Pan Kazio ratuje dziedzictwo

Okazuje się, że Belgowie wiedzą o Polsce sporo i mówią o niej z szacunkiem. Efekt studiów? Ciekawość odkrywcy? Temperament obieżyświata? Wcale nie.

17.07.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Droga gubiła się w zieleni, przerywana wąskimi kanałami. Za zakrętem wyrósł mały zagajnik, a wkrótce potem pojawił się długi mur. Za kolejnym zakrętem można już było zobaczyć wielki staw i majestatyczny, późnoklasycystyczny pałac.

Podjazd zapełniały samochody gości. Łuczywa oświetlały schody. Nikomu się nie spieszyło, każdy podziwiał miejsce spotkania, gospodarz wylewnie witał gości przed szerokimi drzwiami. Kiedy się dowiedział, że jestem Polakiem, w serdecznym geście rozłożył ręce: - Później coś panu pokażę - powiedział. - Teraz niech się pan czuje jak u siebie w domu.

Przyjęcie, przerywane krótkimi koncertami muzyki barokowej, poczęstunkami i typowym dla takich okazji small-talk, wchodziło w zwykły rytm: już tworzyły się grupki dyskutantów, którzy jakimś siódmym zmysłem rozpoznawali się wśród pozostałych. Tu mówiono o muzyce, o dziwo z wielkim znawstwem, tam z kolei o architekturze, i też ze znajomością rzeczy. Brakowało wyraźnie polityki, ale w takich okolicznościach wyglądałoby to na dysonans. Pojawiły się za to problemy Unii Europejskiej. Jednym gestem gospodarza dołączono mnie do grupy europejskich unionistów. Powody oczywiste: Polska - nowy członek wspólnoty, wielki kraj, tajemniczy, daleki, o którym wszyscy coś już słyszeli, ale którego nikt nie zna. Chętnie Polskę poznają, pojadą tam, już nawet chcieli jechać, ale jakoś tak się składało, że kolejny raz wybierali Francję albo Włochy. To jednak jest daleko, ta Polska, ale że jestem pod ręką, więc przynajmniej chcą poznać mnie.

Okazuje się, że o Polsce wiedzą sporo i mówią o niej z szacunkiem. Efekt studiów? Ciekawość odkrywcy? Temperament obieżyświata? Wcale nie.

- Zna pan pana Kazia? - pyta jeden z gości. - Nie, nie znam. Zresztą, którego pana Kazia? - No przecież to też Polak - słyszę jakby z wyrzutem. - Pan Kazio, ten, który właśnie u mnie pracuje. - A co robi? - dopytuję. - Jak to co? Remontuje. I to jak! Robi dosłownie wszystko. Polecił mi go M. U niego postawił właściwie dom od nowa, zrobił wszystko od fundamentów po dach. Niezwykle zdolny fachowiec, choć bez jakiegokolwiek wykształcenia. Czy to możliwe? Jak wy to robicie?

- Mnie z kolei polecił go pięć lat temu S. - dodaje z dumą pan M. - Nosiłem się z zamiarem remontu kilka lat, ale zawsze coś przeszkadzało. Zresztą, te wszystkie kosztorysy - po prostu głowa boli. Gdybym robił wszystko zgodnie z nimi, poszedłbym z torbami. Spotkałem jednak na przyjęciu starego przyjaciela i, od słowa do słowa, opowiedział mi o panu Kaziu, który właśnie u niego pracował, więc musiałem czekać aż skończy. Ale opłaciło się - potrafi wszystko. Wprawdzie nie mówi dobrze po francusku, to jednak nie jest ważne, bo zna się na robocie.

