Książki do wstrzyknięcia

PAULINA REITER: Też mnie to zaskoczyło. Jednak łączy je bycie idealistkami. Kapitanka, wskazując Szwedkę jako wzór, pokazała, jak ważne dla niej było środowisko i klimat.
Łączyła je krytyka konsumpcyjnego podejścia do życia i kapitalizmu. A przede wszystkim ocena elit, rządzących i polityków, których Thunberg oskarża o chciwość i o to, że nie oglądają się na potrzeby planety oraz ludzi, jedynie załatwiają swoje interesy. Krystyna Chojnowska-Liskiewicz też była osobą bardzo krytycznie nastawioną do rzeczywistości, nie lubiła fałszu.
Bardzo sobie cenili takie położenie, tuż przy Trójmiejskim Parku Krajobrazowym. Ale racja, to skromne mieszkanie w peerelowskim bloku. Nigdy nie szukali luksusów, nie o to im w życiu chodziło. Krystyna, która przeżyła jako dziecko powstanie warszawskie, powtarzała, że ma aż za wiele i że ma poczucie darowanego życia.
Tak, miała tę śmiałość, której fundamenty postawione zostały w dzieciństwie. Była bardzo odważną dziewczynką, córeczką tatusia. Mama bała się wody, przygód i świata. Tata wręcz przeciwnie, to on przy pomocy deski nauczył Krystynę pływać. Rodzice wpajali jej poczucie, że wszyscy są równi, ta idea będzie jej towarzyszyła w życiu. Od dzieciństwa nierówności bardzo ją raziły. Na studia wybrała techniczny kierunek na Politechnice Gdańskiej, mimo że nauczycielki stukały się w głowę i mówiły, że to nie są studia dla dziewczyn. Dostała się i była jedną z pięciu studentek. Trafiła w bardzo męskie środowisko, ale czuła się w nim na miejscu. Uważała, że skoro zdała te same egzaminy, to tyle samo umie, więc powinna być traktowana z takim samym szacunkiem.
Dalej było pioniersko, bo została inżynierką budowy okrętów i zatrudniła się w Stoczni Gdańskiej w biurze konstrukcyjnym. Bywała obiektem kpin i ironii, ale wiedziała, że skoro skończyła te same szkoły, ma te same dyplomy, to ma prawo być na tych samych zasadach jak mężczyźni. Walczyła o pozycję i szacunek.
Mimo tych samych patentów i przygotowań, kobiety traktowano z przymrużeniem oka. Chęć udowodnienia, że kobiety są zdolne do tego, co mężczyźni, zachęciła Krystynę do samotnego rejsu dookoła świata.
Rzeczywiście, to był moment stabilizacji w jej życiu. W końcu stać ich było na wakacje w Rumunii, kupili jacht, a Krystyna nagle decyduje się na rejs. To było szalone i zaskakujące. ONZ ogłosiło rok 1975 rokiem kobiet, powstało wiele projektów emancypacyjnych, dużo pisano o tym w magazynach kobiecych, podejmowano tematy dotyczące równości szans i praw. Wtedy powstał pomysł konkursu na opłynięcie przez kobietę świata dookoła. Krystyna się zgłosiła. Spełniała wszystkie warunki – odpowiedni stopień, doświadczenie na morzu, miała też jacht, którym chciała popłynąć. Wygrała.
Tak, w ten sposób zdobyła pewien rodzaj nieśmiertelności.
Takie pytanie zadał mi kapitan Krzysztof Baranowski, ale odpowiedzi udzielił sobie sam. Stwierdził, że prawdopodobnie kobiety nie chciały i że nie nadają się do tego, bo lubią gadać i plotkować, o co trudno podczas samotnego rejsu. Przytaczam ten przykład humorystycznie, ale takie było wówczas myślenie.
Pamiętajmy, że samotny rejs to wyzwanie, mężczyźni też rzadko pływali solo. W 1968 roku w Golden Globe, wyścigu dookoła świata zwanym rejsem szaleńców, wypłynęło kilku żeglarzy, ukończył go tylko jeden.
Gdy wypływała, szła po pierwszeństwo, bardzo w to też wierzyła. Jednak potem – na skutek różnych perypetii, jak wyczerpanie po przejściu rafy koralowej – trafiła do szpitala, a lekarze odradzali jej dalszy rejs. Wówczas wystartowały jej konkurentki na większych i szybszych jachtach. W pewnym momencie rywalizacja zrobiła się bardzo ostra, więc Krystyna na ostatnim etapie rejsu podjęła ryzykowną decyzję, że już się nie zatrzymuje, tylko z Kapsztadu do Las Palmas płynie non stop.
