Paryska strefa

Istniał pewien sezon paryski, to znaczy - pewna liczba nazwisk, połączonych wspólnym istnieniem w danym okresie czasu. Było to wtedy, kiedy działała paryska “Kultura", zaprzyjaźniony z nią dyrektor Éditions du Dialogue ksiądz Józef Sadzik, jego przyjaciel i protegowany - Jaś Lebenstein, kiedy malował Józef Czapski, wykładała i pisała Olga Scherer, pracowała nad wydawaniem książek w Éditions du Dialogue Danuta Szumska, pisał i działał Konstanty Jeleński. Daty to lata przede wszystkim sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. A koniec sezonu nastąpił wraz z kolejnym umieraniem głównych postaci.

15.02.2004

Czyta się kilka minut

W pełni tego sezonu Zygmunt Hertz z “Kultury" zwykł był zaczynać swój dzień od telefonu do swego przyjaciela Józka Sadzika, żeby poplotkować i pośmiać się, głównie nad przygodami znajomych z Polski. Również w pełni sezonu dom O.O. Palotynów przy rue Surcouf, gdzie rezydował też ksiądz Józef Sadzik i gdzie wydawano książki pod firmą Éditions du Dialogue, był widownią niesłychanie skomplikowanych działań Jasia Lebensteina jako twórcy witraży, pokrywających ścianę kaplicy tamże, a przedstawiających Apokalipsę. Witraże te przetrwały, choć ludzie przeminęli.

Sadzik opiekował się Jasiem, zdobywał dla niego jakieś pieniądze, wydał też bibliofilskie księgi w moim przekładzie, księgę Hioba i Apokalipsę, obie z ilustracjami Lebensteina. Józek Sadzik, pochodzący z Sułkowic pod Krakowem, tam też pochowany, robił doktorat we Fryburgu Szwajcarskim z estetyki Heideggera, a w Paryżu utworzył parafię nieterytorialną, po prostu związek przyjaciół, którzy go kochali za jego absolutną tolerancję i niewglądanie w czyjeś poglądy i obyczaje.

Z odległości żywoty ludzkie wydają się względnie proste, ale jest to złudzenie, bo, przyjrzawszy się im uważniej, widzi się ogromne zawiłości losu. Niby prostolinijny Sadzik był człowiekiem sekretów i wielkiego cierpienia, o czym nie chcę tutaj opowiadać.

A Jaś Lebenstein był trunkowy, z pobytami w różnych klinikach odwykowych, nie dającymi rezultatów, i z życiorysem w znacznym stopniu zdeterminowanym przez jego kochliwość. Jego miłość do pewnej damy dyktowała mu podróże po dwóch kontynentach, bez skutku, bo była to osoba praktyczna, nie widząca szans w tym związku. Raz, kiedy Jaś był u nas w Berkeley, znalazł jakiś korzeń drzewa wyrzucony przez morze i szybko zmienił go w twarz kobiety, nieco potworkowatą, i powiedział, że to ona. W jego malarstwie widać pewną mściwość w przedstawianiu kobiet jako szkieletów. Dziwnie jest teraz myśleć, że go nie ma i że cały zmienił się w swoje obrazy, w istocie mroczne, ilustrujące zresztą jego tryb malowania i życia: w przeciwieństwie do większości malarzy, nie korzystał z dziennego światła i malował nocą, popijając wino, tak że o świcie jego wizje fantastyczniały. Jego pracownia w dzielnicy, która stopniowo arabiała, była miejscem wielu biesiad i moich, trzeba przyznać, wygłupów.

Jaś stał się emigrantem, ponieważ podczas jego ostatniej bytności w Warszawie dręczenie go przez rozmówcę z UB napełniło go przerażeniem. Ale nie tylko z Polską Ludową miał trudności - był najzupełniej na bakier z politycznymi prądami Paryża, wobec których obowiązywała uległość, i śmiał się z “windy", którą jego koledzy malarze dali się, przez posłuszeństwo lewicowym sloganom, unosić w górę. Mieszkając w Paryżu, chciał być niezależny od malarskiej i politycznej mody, a najbardziej wpływowego krytyka zrzucił ze schodów. Dodajmy, że Jaś miał powierzchowność prowokującą. Był czarnowłosy, nieco cygański i brodaty, stąd jego problemy przy przekraczaniu granic: zwykle brano go za przemytnika narkotyków i odpowiednio sekowano.

