Zwiędły tulipan

W Holandii rząd i parlament chciały konsultacji. Przeprowadzenie referendum wcale nie było takie oczywiste, skoro ostatnie odbyło się w 1848 r. Rząd i parlament chciały jednak potwierdzenia obranego kursu. Pod warunkiem, że do urn pójdzie co najmniej 30 proc. uprawnionych i decyzja zostanie podjęta większością co najmniej 55 proc. głosów. Warunki spełniono, rząd i parlament werdykt otrzymały.

12.06.2005

Czyta się kilka minut

Plakat holenderskich przeciwników przyjęcia Turcji do Unii Europejskiej /
Plakat holenderskich przeciwników przyjęcia Turcji do Unii Europejskiej /

Zaledwie dojechałem do Hagi, wpadłem w ogień zaporowy przeciwników pogłębionej integracji. Geert Wilders, polityczny spadkobierca zamordowanego trzy lata temu populisty Pima Fortuyna, podpisywał swoją książkę. W tłumie, który zjawił się z tej okazji przed księgarnią, rozdawano “banknoty" o nominale 180 euro - tyle płaci rocznie każdy Holender na utrzymanie Wspólnoty Europejskiej. - Nigdy nie przypuszczałam, że tak dużo - dziwi się jedna z obdarowanych. - Skandal. Nie tylko wezmę udział w referendum, ale zagłosuję przeciw Traktatowi.

Do kasy UE Niemcy wpłacają dwa razy więcej niż Holendrzy, a Duńczycy nawet cztery razy więcej, ale to Holendrzy są przekonani o dźwiganiu na swoich barkach Wspólnoty. Nic dziwnego, że pierwszą konsekwencją przegranego referendum była zapowiedź premiera Jana Petera Balkenende starań o drastyczną redukcję holenderskiej składki, i to natychmiast.

- Sytuacja była i jest taka, że każdy mało znany polityk, który chce zrobić szybką karierę, sięga po dwa zapalne tematy: pieniądze i imigrantów. I może być pewien sukcesu - mówi socjolog z tłumu, który przyszedł obejrzeć Wildersa. Socjolog pojawił się tam, by “usłyszeć, co w trawie piszczy". Podobnie holenderskie media: w większości opowiedziały się za Traktatem, jednak u boku Wildersa nigdy nie brakuje kamer, a jego obecność w dziennikach zasłania innych aktywistów. Wilders, z powodu fryzury nazywany Mozartem, powtarza w kółko, że mówi tylko to, co każdego dnia wypowiada przeciętny Holender, którego jednak nie zaprasza się przed kamery.

Znaleźć przeciętnego Holendra, który powie, co myśli, wcale nie jest łatwo. Przed siedzibą rządu i parlamentu w Hadze roiło się od ludzi, ale niemal każdy z pytanych dyskretnie odmawiał tłumacząc, że wprawdzie tu mieszka i nawet chętnie by coś powiedział, ale nie jest rodowitym Holendrem, więc niech mówią ci “prawdziwi". Ale gdzie ich znaleźć? Przy urnach. Prawie każdy z pytanych o to, co mu się w Traktacie nie podoba, odpowiadał szczerze, że nie wie, co jest tam takiego złego, bo go po prostu nie przeczytał. Głosuje jednak na “nie", ponieważ nie podobają mu się sprawy, które ma pod nosem i denerwują go już dzisiaj (bardziej niż Traktat, który w pełnej krasie pokazałby się za ok. 10 lat), za co winę ponoszą politycy nie słuchający ludzi...

Po pierwsze, więcej referendów

Wręcz z sadomasochistycznym zadowoleniem spieszyli Holendrzy do urn, w końcu w normalnym dniu pracy, by pokazać, co myślą. W wielu gminach na północy i w centrum kraju frekwencja sięgała 90 proc., w wielu dużych miastach, jak Rotterdam, też była wyższa od przeciętnej. I wszędzie prawie wszyscy mówili: “Nee". Nigdy przedtem rząd nie wezwał Holendrów, by przedstawili swoje stanowisko w jakiejkolwiek sprawie. Chociaż wprowadzenie wspólnej waluty wywoływało w Holandii nie mniejsze emocje niż w Niemczech czy Danii, o sprawie zdecydował parlament nie oglądając się na sprzeciwy. Podobnie było z traktatami unijnymi i rozszerzeniem UE o dziesięć krajów. Ideę przyjęcia tylu państw jednocześnie odrzucano w mediach, debatach politycznych i rozmowach przy piwie. Przestrzegali eksperci i rady naukowe. Rząd i parlament, zobowiązani europejską tradycją, zatkali Holandii uszy. - Dzisiaj, z dużym opóźnieniem, głosowaliśmy przeciw wszystkim europejskim projektom, które wzbudzały nasz lęk i niezadowolenie, ale nikt nas nie słuchał - mówi socjolog, ustawiając się w kolejce po autograf Geerta Wildersa.

