Dookoła Lebensteina

n Wczesną jesienią 1963, w dniu, w którym po raz pierwszy znalazłem się w Paryżu, wykręciłem się od proponowanej mi przejażdżki na Pére Lachaise i pojechałem, oczywiście, na Saint Germain.

26.06.2005

Czyta się kilka minut

Jan Lebenstein w redakcji "TP" /
Jan Lebenstein w redakcji "TP" /

Wychodząc z metra natychmiast natknąłem się na malowniczą sylwetkę Aleksandra Wata okręconego długim czarnym szalem, w towarzystwie syna Andrzeja i Jana Lebensteina. Obaj przedstawili mnie poecie, którego odprowadziliśmy na ulicę Bonapartego, a potem zmieniając lokale zostaliśmy ze sobą aż do ostatniego metra. Poznałem ich osiem lat wcześniej, obu tego samego wieczora, na imieninach Barbary Majewskiej.

Teraz od wielu dni obcuję z przejmującym świadectwem dziesięcioleci przyjaźni Andrzeja Wata z Janem Lebensteinem. Są to dwa tomy sporego formatu w twardych okładkach, z masą reprodukcji i wielką ilością fotografii. Jako wydawca figuruje Wydawnictwo Hotel Sztuki; małe i niemal nieznane przedsięwzięcie, z dystrybucją ograniczoną głównie do warszawskiej Zachęty i księgarni im. Prusa na Krakowskim Przedmieściu. Dobór i jakość reprodukcji, papier, typografia, rozłożenie tekstu na stronach są przykładem znacznych ambicji. Nieco szwankuje korekta i może braki opracowania redakcyjnego. Na przykład wymieniony we fragmencie dziennika Jerzego Tchórzewskiego amerykański dziennikarz Olsob to po prostu starszy z pary słynnych braci, Joseph Alsop.

Tom pierwszy (246 stron) zawiera wybór z przeprowadzonych z Lebensteinem wywiadów, jego wypowiedzi ze ścieżek dźwiękowych poświęconych mu filmów i audycji telewizyjnych oraz parę rzeczy przez niego napisanych.

Na tom drugi składają się teksty co najmniej 53 autorów polskich i 17 cudzoziemców, poświęcone dziełu i osobie J.L., przy czym paru z nich, jak Miłosz, Konstanty Jeleński, Herling-Grudziński, Krzysztof Pomian, Watowie ojciec i syn, Piotr Kłoczowski, Elżbieta Sawicka czy Tadeusz Nyczek, pisało o Lebensteinie wielokrotnie i zawsze niezmiernie interesująco.

Oba tomy, dzieło współpracy Andrzeja Wata i Danuty Wróblewskiej, nie są książkami do przeczytania, lecz do obcowania z nimi. Nie sposób ich utrzymać w ręku zostając w fotelu. Długie godziny nad nimi spędzone wyzwalają trochę umysł od krzykliwych spraw codzienności, afer i komisji śledczych, przywracając chyba prawdziwą miarę spraw. Zawarte w tych tomach świadectwa zarówno przenikliwości widzenia, jak wierności w przyjaźni dodają siły. Siedząc nad nimi przy stole jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że podnosząc wzrok znad książki mogę go zatrzymać na ścianie.

Z fotografii, rozmów, wspomnień wyłaniają się bardzo rozmaite osoby nazwiskiem Jan Lebenstein. Drobny, szczupły, młody człowiek, mówiący “delikatnym, bardzo stonowanym głosem, jednocześnie pełnym... To, co chciał powiedzieć czy określić - mówił i określał do końca". Bywał Lebenstein także mrukliwy i mówiący bardzo niewyraźnie. Rozmowy z nim były, co pamiętam, całkiem naturalne, gdy dotyczyły niemal wszystkiego poza malarstwem. Wystarczyło jednak niebacznie wymienić jakieś nazwisko współcześnie działającego malarza, by wprowadzić go w skrajną irytację. Obecne wydawnictwo zawiera tylko wybór przeprowadzonych z Lebensteinem wywiadów, są w nim jednak zdumiewające różnice poziomów, co pozwala zdać sobie sprawę, jak rozmaicie reagował. Szczególnie utalentowanym rozmówcą, czy może najbardziej wrażliwym słuchaczem potrafiącym ożywić Lebensteina, a potem zanotować to, co usłyszał, okazuje się być Piotr Kłoczowski.

Trafia się też tu na rzeczy niesamowite. Oto wrocławski historyk sztuki Mariusz Hermansdorfer wyjeżdżając w 1973 roku na stypendium do Paryża miał do nieznanego osobiście malarza “list polecający od Ewy Garzteckiej - dziennikarki i krytyka sztuki". Była to osoba znacznej kiedyś urody, ze świetną znajomością życia artystycznego Paryża, w którym spędziła kilka pierwszych lat po wojnie. Miała swoje portrety wykonane przez Ernesta Pignon i Renato Guttuso. Potem osiągnęła - jak się wydaje - równie dobrą znajomość życia w celi mokotowskiego więzienia. Zafascynowany, wydobyłem z niej w roku 1955 parę opowieści dotyczących tamtego miejsca. To w jej mieszkaniu na Krzywym Kole odbywały się pierwsze czwartkowe zebrania klubu tej nazwy, przeniesione potem na Rynek Starego Miasta. Od niedawna wiadomo już, że Garztecka jako “Tkanina" dostarczała na Rakowiecką obszerne sprawozdania z tych dyskusji i wyczerpujące charakterystyki ich uczestników.

