Z nadwiślańskich lasów

- Najbardziej brakuje mi przyjęć w Polskiej Misji. Było kolorowo, smacznie i jakby w domu. Dobre jedzenie, alkohole, ciekawe rozmowy i mili ludzie. Było widać, że się starali. - A teraz już się nie starają? - Teraz mają o wszystko pretensje. Wiem, co mówię, bo znam Unię, życie i trochę Polaków...

01.05.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Nostalgia za starymi, dobrymi czasami? To prawda jednak, że Polska Misja przy UE, teraz już Stałe Przedstawicielstwo, opustoszała. Przybyło wprawdzie urzędników - w końcu jest to brukselski urząd polskiej administracji rządowej - ale ubyło temperamentu. Ostatnie dwa lata przed akcesją Misja była nie tylko najbardziej zapracowaną polską placówką za granicą, ale i miejscem tętniącym życiem. Kogo tu nie było... Ilu przyjezdnych Polaków przekonało się tu do Unii i ilu unijnych urzędników przełamało opory wobec Polski. Były spotkania na wysokim szczeblu, podczas których dobre wino wzmacniało argumenty i takie, podczas których Polska prezentowała swoją barwę i smak, a goście wychodzili z ciężkim sercem.

---ramka 350161|lewo|1---

Najwięcej kolorytu przynosili polscy rolnicy. Wchodzili ostrożnie, bojaźliwie, następując sobie na pięty i chowając się po kątach. Wystarczyło, że zagrała kapela, polały się miody, ruszyli do stołów i już francuskiego się nie bali, po niemiecku kiwali głowami, po polsku chętnie dzielili się obawami. To na jednym z takich spotkań usłyszałem od wiejskiego eurosceptyka słowa: - Panie redaktorze, w żadne darmowe dopłaty nie wierzę. - A dlaczego nie? Przecież rolnicy w unijnych krajach dostają. - Nie, bo nie. Dopłat nie dostawał mój dziad ani ojciec, ja też nie dostanę...

Od poniedziałku do czwartku

Polska weszła do Unii i już nie trzeba jej “promować", zachęcać innych, by byli nam życzliwi. Teraz sami patrzymy na innych i wystawiamy oceny. - Już na pierwszy rzut oka widać, że nasi zachodni partnerzy nie pogodzili się jeszcze z rozszerzeniem - mówi jeden z deputowanych. - Było jasne, że musimy się do siebie przyzwyczaić, ale trzeba tego jeszcze chcieć.

- To nie jest sprawa dobrej woli, a politycznego obyczaju i standardów kulturowych - mówi jeden z “tamtych". - Wszyscy cierpimy z powodu niedostosowania. Być może tempo było za szybkie? Polscy koledzy wprowadzili nowy obyczaj: są nadwrażliwi, podejrzliwi i mają tendencję do działań spiskowych. Przeciwnika politycznego traktują jak wroga. Różnice w poglądach są solą demokracji, ale większość z nich traktuje je fundamentalistycznie. Większość z nich polemikę odbiera osobiście, czują się urażeni. I ten akcjonizm, pisanie listów, protestacji... Poseł zyskuje na znaczeniu, jeżeli potrafi przekonać innych, i to osoby z różnych krajów, o odmiennej tradycji, historii i osobistym doświadczeniu. Polscy koledzy tego nie znają - są indywidualistami. Startują z jakąś akcją bez konsultacji, zaskakują petycjami i potem są zawiedzeni, bo nie wzbudziły one większego zainteresowania. I mają pretensje.

Pytam jednego z ekspertów. Tu także warunkiem szczerości jest anonimowość: - Nie chcę nikogo urażać, a zjawiska, które obserwuję, są zapewne przejściowe, mamy nadzieję, że znikną po zdobyciu doświadczenia i wykształceniu nowej kadry. Na razie jednak istnieją i są denerwujące. Z małymi wyjątkami polscy posłowie nie rozumieją wspólnotowej zasady działania: nie są przecież polskimi posłami, ale przede wszystkim deputowanymi jednoczącej się Europy, których punkt widzenia musi współgrać z interesem ogólnoeuropejskim. Tymczasem pracują w Brukseli z oczami skierowanymi na Warszawę, a zachowaniami w stolicy UE chcą uczestniczyć w życiu politycznym kraju. Stąd wielkie zaskoczenie w Parlamencie, kiedy polscy eurodeputowani w większości głosowali przeciw Traktatowi Konstytucyjnemu, czym rozczarowali do siebie wielu życzliwych im kolegów. Eurodeputowani z krajów zachodnich poświęcając się polityce europejskiej, znikają z narodowej sceny politycznej. Materia unijnych spraw jest wszak tak skomplikowana, że trzeba poświęcić się jej bez reszty. Polacy ledwie przylecą do Brukseli, już wyglądają powrotnego samolotu do Warszawy, bo myślą, że tam jest ich miejsce.

Unijna polityka nie zaczyna się w poniedziałek i nie kończy w czwartek po południu. Tymczasem polscy posłowie na posiedzenia swoich gremiów w czwartkowe popołudnia przychodzą nierzadko już z walizkami i podróżnymi torbami... Dobrze, że pamiętna bitwa parlamentarna o Ukrainę odbyła się w poniedziałek, bo gdyby przypadła w piątek, Ukraina byłaby osamotniona. Sukces w tej sprawie, też trzeba to powiedzieć, nie był zasługą wszystkich polskich posłów, a jedynie pewnej, bardzo aktywnej grupy, która działała wbrew opisanemu wyżej stereotypowi. Na palcach jednej ręki można policzyć polskich eurodeputowanych, którzy wynajęli mieszkanie w Brukseli albo chcą je kupić - po to, by być na miejscu i budować swoją pozycję także w piątki i niedziele.