W 1979 r. Krystyna wydała książkę, w której odtwarza swój rejs. Opisuje trudy żeglugi, ale nie odsłania się za bardzo z emocjami. O tym, jak było ciężko, dowiedziałam się po jej śmierci, gdy Wacław udostępnił mi jej listy. W nich pozwoliła sobie na opowieść o potwornym zmęczeniu, wyczerpaniu, ale i o lęku. Miała też wątpliwości, czy podjęła dobrą decyzję, w końcu mogła zginąć. Jest taki list, który mną wstrząsnął. To właściwie pożegnanie, które napisała wpływając na najtrudniejszy odcinek, czyli wspomnianą rafę koralową. Opisuje w nim, jakie piękne mieli z Wacławem razem życie, a ona tymczasem zaraz prawdopodobnie umrze.
Krystyna nie chciała udostępnić mi tych listów. Bała się odsłonić ze swoimi wątpliwościami. Niepotrzebnie, przecież lęk nie umniejsza wagi jej wyczynu. To, że człowiek się boi, nie znaczy, że nie jest odważny. Wręcz przeciwnie, ja czytając te listy bardziej doceniłam, że jednak się zdecydowała, że pokonała strach.
I to mimo że powtarzała, że samotny rejs to nie jest bajka, że nie powinno się samotnie żeglować. Po przypłynięciu do Las Palmas powiedziała, że bycie samym na jachcie to jak bycie w więzieniu. Doskwierało jej, że nie może podzielić się zachwytem i emocjami z Wacławem. Ale były też momenty, gdy na oceanie czuła się wolna. Nikt nie mógł jej niczego kazać, za wszystko sama odpowiadała.
Niezależnością. Miała świadomość, że gdy popełni błąd, to sama poniesie konsekwencje. Nikt też niczego ci nie każe, nie rozkazuje, nie musisz się podlizywać, niczego nie udajesz. To była ta wolność.
Bardzo nie lubiła tego pytania. Złościła się, że wszyscy o to dopytują. Teraz rozumiem jej wkurzenie.
Czuła, jakby to pytanie oznaczało, że nie była dość kompetentna, że nie miała doświadczenia i wiedzy do wykonania tego zadania. To musiało być niesłychanie irytujące. Ja sama pytałam o to z najwyższym podziwem.
Czy się bała? Tak, momentami. Jednak potrafiła ten lęk przezwyciężyć, kolejny raz powiedzieć sobie: „dam radę”. Dawała, płynęła dalej.
Krystyna uwielbiała Lema, wzięła ze sobą na pokład kolekcję jego książek. Między innymi „Opowieści o pilocie Pirxie”. Podczas chrztu równikowego jest tradycja, że nadaje się nowe imię kapitanowi, załodze i jachtowi. Ona nadała sobie właśnie imię Pirx. Sądziła, że istnieje podobieństwo między nią a bohaterem Lema.
Uważała, że była zwykłą osobą, która stanęła przed misją, trudnym zadaniem, ale nie ma w niej nic bohaterskiego.
Mimo że miała ugruntowane poczucie własnej wartości, to jednocześnie nie grała nigdy na heroicznej nucie. Zawsze podkreślała, że to nie była jedyna ważna rzecz w jej życiu, że oprócz tego miała karierę zawodową, dla niej równie istotną. Zapytałam ją o najważniejszy dzień w życiu. Byłam pewna odpowiedzi. Tymczasem ona odrzekła, że to był dzień, w którym skończyła się wojna – wiedziała wtedy, że nie musi się bać, że zabiją jej rodziców. Ale to były także dni, gdy zdała maturę czy egzaminy końcowe na Politechnikę Gdańską albo gdy dostała pracę w stoczni. No i w końcu też 20 marca 1978 r. – zamknięcie pętli, opłynięcie świata dookoła.
Na początku nawet bardzo, ale potem już mniej. Wierzyła w równość, nie tylko płci, ale też ras i religii, wiedziała, że nie można nikogo dyskryminować ze względu na kolor skóry, wiarę czy klasę. Miała poczucie, że mieszka w nowoczesnym kraju. Podczas podróży widziała kolonializm, wynikające z niego problemy i nierówności. Wypływała z Las Palmas zaledwie rok po śmierci generała Franco, nadal istniało tam przekonanie o niższości kobiet. Nie mogły się rozwodzić, nie miały prawa iść same do lekarza. Potem Krystyna widziała, jak traktowano aborygenów w Australii.