Przytakuję z uznaniem. Belgijska arystokracja chwali pana Kazia, chwali więc Polaka, a przez niego i Polskę. Ile trzeba nabiegać się po unijnych korytarzach, żeby usłyszeć choć jedno dobre o nas słowo. Ile razy trzeba ustąpić miejsca w parlamentarnym barze, żeby usłyszeć, że Polak jest uprzejmy. A tu? Od lewa do prawa, wszyscy zachwyceni, i nie tylko w naszym “kółku dyskusyjnym". Melomani porzucają recenzowanie ostatniej “Damy Kameliowej" w brukselskiej operze La Monnaie i przyłączają się do nas, powiększając grono sympatyków Polski i Polaków. Abstrakcja wirtualna w architekturze też już się znudziła i rozmowie o panu Kaziu przysłuchują się pozostali. Kiwają głowami, padają różne imiona. Ten zna pana Zbysia, ten panią Kasię, tamten pana Waldka. Jak potrafią pracować, sprzątać, gotować, niańczyć i dbać o chore babcie. Gdzie was tego uczą, w jakich szkołach?

- Taki pan Kazio - słyszę z prawej strony. - Pracuje za kilka firm, potrafi wszystko: zmienić podłogę, poprawić sufit, dociągnąć wodę, ułożyć kafelki, pomalować. I to jak oszczędnie! - A jak dalece oszczędnie? - pytam. - No, w ogóle nie ma co porównywać. Pół Belgii dzięki temu stoi i dlatego jakoś wygląda. - Ale to przecież czarny rynek pracy - staję w obronie praw pracowniczych rodaków. - Czarny, czarny - przytakują. Ale sympatyczny.

Cenne znajomości z Polakami

Czasem nie. Wystarczy skorzystać z porannego samolotu Brussels Airlines do Warszawy. Nie zawsze, ale często - po wstąpieniu Polski do Unii jednak znacznie rzadziej niż kiedyś - samolot zabiera do Polski specjalnych gości - Polaków przyłapanych na nielegalnej pracy albo bez ważnych papierów. Lecą do Warszawy tak, jak ich zatrzymano, nierzadko w roboczych gaciach, z metrówkami w kieszeni. To prawdziwe deportacje, ale nikt się nimi za bardzo nie przejmuje. Belgowie nie stawiają z tego powodu stempli w paszportach, więc pechowcy wracają do Brukseli pierwszą okazją, tym bardziej, że między Polską a Belgią kursują każdego dnia firmy transportowo-przewozowe. Pan Kazio znika na krótko, a gdy pojawia się z powrotem, dotknięty tym niezrozumiałym biurokratyzmem belgijski “pracodawca" z reguły wynagradza mu utracone dniówki.

Czy to możliwe, by w Belgii pracowało nielegalnie nawet 50 tys. Polaków? Rodacy mówią tylko, że jest ich tam za dużo. Szacunki konsulatu RP nie są dokładne, bo nie każdy biegnie do okienka i zgłasza obecność - wizyta w tym urzędzie to wręcz ostateczność wymuszona koniecznością. Brukselska policja też stąpa po omacku. Są dzielnice, gdzie mieszka wielu Polaków; są też takie, gdzie tylko pracują. Mieszkają różnie i różnie obnoszą swoją polskość.

Ci z Białegostoku dystansują się od rodaków z Siemiatycz lub, nie daj Boże, Łap. Stosunki mają charakter klanowy: Małopolanin czy mieszkaniec Kielecczyzny ma mniejsze u nich szanse na jakiekolwiek wsparcie - samopomoc jest regionalna. Zresztą, Polacy niechętnie z niej korzystają. Odstępowanie miejsc pracy, nawet godzin, jest biznesem samym w sobie. O pracy rozmawia się tylko z przyjaciółmi, inaczej można ją stracić. Pieniędzy nie trzyma się w domu, bo można byłoby ich kiedyś nie znaleźć. Nie brakuje band, napadających na Polki i okradających je z zarobków (przecież nie pójdą na policję, by “pochwalić się", że nielegalnie pracują).