Zwrot w stronę demokracji bezpośredniej w kraju, w którym królowa jeździ złotą karetą i odczytuje w parlamencie program rządu, będzie miał konsekwencje. “Ludzie poszli masowo do urn i dzięki temu zmniejszyli przepaść między sobą a nami, politykami" - mówiło wielu deputowanych i partyjnych przywódców w programach telewizyjnych. Inni byli odmiennego zdania: “Ludzie poszli masowo do urn, głosowali przeciw nam i powiększyli przepaść, jaka nas dzieli...". Jakie zatem wnioski wypływają z tego, że wyborcy masowo zagłosowali? Przede wszystkim w Holandii będzie więcej referendów. Przygotowuje się już wniosek parlamentarny w tej sprawie i trudno sobie wyobrazić, by zaszokowane elity polityczne odmówiły narodowi tego prawa. Prawdopodobnie Holendrzy zażądają głosowania nad wszystkim, co Geert Wilders zdiagnozuje jako groźne dla kraju.

Ofiarą nastrojów i wynikających z nich zmian systemowych stanie się nie tylko dalsze rozszerzenie Unii, ale, kto wie, może wspólna waluta albo wręcz pozycja Holandii we Wspólnocie. Odwrót od wspólnotowego myślenia jest ewidentny i ma szeroki zasięg. Politycy nie tyle działali przeciw narodowi, forsując linię wspólnotową w Unii, co nie byli i nie są w stanie wytłumaczyć, na czym polegają zyski Holendrów i jaka jest istota działania Wspólnoty. Politycy holenderscy popełniają też jednak, podobnie jak politycy w wielu innych krajach, grzech pychy, stawiając się ponad wyborcami. Tutejszej klasie politycznej brakuje też odwagi. Wszystkie niepowodzenia, błędy i skutki złych decyzji w polityce krajowej zrzucają na brukselskie monstrum biurokratyczne. Zawsze winna jest Bruksela, im przypada w udziale tylko niewdzięczne zadanie posprzątania stajni Augiasza.

Holandia sprawi Europie wiele niespodzianek. Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że przyjęcie Turcji do Unii nie wchodzi w ogóle w rachubę, a integracja pozostałych pełnych, półpełnych czy ćwiartkowych kandydatów zostanie znacznie opóźniona. Alternatywa jest bolesna i prosta - jeżeli Turcja wchodzi do Unii, Holandia z niej wychodzi.

Co my wiemy o sobie...

Jak bardzo Holendrzy cofnęli się do własnych domów, widać choćby po kolorystyce ulic. Prawie nigdzie nie ma już europejskich flag.

80 proc. holenderskiego eksportu trafia na rynki unijne. - Ale nie dlatego, że jest Unia, po prostu nasze produkty są dobre, wysokiej jakości i inni ich potrzebują. Dzisiaj i jutro też - usłyszałem od jednego z przedsiębiorców.

Holandię nauczyliśmy się postrzegać jako kraj tolerancyjny, wielokulturowy i rozpływający się po całej Unii. W gruncie rzeczy to mit. Holendrzy są tacy w pragnieniach, ale nie na ulicy, nie w życiu. Tolerancja jest zarezerwowana dla nich samych: twoja wolność nie może ograniczać mojej, a skoro przybyłeś tu z zewnątrz, nie pasujesz do mojej tolerancji... Tak naprawdę jest to społeczeństwo wewnętrznie bardzo tradycyjne. Nieuchronnie, po takim referendum, pojawia się pytanie: co my wiemy o sobie i innych?

W porcie w Scheweningen, gdzie jak na dłoni widać uzależnienie Holandii od morza, kontaktów, handlu, dobrych stosunków z innymi - nikt jednak rąk nie załamuje: - Znam sporo ludzi w Europie i na świecie, i wiem, że sobie poradzimy. Problem w tym, że zaczną nas postrzegać jako wrogów Wspólnoty, a tymczasem mamy z nią po prostu tylko sporo problemów, jak wszyscy. I teraz o nich powiedzieliśmy - mówi jeden z żyjących z morza, ryb i handlu. Inny dodaje: - Ludzie są wygodni, myślą, że ktoś coś za nich zrobi. Unia przyniosła nam sporo dobrego, ale to nie znaczy, że do niczego nie jesteśmy już zobowiązani.

Znajdujące się w Hadze miniaturowe miasto Madurodam, z modelami wszystkiego, co w Holandii najpiękniejsze, w dzień po referendum nie mogło się opędzić od ekip zagranicznych telewizji. Po wielkim szoku z dnia poprzedniego, telewizje wybrały się do Holandii w pigułce, w której nie ma polityki. Jest wprawdzie budynek parlamentu, ale niemy. Miniaturowa królowa też nikomu nie zawadza. W porcie przemieszczają się statki, po szynach suną pociągi. Nikt nie wygłasza przemówień, nie protestuje, wszystko działa, życie biegnie niezakłóconym rytmem. Piękna, kolorowa i melancholijna Holandia.

Takiej Holandii w rzeczywistości nie ma. Problemy, chowane dotychczas pod dywan, wystawiły głowy. Ten świetnie zorganizowany, skomputeryzowany i bodaj najbogatszy kraj Unii dokonuje rachunku sumienia.

Holenderski tulipan więdnie.

MAREK ORZECHOWSKI jest korespondentem TVP w Brukseli i stałym współpracownikiem “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2005