Najwspanialsze pory Doby

Na kajakach opłynął Polskę, dotarł za koło podbiegunowe i dwa razy przemierzył Atlantyk. Za rok, gdy skończy 70 lat, zamierza przepłynąć ocean po raz kolejny.

24.08.2015

Czyta się kilka minut

Aleksander Doba w kajaku „Olo” podczas drugiej wyprawy atlantyckiej, 2014 r. / Fot. Piotr Chmieliński / ARCHIWUM A. DOBY
Aleksander Doba w kajaku „Olo” podczas drugiej wyprawy atlantyckiej, 2014 r. / Fot. Piotr Chmieliński / ARCHIWUM A. DOBY

Gdy płynąłem, widziałem mnóstwo spadających gwiazd. Z całego worka życzeń niektóre się spełniły. Np. to, żebym szczęśliwie dopłynął – mówi o swojej transoceanicznej odysei Aleksander Doba.

Czytelnicy magazynu „National Geographic” i internauci przyznali mu tytuł „Adventurer of the Year” – Podróżnika Roku. Żaden wcześniejszy wyczyn Polaka nie zyskał takiego uznania, choć oczywiście w czasach, gdy Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki zdobywali zimą Everest, nie było jeszcze internetu; gdy Kazimierz Nowak samotnie przemierzał Afrykę, nie było nawet telewizji, a Paweł Strzelecki odkrywał świat przed powstaniem „National Geographic”. W ubiegłych latach przyznawany od 2006 r. tytuł odbierali ekstremalni sportowcy: Kilian Jornet za biegi wysokogórskie na Matterhorn i Mont Blanc, Felix Baumgartner za skok spadochronowy z krawędzi kosmosu, Edurne Pasaban za pierwszą kobiecą Koronę Himalajów i Karakorum.

Doba jako pierwszy przepłynął kajakiem ocean z Europy do Ameryki Północnej. Podczas 167-dniowej samotnej podróży pokonał dystans 12 427 km, dzielący marinę Doca do Bom Sucesso w Portugalii, którą opuścił 5 października 2013 r., od mariny New Smyrna na Florydzie. Była to druga wyprawa przez ocean. W 2010 r. przebył go kajakiem z Afryki do Ameryki Południowej.

– Nigdy nie byłem sportowcem. Czego nie robię, to zawsze jako turysta – mówi, choć przyznaje, że w turystyce nie chodzi o rekordy, a on takie ma. W jednym roku przepłynął na terenie Polski 5125 km, z tego, jak podkreśla, pięć tysięcy rzekami, na których był po raz pierwszy. Miał wtedy tylko 26 dni urlopu, ale był na wodzie 108 dni: także w weekendy i święta. – Jechaliśmy z wizytą do rodziców żony. W domu wyżerka, a ja brałem puszkę, chleb, wodę i na nowe trasy ruszałem – opowiada.

Zawsze motywowało go to samo: ciekawość świata, odkrywania go od nieznanej strony.

Szybownik na wodzie

Zawdzięcza ją rodzicom. Jako dziecko wybierał się z nimi to do lasu, to nad jezioro. W Swarzędzu, gdzie się urodził, las jest za jeziorem, a za lasem – lotnisko aeroklubu poznańskiego. – Samoloty latają, skoczkowie skaczą, a wyobraźnia działa – mówi. – Gdy chodziłem na grzyby na skraj lotniska, nie wiedziałem jeszcze, że kiedyś będę latał. Z szybownictwa została mi dewiza „nic nie zastąpi latania”. No i poznałem nawigację.

Na szybowcach wylatał 250 godzin. Skakał też ze spadochronem. Ale po studiach na politechnice w Poznaniu i trzech latach, które spędził w tym mieście odpracowując stypendium, ożenił się i szukał pracy. Trafił do Zakładów Chemicznych w Policach. – Tu, blisko granicy, były gorsze warunki do latania – opowiada. – Czasem cały weekend spędzałem na lotnisku. Piękna pogoda, więc żona pytała: „Polatałeś?”. „Nie, bo wojsko latało”. Musiałem zmienić pasję.

Pierwszy raz wsiadł do kajaka mając 34 lata. Na Drawie, rzece „wspaniałej, pierwszej i ulubionej”. Z kolegą, także debiutantem.