Statusu nie buduje się jednak samodzielnie: wiedzą, obyciem, znajomością procedur, osobistą kulturą i kompetencją - ale też przez personel. Do unijnych urzędów i instytucji zgłasza się wielu Polaków, kolejne kilka tysięcy przysyła CV. Kilka tysięcy innych jest przekonanych, że nadaje się do pracy w Brukseli, a każdy student, który spędził parę tygodni na stażu w Komisji, uważa, że jest już unijnym ekspertem. Mimo to parlamentarne kuluary i unijne korytarze są bezlitosne w ocenie wielu poselskich biur. Na czym polega problem, pytam jednego z siedzących głęboko w materii.

- Kiedy do pracy przyjmowany jest Hiszpan albo Niemiec, jest przekonany, że sukces jest efektem wysiłku. Polak uważa, że stanowisko po prostu mu się należy. I kiedy Niemiec przegrywa, nie ma pretensji, bo wie, że byli od niego lepsi. Pojawi się za rok, jeszcze lepiej przygotowany. Polak w tej sytuacji powie, że jest szykanowany, bo ktoś nie lubi jego narodu. I jeszcze jedno: kiedy już Polak pracę dostaje, od razu pokazuje, że każdy przed nim źle pracował i trzeba było aż przyjęcia Polski do UE, żeby wreszcie wszystko było w porządku.

Tęsknota za egzotyką

Rzecz nie w przepisach, a w mentalności. Dochodzenie do siebie, przed akcesją, było za krótkie. Dzisiaj widać, że decyzja Parlamentu Europejskiego o zaproszeniu grupy obserwatorów jeszcze przed rozszerzeniem była słuszna, tylko rozpoznanie trwało, niestety, za krótko. Rzecz też w doświadczeniu. Polityka zachodnia wykształciła odrębną grupę polityków, którzy poświęcili się Europie. Hans-Gert Pottering, szef grupy chadeckiej w Parlamencie, działał w ruchu europejskim kilkanaście lat nim stał się tym, kim jest. I wcale nie jest wyjątkiem, czego polscy posłowie w Brukseli chyba jeszcze nie rozumieją.

Z niepokojem na doświadczenia pierwszego roku spoglądają też obeznani w kontaktach z nowymi krajami unijnymi politycy. Choćby Günter Verheugen, były komisarz ds. rozszerzenia, a dzisiaj flagowa postać Komisji, odpowiadająca za gospodarczą pomyślność wspólnoty. Po przyjęciu nowych państw podniósł się poziom nacjonalizmu, uważa wielu “Brukselczyków". I zamiast zabiegać o jego obniżenie po zachodniej stronie, pojawiły się zjawiska wpisujące się w myślenie nacjonalistyczne. Temu właśnie przeciwstawiał się usilnie Verheugen, nie tylko kiedy zabiegał o jak najlepsze przygotowanie kandydatów, ale i o przekonanie Zachodu, że warto ich przyjąć. Niestety, kapitał, który zgromadził, coraz bardziej traci na znaczeniu.

Widać to po tematach licznych spotkań w Brukseli. Ich uczestnicy rozpatrują takie kwestie, jak groźby nowego nacjonalizmu, utrata wrażliwości na interes wspólnoty, europejska solidarność. W prywatnych rozmowach wielu polityków przyznaje, że zatracił się pozytywny efekt rozszerzenia, zbyt mocno bowiem dały o sobie znać narodowe polemiki polityczne. Wyrazem dezintegracji są coraz silniejsze tendencje do odrzucenia Traktatu Konstytucyjnego, jakby w oczekiwaniu załamania się europejskiego projektu, a przy tym nieskrywana wcale satysfakcja wielu, że tak się właśnie może stać.

***

Nic dziwnego, że odzywa się tęsknota za dawnymi czasami, kiedy wprawdzie niewiele było wiadomo, ale przynajmniej wielu poświęcało czas, by się dowiedzieć. Do Polskiej Misji zaglądali liczni goście, by przekonać się, z kim będą mieli do czynienia. Często wychodzili jeszcze bardziej zaciekawieni. Polska była dla nich serdeczna, ciepła i wrażliwa. Miała to, czego już w Brukseli brakowało: spontaniczność, naturalność i sporo walorów, które warto było poznać. Wielkie wrażenie na gościach robił zawsze udziec wołowy z nadbużańskich lasów. Ceremonia jego krojenia przyciągała tłumy. Nikt wprawdzie nie rozumiał jego nazwy, tłumaczenia były także nieskuteczne, ale wystarczyło spojrzeć, by pokochać Polskę. Nadbużański, nadwiślański czy każdy inny - nie miało znaczenia. Była polska egzotyka, ożywiająca brukselski schematyzm.

Rok po wejściu zapach lasów zniknął, a schematyzm pokochać trudno. Wszędzie panuje już brukselski “instytucjonalizm". I chociaż wiadomo, że polskiej obecności w Brukseli nie da się dalej budować na egzotyce, do tamtejszych standardów przyzwyczaić się też nie jest łatwo.

MAREK ORZECHOWSKI jest korespondentem TVP w Brukseli. Stale współpracuje z “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2005