratem Fatehem Alim Khanem stworzył niezwykłe połączenie muzyki amerykańskiej z suficką qawwali. Grający w filmie Sean Penn chciał go później obsadzić w głównej roli we własnym obrazie: „Wszystko za życie”. Vedder odmówił, ale napisał ścieżkę dźwiękową, która jakością przerosła obraz, przyniosła mu Złoty Glob i zaczęła żyć życiem osobnym. Na nowej solowej płycie „Earthling” towarzyszą mu Elton John, Ringo Starr i Stevie Wonder – zestaw godny czołowej postaci amerykańskiej muzyki. Ale u jego boku coraz częściej pojawia się też utalentowana osiemnastoletnia Olivia – „Córeczka tatusia”, jak brzmi tytuł ich nagranej razem z Glenem Hansardem piosenki.


ZOBACZ TAKŻE:

Dolores O’Riordan miała jeden z najmocniejszych, najbardziej charakterystycznych głosów ostatniej dekady XX wieku. Ale jednym z jej ulubionych dźwięków była cisza >>>>


Solowe, poboczne projekty lidera oraz innych muzyków nie podważyły sensu trwania grupy. Pearl Jam nadal nagrywa i choć nie budzi już takich emocji, jak w latach 90., to nadal ma coś do powiedzenia, choćby na ostatnim albumie „Gigaton”, o świecie w obliczu kryzysu. Klimatycznego, demokratycznego, ludzkiego. Ich koncerty są dalej dowodami witalności, wiary w siłę muzyki. W obliczu zaś losów sceny z Seattle, a teraz także po dwóch latach pandemicznego zatrzymania w bliskości wojennych lęków, śpiewany przez publikę ulubiony refren „I’m still alive” – „Ja nadal żyję” – brzmi jak wyraz radości z cudu przeżycia. „We’ re all still alive” – „Wszyscy nadal żyjemy” – dośpiewuje często Vedder w finale piosenki. ©

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Po końcu niewinności