– Wtedy płynęło się z całym bagażem: namioty, śpiwory, materace, jedzenia na dwa tygodnie. Kajak był ciężki. Wypływamy zza zakrętu, a tu koleżanka wisi jak małpa na drzewie. Wywróciła się, trzyma się gałęzi, szlachetną częścią ciała pozostając w wodzie, i drze się o pomoc. Nie wiedzieliśmy, co zrobić, dopływamy bokiem, nasz kajak więc też fajtnął. Chwyciliśmy gałęzie, niestety prąd był silniejszy, sucho wyszliśmy na drzewo, ale nasz kajak wypchnął jej kajak. Spontanicznie skoczyłem za nim, rzeczy łapać. I tak wpadłem w te kajaki dosłownie.

Wzdłuż i w poprzek Polski

Na drugi rok organizował już wyjazdy kajakowe na Mazury czy Dunajec. „Jeszcze nie masz dosyć?” – pytali koledzy, gdy po całym dniu spływu i rozbiciu namiotów zauważał jakiś niewielki dopływ i postanawiał go przepłynąć.

– Ani razu nie miałem. Chciałem dać sobie w kość. Wybrałem się do Przemyśla, mając tylko dwa tygodnie urlopu, i chciałem dopłynąć po przekątnej Polski do Świnoujścia. Było to wariackie założenie, bo mój rekord dotąd wynosił 63 km w ciągu jednego dnia. Tu musiałem go bić o 1/3, i to codziennie: średnia wychodziła 90 km.

Licząca 1189 km trasa wiodła Sanem do Wisły, Wisłą do ujścia Brdy, następnie przez Kanał Bydgoski do Noteci, Notecią do Warty, nią do Odry, którą wreszcie na Zalew Szczeciński i Kanałem Piastowskim do Świnoujścia.
– To miało być od 1 do 13 kwietnia. Zastanawiałem się, czy wziąć ze sobą kuchenkę gazową, ale jak dać sobie w kość, to dać: nie wziąłem. Siedem nocy miałem temperaturę poniżej zera. Testowałem siebie, czy potrafię tak długo przeżyć, żywiąc się na zimno. Przeżyłem, swój rekord pobiłem i nie miałem jeszcze dosyć.

Żona, Gabriela, zostawała ze swoimi obawami w domu. – Płynął sam i właściwie różne rzeczy mogły się wydarzyć, np. mogli mu zrzucić niespodziewanie zwykły kamień z mostu – opowiada.

Nie odpuścił. W 1991 r. spłynął Nysą Łużycką i Odrą wzdłuż zachodniej granicy Polski: – Miałem w Bogatyni znajomych, którzy wiele razy starali się o pozwolenie płynięcia „granicą pokoju” i nigdy go nie dostali. Mnie też do Warszawy goniono, do Bonn. W straży granicznej w Szczecinie uzgodniłem, że jakby co, to nic nie wiedzą.

Czujność służb granicznych testował na różne sposoby. A to płynąc nocą (po rzekach granicznych wolno od wschodu do zachodu słońca), a to slalomem między bojami granicznymi na Zalewie Wiślanym. Pojawił się też w Cieśninie Piławskiej, która już po rosyjskiej stronie łączy Zalew Wiślany z Bałtykiem. Było to w 1991 r., gdy jako pierwszy kajakarz przepłynął wzdłuż polskiej morskiej granicy.

– Nie wiedziałem, gdzie mnie zatrzymają, kajak miałem jaskrawożółty, banderkę polską, a tu płynę i nic. Podpłynęła jednostka straży granicznej, patrzyli przez lornetki, ale nie chcieli mnie zatrzymać. Dopiero we Fromborku trafiłem na bosmana, który się do mnie doczepił. Choćby za to, że na Zalewie Wiślanym pływać nie wolno poza rejonem plaż strzeżonych. Spieszyłem się do Elbląga, a on się zawziął, że mnie nie wypuści, bo odpowiada za wypłynięcia, a trwał sztorm. Obiecałem, że z portu nie wypłynę, przeciągnąłem kajak w trzciny, i ruszyłem dalej.

