Amerykanin w Europie

George W. Bush przejdzie do historii jako ten Amerykanin, który pojechał na Stary Kontynent i pożegnał go tak, jak się żegna starą miłość. I który przywitał się z Europą nową.

06.03.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Ameryka chętnie demonstruje swą potęgę. Najlepiej widać to w organizacji wizyty takiej, jaką złożył w ubiegłym tygodniu w Europie prezydent Bush: zamknięte ulice, sprawdzeni mieszkańcy okolicznych domów, wszechpotężna władza Secret Service. W jednym z samochodów jadących w kolumnie za prezydentem agenci ochrony nie kryli się w otwartych oknach ze swymi pistoletami. Ekipy telewizyjne, które nie miały specjalnego zezwolenia na filmowanie przejazdu ulicami, ryzykowały. Nawet filmowanie z (czynnych) barów czy kawiarni było niemożliwe: wśród ich klientów siedzących przy oknach przeważali tajni agenci, nie mający ochoty do żartów.

Bush jeździł po Brukseli jak po wymarłym mieście. Przyjechał, jak mówił, by wyciągnąć rękę na zgodę, ale - poza politykami - nie miał za bardzo do kogo. Przynajmniej tu, w siedzibie NATO i Unii Europejskiej. Bo już w Bratysławie - dokąd Bush następnie poleciał, aby spotkać się “w pół drogi" z Putinem - było inaczej: tam prezydent USA mógł na chwilę zanurzyć się w tłumie radosnych Słowaków, mógł ścisnąć ręce, mógł wygłosić jedyną podczas tej podróży mowę wprost do zgromadzonych ludzi.

Wizytą w Europie, zorganizowaną zaraz po rozpoczęciu drugiej kadencji, prezydent USA otworzył - jak sam zaznaczał - w stosunkach transatlantyckich nowy rozdział. Otworzył nowy, ale i zamknął przy okazji stary. Ameryka będzie dalej dominować nad światem, ale Europa wychodzi spod amerykańskiego “parasola". Była to jakby pożegnalna podróż amerykańskiego przywódcy po kontynencie, który na nowy sposób układa sobie stosunki ze swym wieloletnim patronem. Ameryka o tym wie i jak dobry ojciec, który zgadza się na nieuniknione wyjście dziecka z domu, akceptuje usamodzielnienie się Europy. W końcu i tak będzie wracała. Choć inaczej.

Bo nic w stosunkach amerykańsko-europejskich nie będzie już takie, jak było. Ameryka żegna się z Europą taką, jaką znała od 1945 r.: Europą skazaną na jej wsparcie, opiekę, ale i kontrolę. Pierwsze cztery lata Busha-juniora w Białym Domu rozpoczęły proces rozchodzenia się dróg, którego nie da się zatrzymać. Ze spokojem mógł więc prezydent USA komplementować Europę w Brukseli, bo teraz, gdy nie musi już zabiegać o ponowny wybór, mógł i zrobił przynajmniej jedno: ładnie pożegnał się z Europą starą i przywitał się z Europą nową. Retoryka Donalda Rumsfelda, który dzielił Europę na “starą" i “nową", jest nadal słuszna. Inna jest tylko jej interpretacja: to cała Europa jest nowa w odróżnieniu od tej starej, której już nie ma: podzielonej “żelazną kurtyną", tym cywilizacyjnym murem, i ideologiczną wrogością. Wystarczy spojrzeć na rozlokowanie wojsk w Europie: zniknęły sowieckie armie i ich dziesiątki tysięcy czołgów; nie ma też już w Niemczech i gdzie indziej wielu amerykańskich dywizji, kurczą się siły Brytyjczyków. Nowe państwa weszły do NATO, zdobywając nową polityczną świadomość. Rozrosła się Unia Europejska - organizm wspólnotowy, 20 lat temu uchodzący w Moskwie, Warszawie czy Berlinie Wschodnim za twór tak groźny jak NATO.

Europę od Ameryki różnią wizje polityki i zasób środków, którymi można je urzeczywistnić. Europa się nie spieszy, Ameryka tak. Europa mówi o pokoju, bo jej narody miały w historii na rękach wiele krwi. Stany Zjednoczone nie wstydzą się postraszyć siłą, bo wiedzą, że jest to straszak skuteczny. My, Polacy, zaangażowaliśmy się w ukraińską sprawę, wielu naszych posłów do Parlamentu Europejskiego zdobyło dzięki temu zaangażowaniu uznanie w Parlamencie. Tymczasem, tak naprawdę, Europa nie uczyniła w sprawie ukraińskiej nic. Bo nie musi nic robić, by mieć wpływy. Wystarczy, że jest. Główna siła, jaką zademonstrowała Europa na Ukrainie, polega na tym, że istnieje i stanowi atrakcyjny punkt odniesienia. Dla ukraińskiej demokracji jest alfabetem: politycy w Kijowie wiedzą, dokąd mogą iść. Europa wie, że Ukraina będzie pukać do jej drzwi. Bruksela się nie spieszy, zna swoją siłę, wie, że Ukraińcy będą mieli gdzie zapukać. To nie jest amerykański styl działania.