To był dla niej wstrząs. Gdy o tym mówiła, używała słowa „niewyobrażalne”. Nie mieściło jej się w głowie, że coś takiego jest możliwe, że można segregować ludzi ze względy na kolor skóry. Taksówki tylko dla białych, tak samo winda, a gdy czarny stanął obok Krystyny przy witrynie sklepowej, to go aresztowano. Była w totalnym szoku. Przeżyła wojnę i powstanie w Warszawie, razem z ojcem chodziła pod mur getta. Więc to, co widziała w RPA, przypomniało jej o tym, czego doświadczyła w dzieciństwie.
Miała poczucie, że płynie z kraju, w którym kobiety mogły chodzić do pracy, studiować na kierunkach technicznych, a w miejscu pracy był żłobek i przedszkole. Do tego kobiety miały dostęp do aborcji, ich prawa reprodukcyjne były respektowane, mogły się rozwodzić. Nie było też takich nierówności społecznych, stąd wynikał jej brak kompleksów. My dzisiaj myślimy, że za żelazną kurtyną wszyscy czuli się strasznie prowincjonalnie. Widać nie każdy.
To wzruszające, bo cały świat czekał na tę wiadomość, zwłaszcza w kraju – Polski Związek Żeglarski, Ministerstwo Sportu, dziennikarze, a ona najpierw przekazała wiadomość ukochanemu Wacławowi. To pokazuje jej lojalność w stosunku do najbliższych osób. Gdy zeszła z pokładu w Gdańsku, najpierw przywitała się z rodzicami – mamę ucałowała, tatę pocałowała w rękę. Dopiero potem zameldowała, że zadanie zostało wykonane.
Krystyna uważała, że nie do końca, bo mogli zrobić dużo więcej. Ale władza odtrąbiła ten sukces, w końcu była głównym sponsorem rejsu. Kapitanka dostała wysokie odznaczenie od Gierka i je przyjęła. Zostało to odebrane jako mizdrzenie się do władzy, niektórzy przyjaciele stwierdzili, że została pupilką reżimu. Wzbudziła u wielu niesmak. W czasie, gdy ona odbierała medal, jej przyjaciele siedzieli w areszcie. Krystyna zapłaci za to cenę, której się nie spodziewała.
Tak, odrzucenie przez przyjaciół, pracodawcę. Gdy chciała wrócić do pracy w stoczni, pracy, którą kochała, dowiedziała się, że nie jest tam mile widziana przez Solidarność. Nie chciała używać koneksji, choć mogłaby, uznała, że jeśli jej nie chcą, to nie będzie się napraszać. Po rejsie miała trudności ze znalezieniem pracy. Kobieta, która przed chwilą przypłynęła jako ikona światowego żeglarstwa, nagle stała się bezrobotna. Powtarzała, że spotkał ją ocean zawiści.
Wiele osób ją pamięta, w końcu w 1978 r. została Sportsmenką Roku, wyprzedziła w głosowaniu nawet Wandę Rutkiewicz. Była najbardziej znaną kobietą w Polsce. Ale w moim pokoleniu, gdy pytałam znajomych, czy wiedzą, kim jest Krystyna Chojnowska-Liskiewicz, ludzie nie kojarzyli nazwiska. Ja sama trafiłam na nie pięć lat temu. Byłam zaskoczona, gdy przeczytałam, czego dokonała. Nie rozumiałam, dlaczego nie uczyłam się o niej w szkole. Zadziwiłam się, że tak wielki wyczyn mógł pójść w niepamięć.
Szukam na to odpowiedzi w książce. Krystyna sama nie szukała sławy, nie pchała się przed kamery. No i była kobietą, a o kobiecych sukcesach łatwiej zapomnieć. Drugi powód – utarło się przekonanie, że to, co działo się w PRL-u, było złe i nie jest warte zapamiętania. A przecież ludzie mieli wtedy wspaniałe marzenia, wielu porywało się na śmiałe czyny. Nie ma powodu, żeby o nich nie pamiętać. ©
PAULINA REITER jest dziennikarką i reporterką związaną z „Wysokimi Obcasami”. Pisze o kobietach i ich prawach, podejmuje kwestie feministyczne. Jej książka „Samotne oceany” ukazuje się nakładem Agory.
Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Masz konto? Zaloguj się
365 zł 115 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)