Sława jego jako malarza, początkowo na dobrych torach, później cierpiała z powodu jego hardości i nieuczciwości jego marszandów. Był też pewien rys szczególny jego obrazów, który przemawiał przeciw ich kupowaniu. Były one w istocie satyrą na świat i mało nadawały się do zawieszania w przytulnym apartamencie. Zaiste Apokalipsa była dla Jasia wymarzonym tematem. A jednak ten człowiek, mało zdawałoby się ponętny, był kochany przez kobiety. Wiadomo, że na jego pogrzeb, który odbył się w Warszawie, przybyły z Paryża dwie, by tak rzec, eks-żony.

Pisząc o tych dwóch ludziach, chciałbym ich sprząc ze sobą tak, żeby Józef Sadzik i Jaś Lebenstein przetrwali w pamięci razem z dodatkiem trzeciej postaci, tzn. mnie, bo gdyby nie ksiądz Sadzik, nie powstałyby moje przekłady biblijne.

Jaś zaczynał od tak zwanych struktur osiowych, które przyniosły mu wyróżnienie i pierwsze paryskie sukcesy. To zamiłowanie do abstrakcji ustąpiło miejsca światu zaludnionemu przez mnóstwo bryłowatych stworów. Być może rzeczywiście stało się to za sprawą mojego pytania: czy potrafi namalować krowę. To przyczyniło się do powstania zwierząt neolitycznych, właściwie nigdy nieistniejących, choć Jaś lubił czerpać wzory z kolekcji przechowywanej w Jardin des Plantes. Coraz bardziej “treściowy", przekształcał też paryskie bary i kina w widowiska zgromadzonych zwierząt. Szczególny wpływ wywarł na niego krajobraz amerykańskiego Wielkiego Kanionu. Było to coś, co odpowiadało jego wyobraźni jakby mineralnej. Zresztą każdy, kto oglądał Kanion, pozostawał pod wrażeniem geologicznego spiętrzenia, nie na miarę człowieka.

Nie wiem, jak będą kształtowały się ceny obrazów Jasia Lebensteina, wydaje mi się jedynie, że jest tak odrębnym i wybitnym zjawiskiem, że ma szansę wystrzelenia ponad innych, czyli odkrycia go nagle, co oby nie prowadziło do banalizacji, jak w wypadku van Gogha. A przyznaję, że pisanie o nim jest zajęciem nieco niespodziewanym, skoro przywykłem do obecności w jego pracowni i do wyciągania ze stosów jego płócien nie przeznaczonych do wystaw. Jaś oczywiście obcował z Czapskim i Jeleńskim, mając z ich strony szacunek i uznanie. Pamiętam portret Jasia sporządzony przez Czapskiego, choć były to zupełnie inne gatunki i kategorie.

Jedyną osobą żyjącą z całego owego paryskiego sezonu jest Danuta Szumska, wytrwale rezydująca w Éditions du Dialogue. Gdybym chciał uzupełnić dane wymienionych tutaj postaci, do niej przede wszystkim musiałbym się zwrócić, bo ona we wszystkim, co się tutaj działo, uczestniczyła. Ona też organizowała piątkowe wieczory w sali przy rue Surcouf gromadzące publiczność polskojęzyczną zasiadającą w kaplicy oddanej na świecki użytek, ale z sakralną rzeźbą Aliny Szapocznikow. Szapocznikow była jeszcze jedną podopieczną księdza Sadzika i to w czasach jej wielkiego cierpienia, kiedy umierała w Paryżu na raka. Zdawałoby się, że mogę dotknąć wszystkich tam zebranych, ale przeważnie zniknęli, odeszli i jedynie z Danutą Szumską mogę wymieniać pozdrowienia. Ale apokaliptyczne witraże Jasia Lebensteina są tam i towarzyszą innym ludziom.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2004