W wynajmowanych nieoficjalnie mieszkaniach rzadko kto kłuje w oczy sprzętem lub lepszymi meblami. Pan Kazio nie dojada, nie kupuje książek, nie chodzi do kina - wszystko przerabia na żywą gotówkę. Życiowa mądrość i doświadczenie w warunkach dawnej gospodarki niedoborów to właśnie jego akademickie wykształcenie, wystarczające do utrzymania bliskiego kontaktu z pracodawcami. Wystarczy pojechać rankiem do magazynu “Brico", by zanurzyć się w falę rodaków, biegających z kartkami między regałami. Każdy z telefonem komórkowym przy uchu, dla konsultacji zakupu z patronem.

W Brukseli, mieście milionowym, żyje prawie 300 tys. obcokrajowców. Nie wszyscy tak, jak pan Kazio. Ale wielu z tych, którzy pracują np. w międzynarodowych i europejskich instytucjach, także potrzebuje ludzi do remontów. Każdego roku z miasta odchodzi kilkanaście tysięcy osób, przychodzi podobna liczba nowych. Firmy przewozowe mają pełne ręce roboty, zaś mieszkania dla nowych Brukselczyków muszą być odnowione i posprzątane. Kiedy się już wprowadzą, potrzebują anten satelitarnych, jakiejś przeróbki, zainstalowania kuchni albo lodówki. Pan Kazio tylko na to czeka, a jest przecież cały czas pod bokiem. Gdyby nie on, ludzie nie oglądaliby własnej telewizji, ściany malowaliby rzadziej, a krany wymienialiby raz na sto lat. Pan Kazio ratuje więc cywilizację, własnymi rękoma zapewniając wysoki zachodni standard życia. Jest wytrwały, szybki, pomysłowy, nie wychodzi na lunch, w pracy nie pije (no chyba, że nie przyjdzie w ogóle, bo akurat wypił), wymagań nie ma, co najwyżej chce zapalić.

Żadna firma nie wytrzyma z panem Kaziem konkurencji. Francuzi, dla których Belgowie są tym samym co dla Niemców Fryzyjczycy, i ich złośliwe dowcipy o sąsiadach, mówią, że Belg nigdy nie wejdzie z krzesłem do pokoju, bo go trzyma w poprzek. Trochę jest w tym racji. Prosty przykład - wymiana pokręteł przy grzejnikach, czyli czynność, która powinna trwać najwyżej godzinę, belgijskiemu hydraulikowi zajęła trzy tygodnie. A to nie przywiózł od razu wszystkiego, a to zabrakło małej uszczelki, a to podłamał rurkę i nie mógł jej wyprostować, a to wymieniając jedno z pokręteł wypuścił wodę, aż wreszcie rzucił to wszystko zdegustowany i pojawił się ponownie po dwóch tygodniach. Trudno się dziwić, że w takiej sytuacji pan Kazio w Brukseli tryumfuje.

Przybywa lat, ubywa nadziei

Chyba nie ma już w Belgii kameralnego zakładu fryzjerskiego, w którym zna się osobiście właściciela. Są pół-kombinaty z 30 miejscami albo wystylizowane zakłady, których nie interesuje zwykłe strzyżenie głowy. Wszędzie trzeba się zapisywać z 3-4-tygodniowym wyprzedzeniem; nie wolno się spóźnić, bo traci się fotel. Niby można się napić kawy podczas zabiegu, ale kiedy w kasie reguluje się rachunek, okazuje się, że pół godziny pod nożyczkami kosztuje 100 euro. Tymczasem pani Kasia, jedna z polskich rozchwytywanych w Brukseli fryzjerek, nie tylko ostrzyże według życzenia za siedem euro, ale jeszcze przyjedzie na miejsce, kiedy klient nie ma czasu. Do niej też trzeba się zapisać, ale po pierwszym strzyżeniu nikogo to już nie dziwi.

Pewnie nikt się nie pyta pana Kazia ani pani Kasi, z czego żyją i co się dzieje, kiedy zachorują, gdzie mieszkają i ile płacą za ubezpieczenie. Nie pytają, bo wiedzą: mieszkają byle jak, ubezpieczenia nie mają, a jak zachorują, unikają lekarza, bo jest drogi.