Jaka to gwiazda

Z rodzimych trzcin pod koniec lat 90. ruszył na inne akweny. Z Polic do Polic: przez Niemcy i dookoła Danii. Dookoła Bałtyku. A w 2000 r. wyprawił się kajakiem za koło podbiegunowe – do Narwiku.

– To była moja najwspanialsza wyprawa, prawie na sto dwa, bo 101 dni mi zajęło przepłynięcie 5369 km. Dotarłem 6 października. Norwegowie mi szans nie dawali, że tak późno dopłynę tak daleko. Mylili się: fiordy mi z ręki jadły. Jestem bardziej niż inni odporny na chłód, on mnie mobilizuje, więc czułem się dobrze.

Gdy w 2010 r. ruszył z Dakaru w pierwszą transatlantycką wyprawę, wiosłował głównie w nocy. W dzień było zbyt gorąco. – Kilka razy doprowadzałem się na skraj udaru. Świadomość, że jeśli go dostanę, to nikt mi nie pomoże, kazała chronić się przed słońcem. Noce były najwspanialszą porą doby: mogłem powiosłować i pomarzyć. I nic nie rozpraszało gwiazd – mówi. Czas wypełniał rozpoznawaniem planet i gwiazdozbiorów. W obu wyprawach przez Atlantyk towarzyszyła mu książka „Jaka to gwiazda?”.

W 2015 r. Aleksander Doba sam jest gwiazdą. Odbiera kolejne nagrody. W Szczecinie spogląda z billboardów reklamujących piwo. Kalendarz wypełnia kolejnymi prelekcjami i festiwalami podróżniczymi. – Z tytułem „Podróżnika Roku” nie będę przecież siedział w domu – żartuje, gdy udaje się nam spotkać w Policach. Prosi, by mówić do niego Olek.

– Kilka lat temu przechodził taką stagnację – to komputer, to telewizor, to książka – a potem zaczął planować wyjazdy – mówi żona. – W tej chwili jako emeryt jest bardziej zajęty niż przeciętny pracujący młody obywatel.

Mieszkają w bloku z wielkiej płyty, położonym pod lasem i najbardziej w całych Policach oddalonym od Odry. Na ścianie w salonie zwraca uwagę obraz-fotomontaż, prezent od przyjaciół. Aleksander Doba ucharakteryzowany jest na admirała piratów, z płonącą flotyllą w tle i podpisany „Postrach Atlantyku”. Krępy, z silnymi, żylastymi rękami, utrwaloną opalenizną, burzą włosów i gęstą siwą brodą przywodzi na myśl wizerunki Neptuna, Robinsona Crusoe, ale też wielkich odkrywców geograficznych.

Czyjś wzrok

Bandyci napadli go dwukrotnie po tym, jak pierwszy raz przepłynął Atlantyk i popłynął na Amazonkę. Za pierwszym razem było ich pięciu, za drugim razem trzech.

– Chcieli, żebym im wydał kokainę, której nie miałem, grozili karabinem, rewolwerem, maczetami, rąbali kajak – opowiada Aleksander Doba. – Starałem się wyciszyć ich agresję, jak brakowało mi słów po portugalsku, spokojnym, monotonnym tonem mówiłem po polsku, że żadnego zagrożenia nie stanowię. Bo dla bandyty to też stres: zabić kogoś. Pierwsi przeglądali wszystko, bawili się, nikt im nie przeszkadzał. Drudzy, ponieważ inne łodzie były obok, podpłynęli z kilku metrów i wyciągnęli karabin. Jeden z bandytów cały czas dźgał mnie nim w plecy, drugi przystawiał rewolwer do skroni, a trzeci buszował. Chciałem tylko, żeby nie zabrali tego, co najcenniejsze, czyli życia. Autentycznie cieszyłem się, że znaleźli pieniądze. Bo gdyby nie...

Od tamtego czasu powtarza, że podczas jego wypraw ludzie byli większym zagrożeniem niż żywioł. Choć podczas pierwszej transatlantyckiej odysei, która zajęła mu 99 dób, przeżył 50 tropikalnych burz, a podczas drugiej 8 sztormów (w tym jeden trwający przeszło trzy doby) i fale do 9 metrów wysokości.