L. z pewną nieufnością traktował nieznajomych przybyszów z kraju. Liścik “Tkaniny" sprawił, że Hermansdorfer został przyjęty dobrze i po trzech miesiącach wrócił z trzynastoma pracami graficznymi ofiarowanymi przez twórcę Muzeum Narodowemu we Wrocławiu. W ciągu następnych lat przyjaźni dyrektor H. zdołał różnymi sposobami zgromadzić w kierowanym przez siebie Muzeum sto dwadzieścia sześć prac L., bodaj najpełniejszy ich zbiór w kraju.

Mimo bardzo rozmaitej klasy, właściwie tylko jeden z tekstów w obu tomach wydaje się głupi i zbyteczny: artykuł Joanny Skoczylas “Czy był artystą wyklętym?", zamieszczony w “Trybunie" po śmierci J.L.

***

Gdy w grudniu 1955 znalazłem się pierwszy raz w pracowni Lebensteina na Krakowskim Przedmieściu, zaniemówiłem z wrażenia. Wreszcie gospodarz zadał mi jakieś pytanie, całkiem niezwiązane z malarstwem, na które udzieliłem wyczerpującej odpowiedzi. I tak już między nami zostało do jego wyjazdu z Polski. Rozmawialiśmy o wydarzeniach i lekturach. Ja przynosiłem książki. Przeczytał mój przedwojenny egzemplarz “Ferdydurke", zanim Jan Józef Lipski zdołał doprowadzić do wydania jej w PIW-ie. Ja za to zawdzięczam mu lekturę “Szkiców piórkiem" Andrzeja Bobkowskiego, które przywiózł z krótkiego pobytu w Paryżu pod koniec roku 1957.

Mając 20 lat żywiłem wielką skłonność do wygłaszania kategorycznych sądów o sztuce, co sprawiało, że chętnie nawiązywane przeze mnie kontakty z malarkami i malarzami jego pokolenia szybko się urywały. W pracowni Lebensteina, po przyniesieniu książek i wiadomości z miasta, patrzyłem na jego płótna w milczącym zachwycie, słuchając wraz z nim muzyki, która stale tam rozbrzmiewała. W Warszawie był to najczęściej Bach na płytach z ośrodków czeskiego i NRD-owskiego.

Gdy we wrześniu 1974 przyjechałem znów do Paryża, niemal pierwsze kroki skierowałem na rue des Ecouffes, istniejącą od XIII wieku.

Niejeden z tych emigrantów zostaje tu i obiera

Siedzibę na rue des Rosiers lub rue des Ecouffes w ruderach

Widuję ich często wieczorem jak przechadzają się po ulicy

Rzadziej zmieniają miejsca niż pionki na szachownicy.

L. już w czasie pierwszej wizyty zadzwonił do Maisons-Laffitte. Nazajutrz, znów u niego, poznałem Zygmunta Hertza. Po spędzonym we trójkę wieczorze zostałem zaproszony do odwiedzenia domu “Kultury". Po rozmowie z Redaktorem i kolacji we czworo pani Zofia i Redaktor wrócili do swoich zajęć, a ja z panem Zygmuntem umyliśmy naczynia w kuchni i zostałem odwieziony na dworzec. Przed wyjazdem Zygmunt Hertz wręczył mi pewną sumkę, zaliczkę na pierwsze honorarium w “Kulturze". Zostałem też wysłany do Konstantego Jeleńskiego, który wydobył dla mnie jakieś małe stypendium.

I teraz zaczął się długi, najbardziej absurdalny okres w moim życiu. Z najgłębszym wstydem przeczytałem mój pierwszy artykuł pisany z myślą o “Kulturze". W Warszawie pisząc o dżemie wiśniowym, kotach, krześle, a nawet o mojej lewej nodze opisywałem precyzyjnie życie w PRL-u i naszą sytuację duchową ku radości czytelników i zakłopotaniu cenzora, który nie wiedząc już, co skreślać, kiedyś pozwolił sobie na dopisanie mi czegoś. Teraz w warunkach pełnej wolności miałem w ręku jakby nie pióro, lecz siekierę. Coś podobnego odnotował w swych wspomnieniach Aleksander Hercen. Gdy dostał paszport i opuścił granice cesarstwa, na pierwszej niemieckiej stacyjce zobaczył odrażającą karykaturę Mikołaja I - rzecz w Rosji nie do pomyślenia. Natychmiast ją kupił. Lecz nie jeden egzemplarz, a cały dostępny zapas...