- Jestem tu już siedem lat - mówi pani Ela, która sprząta. - I do niczego nie doszłam. Kraju nie znam, gazet nie czytam, przyjaciół poza Polakami nie zdobyłam. Tyle że nie siedzę bezczynnie w Starachowicach. Tu sprzątam od rana do nocy, pieniądze wysyłam, więc i tak nie stać mnie na nic. Nie mam czasu na poznanie kogoś, a Arabowie mnie nie interesują, bo potrafią tylko wykorzystać i sami nic nie robią. Przybyło mi lat, ubyło nadziei. Chwalą mnie za sprzątanie, ale czy to jest życie?

Pani Ela jest wykształconą krawcową, jednak po tylu latach pracy w Brukseli jej zawodem stało się sprzątanie. - Wykształciła się we mnie ambicja bycia najlepszą sprzątaczką. Brud tak mnie denerwuje, że nie mogę patrzeć nawet na papiery leżące na ulicach albo w metrze. Schylam się, by je podnieść. Czy to normalne? A i tak koleżanki w Polsce wszystkie mi zazdroszczą, że jestem w Brukseli - stolicy Europy.

Czy słyszała o dyrektywie w sprawie świadczenia usług w Unii? A po co? Czy to zmieni jej los i położenie? Nie otworzy firmy, bo to nie jest pomysł dla niej. Świat jest tak brudny, że i tak trzeba będzie go sprzątać, z dyrektywą czy bez. Poza tym, jak zapewnia, wszystko jest atrakcyjne właśnie dlatego, że jest bez papierów, kont bankowych i dyrektyw.

- Zatrudniają mnie, bo jestem tania. Jeśli zdrożeję, stracę pracę, jak oni tu na miejscu. Nie czuję się wykorzystywana przez tych, którzy mi płacą siedem euro za godzinę sprzątania. Jeżeli ktoś mnie wykorzystuje, to życie, które jest takie, a nie inne.

“Europa to projekt sprawiedliwy i solidarny" - recytuje tymczasem pani z magistratu na przyjęciu w pałacu na wodzie. Tyle że do celu zmierza po plecach biednych. Też zatrudnia Polkę na czarno, nawet była u jej rodziny w Polsce. Biedni ludzie, więc uważa, że nawet spełnia jakąś misję. “Kiedyś też będziecie bogaci" - mówiła im. “I też będziecie mieć nasze socjalne standardy. Są dobre, tylko za drogie".

***

W brukselskim metrze wczesnym rankiem, kiedy setki Polek spieszą do czarnej roboty, widać rozdroże, na którym stoi Europa. Niewolnice dobrobytu, którego nie stać na własne sprzątaczki, pędzą w sekrecie przed urzędami czyścić sedesy, froterować podłogi, prasować koszule. W torebkach mają klucze do domów, w których dbają o porządek, więc widać, że cieszą się także zaufaniem. Większym od niejednego polskiego dyplomaty. Białystok w Brukseli ma dobrą opinię i nie tylko dlatego, że dobrze sprząta. Dlatego że tam, gdzie pracuje, nie kradnie.

W pałacu, jeszcze przed kawą, gospodarz, zgodnie z obietnicą, zjawił się dyskretnie u mego boku i poprosił, bym za nim poszedł. Kilka korytarzy, schody w dół, schody w górę i znaleźliśmy się w komnacie, w której rogu przy suficie na drabinie ktoś się krzątał. Kiedy usłyszał nasze głosy, odwrócił się.

- Chciałem poznać pana z panem Kaziem - powiedział gospodarz. - Jak pan widzi, kończy właśnie pokój mojej zmarłej matki. Rodzinna pamiątka. Pan Kazio wykazał się tu wielkim talentem, po prostu uratował kulturowe dziedzictwo. Proszę z nim trochę porozmawiać po polsku. On tego potrzebuje, przecież milczy całymi dniami. Czy zrobi pan to dla mnie? To bardzo cenna znajomość.

MAREK ORZECHOWSKI jest korespondentem TVP w Brukseli i stałym współpracownikiem “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2005