Fale nie zagrażały jednak kajakowi „Olo”, który jest praktycznie niezatapialny. Taką właściwość daje kilka komór wypornościowych wypełnionych lekkim, sztywnym, nienasiąkającym wodą materiałem na bazie poliuretanu.

– Gdyby otworzyć właz do kabiny, dwa włazy do komór bagażowych, a kajak i te komory podziurawić, nie poszedłby na dno – musiałby wypłynąć. A dzięki wystającym ponad kajak pałąkom w przypadku odwrócenia osiągnąłby równowagę chwiejną i sam wróciłby do pozycji normalnej – mówi podróżnik-rekordzista.

Te właściwości miały być zabezpieczeniem dla kajakarza nie tylko na wypadek walki z żywiołem, ale i spotkań z mieszkańcami Atlantyku: – Czy czuliście kiedyś z tyłu czyjś wzrok na sobie? Ja poczułem go na środku oceanu, gdzie było tak pusto, że raz na dwa–trzy tygodnie statek przepłynął. Oglądam się, a 20 metrów za sobą widzę wielki łeb wieloryba.

Kiedyś, wiosłując w nocy poczuł, że coś uderza w ster. Włączył światła nawigacyjne. Zobaczył rekina. – Długo się nie namyślałem, w łeb go wiosłem. Stuknął w kajak dwa razy, ja mu oddałem i byliśmy kwita. One czasem sprawdzają w ten sposób, czy coś jest mocne, czy można to ugryźć.

Pierwsze spotkanie z rekinem miało miejsce już w drugim dniu pierwszej oceanicznej wyprawy. Kajakarz postanowił się wykąpać, zakładając jedynie uprząż żeglarską chroniącą przed wyślizgnięciem z kajaka lub oddaleniem od niego. Przepełznął na rufę, skąd chciał wskoczyć do wody.

– Zamoczyłem nogi i ciesząc się z czyściutkiej, ciepłej wody, popluskałem nimi gwałtownie. Na ten odgłos w odległości 20 metrów pojawiła się duża płetwa i szybko zaczęła się zbliżać. Moje dziecinne zachowanie uratowało mi życie.

Sam na sam z oceanem

Dla delfinów kajakarz nie był atrakcją, gdyż płynął za wolno. Ale takie tempo pozwalało mu na obserwacje życia oceanu: – W przejrzystej wodzie, w objętości centymetra sześciennego widziałem kilkadziesiąt żyjątek. Część planktonu ma właściwości bioluminescencyjne. Gdy trąca się go wiosłem albo załamuje się fala, to wyzwala się lucyferaza, która sprawia, że świeci przez moment niebieskawo-zielonym światłem.

Koryfeny lub złote makrele – długie, piękne, szybkie i ciekawskie ryby – uprzykrzały mu toaletę. Na pytanie o nią odpowiada: – Wielki stres, bo ubrany w uprząż pełznę na rufę, a ryby się już kotłują. Jest ich kilkanaście, oczy jak dwa złote i gapią się, czekając, kiedy wpadnę. Jak hieny.

A ptaki? – Niektóre u mnie odpoczywały, stojąc na dziobie całą noc. Jednego znalazłem w kokpicie; mokry, zmęczony, piórka miał pozlepiane. Wziąłem go, wychuchałem, wysuszyłem i przykryłem delikatnie karimatką. Po pięciu godzinach pokiwał mi skrzydłami na pożegnanie.

Nie czuł się samotnie, nie tylko dzięki towarzystwu mieszkańców oceanu. Miał dwa telefony satelitarne: – Czasem rozmawialiśmy z żoną nawet 15 minut. Jakie to koszty! Ale miło było, gdy nasz wzrok się spotykał. Bo mimo tej odległości umówiliśmy się, że popatrzymy sobie na to samo, np. na krater Kopernika na Księżycu.

Żona podkreśla: – Największa bariera, którą pokonał, nie była fizyczna. Każdy młody sportowiec z siłowni mógłby tego dokonać. Ale psychiczna. Samotność, fale, morze, idzie spać: woda. Budzi się: woda. Nie każdy by to zniósł.