Podarłem pierwszą wersję! Wszystkie kolejne wydały mi się - chyba całkiem słusznie - równie prymitywne. W końcu wyrzuciłem pióro. Zaczął się bardzo długi okres szlifowania paryskich bruków. Jedynie wpojony mi w dzieciństwie nawyk codziennego czyszczenia butów i starannego prasowania koszul pozwolił mi zachować cień tożsamości.

Zygmunt Hertz powiedział mi parę przykrych zdań. Jeleński odkłaniał się z lodowatą uprzejmością. Dla nich obu byłem po prostu jeszcze jednym słowiańskim improduktywem, jakich pewnie spotkali wielu. Ale Lebensteina, który z ufnością polecił mnie swoim przyjaciołom, głęboko zraniłem.

Widywałem go zresztą regularnie na czwartkowych spotkaniach w Centrum Dialogu Ojców Palotynów na ulicy Surcouf. Mijaliśmy się wtedy z daleka. Miałem poczucie, że próba przywitania się może wywołać jego gniewną reakcję. Dopiero gdy otarliśmy się o siebie w gromadzie wykrzykującej z rozpaczą pod ambasadą PRL w grudniu ’81, dostrzegłem w jego oczach jakby zrozumienie, że słabości pojedynczego człowieka tracą na znaczeniu w obliczu grozy, która była wtedy naszym udziałem.

I oto po wielu latach doznałem łaski. Siadłem i napisałem coś, co nie było bardzo ważne, czego jednak nikt inny poza mną nie mógłby napisać. Uznałem, że rzecz jest już godna “Kultury", i tam ją posłałem. Krótki liścik Redaktora zapowiadający druk i proszący o następne był najwyższą nagrodą. Po kilku tekstach w “Kulturze" J.L. widząc gdzieś moją żonę zaprosił ją do pracowni. Spytała, czy możemy przyjść oboje. Tak! Gdy jednak spotykał mnie samego, zdawał się nie dowierzać w trwałość mojej przemiany.

Podczas którejś z wizyt zaakceptował nawet obraz, który ocaliłem od unicestwienia. Wiosną 1956 odwiedziłem go, mając dwuosobowe zaproszenie na zamknięty pokaz jakiegoś atrakcyjnego zachodniego filmu.

- Dobrze - powiedział - tylko muszę najpierw sprzątnąć pracownię. Zamiótł ją, potem wziął spod ściany jakieś obrócone do niej płótno, zrolował je i wrzucił do kosza, który następnie wypróżnił w śmietniku Akademii. Wyszliśmy. Po kilkudziesięciu krokach, na wysokości kościoła św. Krzyża dostałem gwałtownych bólów żołądka. Zwinięty wpół siadłem na schodkach kościoła, prosząc go, by zostawił mnie i sam poszedł na film, a ja odczekam, aż mi przejdzie. Długo nie chciał się zgodzić, aż w końcu zmęczyła go własna bezradność i moje pojękiwania. Ledwo zniknął, ból jakby ustąpił. Wstałem i szybkim krokiem udałem się do śmietnika. Dolegliwości zdecydowanie mi przeszły. Po latach żona oglądając po raz pierwszy zawartość naszej wspólnej teraz warszawskiej szafy, gdy trafiła na zwinięty rulon, spytała, co to jest. Słysząc opowieść, zamiast się ucieszyć, okazała się dość niemiła. Nazajutrz odniosła rzecz do konserwatora, który rozprostował płótno i nabił je na blejtram.

J.L. obejrzawszy je podpisał na odwrocie: “Lebensztejn (tak właśnie podpisywał swe płótna w tamtym okresie), Rembertów, Fragment obrazu, zima 54/55".

Wreszcie, mając już 58 lat, wydałem swą pierwszą książkę. Trzydzieści siedem lat wcześniej opowiedziałem mu jej pierwszy rozdział, jeszcze przed napisaniem, lecz niemal słowo w słowo, ciesząc się jego żywym zainteresowaniem.

Od lat, nie tylko czytając, lecz kompletując roczniki “Tygodnika Powszechnego", nigdy nic z pisma nie wycinam. Dlatego nie wezmę udziału w ankiecie zaczynającej się od pytania: “Od ilu lat czyta pan »TP«"? Natomiast czytelników, mających odpowiedzieć, czy wśród stałych rubryk często lub rzadko czytają felietony Andrzeja Dobosza, muszę tą drogą uprzedzić, że przestaną się one ukazywać na tych łamach. Od jesieni będzie je można czytać w “Więzi".

Andrzej Dobosz

***

Istotnie, poprosiliśmy Andrzeja Dobosza, by zamiast nieregularnie przysyłanych felietonów pisał dla “TP" artykuły, co wyzwoli go spod presji terminów. Artykuł, w przeciwieństwie do felietonu, powstaje wtedy, kiedy ma się chęć o czymś napisać.

Redakcja “TP"

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk literacki, publicysta i były felietonista “TP". Wydał zbiory tekstów: “Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia" (Puls 1993) oraz “Generał w bibliotece" (WL 2001). Zagrał w “Rejsie" Marka Piwowskiego. Od lat mieszka w Paryżu, gdzie prowadzi księgarnię.

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2005