Kajakarz dodaje: – Byłem sam, ale nie czułem się osamotniony. Nie jestem typem samotnika, nie uciekam od ludzi.
Chociaż czasem to ludzie utrudniali mu wyprawę. Jak pewna kapitan z Bermudów, na których spędził przymusowo miesiąc z powodu urwania steru. Po dokonaniu niezbędnych napraw był gotów wrócić na dawną trasę, jachtem „Spirit of Bermuda”.

– Jego kapitan wezwała mnie czwartej doby i mówi: „Nie dopłyniemy do tego miejsca, gdzie pan chciał”. „Dlaczego nie?”. „Bo mam ostrzeżenie o silnym sztormie”. „A co z kajakiem?”. „Albo zwodujemy teraz, albo wracamy na Bermudy”. „Jak to wracamy? No to cała moja wyprawa w diabły!” I mówię: „Wodujemy!”.

Innym razem miał 47-dniową przerwę w łączności. Choć telefony były sprawne, w jednym skończyła się karta, a w drugim operator jej nie uaktywnił. Chciał o tym poinformować za pomocą nadajnika SPOT. Koordynujący wyprawę konstruktor kajaka Andrzej Armiński pomylił jednak przesłany SPOT-em sygnał „Help”, używany do zgłaszania problemów technicznych, z sygnałem „911”, świadczącym o możliwości zagrożenia życia. Powiadomił ratownictwo okrętowe.

W domu nerwy. – Naprawdę wszystko braliśmy pod uwagę, ale nie to, że on już wygadał swój limit. Wielokrotnie omawialiśmy przed wyprawą kwestie bezpieczeństwa, bardzo się bałam, co będzie, jak wydarzy się trudna sytuacja, niedyspozycja zdrowotna. Wolałam nie myśleć, bo jeśli człowiek uruchamia myślenie, wyobraźnię, wpada w niepotrzebną panikę – mówi Gabriela Doba.

– Amerykanie ustalili moją pozycję. Jestem w 7-metrowej długości kajaku, a tu 300-metrowy grecki tankowiec podpływa. Chcą rzucać linę, drę się, że nie chcę. Pokazuję, że „kajak ok”, a potem na telefon „nie ok”, i wołam: „Bye bye”. Oni na to takie oczy: przecież przypłynęli mnie ratować. Krzyczę po polsku: „spieee…ć!”. Dopiero to zrozumieli i odpłynęli.

Gabriela Doba nie protestuje już przeciw coraz dłuższym wyprawom męża: – Stwierdziłam, że nie jestem w stanie go zatrzymać. Po prostu odpuściłam i zachowałam dystans. Zawsze organizowałam sobie życie w czasie jego nieobecności. W konsekwencji stałam się osobą samodzielną, bo wiele kobiet jest uwieszonych na mężu przez całe życie.

I dodaje: – Za każdym razem, gdy już wiem, że nie zrobię nic, żeby został w domu, traktuję to po prostu tak, jakby na chwilę wyjechał. Tak jak każdy gdzieś wyjeżdża.

Żeby mieć powitanie

Na kajakowym liczniku Aleksander Doba ma już ponad 94 tys. km. A licznik ciągle bije.

O kilometrach, rekordach mówi znacznie chętniej niż o kosztach wyprawy. Orientacyjnie to kilkadziesiąt tysięcy zł – nie na kieszeń emeryta. Pomagają sponsorzy, wśród nich nielubiący, gdy się go tak określa, Piotr Chmieliński, mieszkający w USA biznesmen, kajakarz i podróżnik, którego Doba nazywa „dobrym duchem wyprawy”.

– Mam dar przekonywania, tylko żony nie mogę przekonać. Mówi mi: „nic ci nie pomogę” i jest konsekwentna. Ale potem urządza miłe powitania, bo zawsze obiecywałem, że wrócę i wracałem. Żeby mieć miłe powitanie, trzeba się wybrać.

W przyszłym roku planuje wypłynąć w trzecią wyprawę transatlantycką – tym razem w odwrotnym kierunku, z Nowego Jorku. – Kiedy się kończy mój sezon kajakowy? Zaczyna się 1 stycznia, a kończy 31 grudnia – mówi. – A kiedy skończę ostatecznie? Nie wiem. Na pewno w XXI wieku. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2015