Rozejście się dróg Ameryki i Europy jest faktem. Transatlantyckie więzi ucierpiały nie z powodu politycznego kaprysu albo niewyparzonych języków po obu stronach Atlantyku. Ameryka nie chce dzielić się swoją dominacją nad światem. Jeden samolot Air Force One amerykańskiego prezydenta znaczy więcej niż centrale rządowe w Berlinie lub Paryżu. Ani Unia Europejska, ani europejskie siły zbrojne, ani odmłodzone i zreformowane NATO nie zapewnią Europie pozycji równej Stanom.

Podczas spotkania prezydenta USA z przywódcami Unii -jedynego dotąd takiego spotkania w Brukseli w historii stosunków transatlantyckich - naprzeciw Busha siedziało 30 szefów europejskich rządów i państw, którzy mieli po 3-4 minuty dla zreferowania mu jakiegoś tematu i na dyskusję. Nikt poważny nie uwierzy, że wniosło to coś merytorycznego. Takie kilkuminutowe raportowanie musiało Busha pewnie rozbawić, a jeśli ktoś chciał zobaczyć, na czym polega różnica między Europą a USA - to miał okazję. Europejscy przywódcy, tak bardzo zaślepieni wiarą we własną pozycję, chyba nie dostrzegli śmieszności tej sytuacji. Bush, jak niegdyś cesarz Karol V, wysłuchał tego, co mieli mu do powiedzenia. Jeden po drugim wstawali i relacjonowali, podzielili się przecież rolami.

Ale czy mogło być inaczej? Nie mogło. Unia nie mogła wystawić tylko Chiraca albo tylko Schrödera, albo tylko Belkę. Nie mogła, bo każdy z nich jest równy i każdy ma prawo do głosu. Dobrze, że wspólnota nie liczy 200 członków, jak ONZ. I jeszcze ten zakaz czynienia notatek. Chodziło bowiem o szczerość. To znaczące osiągnięcie unijnej dyplomacji: okazuje się, że spisywanie uwag i dyskusji równoznaczne jest z brakiem szczerości.

Czy można się dziwić Ameryce, że spogląda na Europę z pobłażaniem? Czy można się dziwić Bushowi, że nie dzieli się z Europą wpływami i władzą? Bo niby z kim miałby się dzielić? Przecież wybranie jednego, a pominięcie innego doprowadziłoby w Europie do konfliktów, skoro premier Luksemburga (kraju obecnie przewodniczącego Unii) ubolewał nad rywalizacją w sprawie kolejności zabierania głosu i przydzielenia tematów. - Gdyby ambicja mogła zabijać, na ulicach Brukseli leżałyby sterty ciał - mówił.

Ameryka nie traci czasu na takie spory, bo jest jedna. Europa też mogłaby być jedna, ale to śpiew przyszłości. Prezydenta jednej Europy nigdy nie będzie, bo nie pozwolą na to narodowe dumy europejskich społeczeństw. Jak wytłumaczyć Portugalczykowi, że jego prezydent to Litwin? Jak bolesne byłoby dla Francuza, gdyby jego prezydentem był Polak? I wyobraźmy sobie satysfakcję Polaka, że ma europejskiego prezydenta - Niemca... Zatem to nie tylko różne wizje polityki dzielą Europę od USA, ale także całkowicie różne konstrukcje. Nasz europejski pomysł na życie w jednym domu z wieloma sąsiadami, projekt pełen sukcesów, jest największą przeszkodą w utrzymaniu dotychczasowej substancji stosunków transatlantyckich. Europa się zjednoczyła, ale w gruncie rzeczy przez swoją mnogość bytów pod jednym dachem w Brukseli - rozdrobniła. Bush zapamięta ze spotkania w Brukseli w siedzibie Unii może pięć-sześć nazwisk i może tyle twarzy. To normalne. Każdy na jego miejscu mógłby stracić orientację.

Europa rozchodzi się z Ameryką i obie strony, skoro już to stwierdziły, chcą, aby było to rozejście ładne. Bushowi i Europie chodziło więc o poprawę klimatu. I udało się. Klimat poprawić jest łatwo: wystarczy kilka gestów, unikanie trudnych tematów, dobre kolacje, wyselekcjonowane media, kilka bonmotów i napięty kalendarz. Europę odwiedzało wielu amerykańskich prezydentów, ale przy żadnej wizycie nie chodziło o tyle zdawkowości, co przy obecnej. Ale takie są właśnie wizyty pożegnalne. Resztę załatwiać będą dyplomaci.

Na horyzoncie rysuje się też przebudowa Sojuszu Północnoatlantyckiego. Nie da się otworzyć nowego rozdziału do końca, jeśli nie zmieni się NATO. I ono się zmieni, nie ulega wątpliwości. Sojusz był potrzebny i zdał świetnie egzamin, gdyż obronił Europę przed ZSRR. Obronił głównie dzięki temu, że rządzili w nim twardą ręką amerykańscy generałowie, bo przecież nie belgijscy. Zachodni Europejczycy łatwo to przełykali, bo sowieckie zagrożenie nie było fatamorganą. Ale dziś jest inaczej i postępowanie Amerykanów wywołuje protesty i dysonanse. Europejczycy mają dziś inną świadomość i chętnie podkreślają, że Amerykanie z Teksasu czy Utah nie rozumieją tak naprawdę Starego Kontynentu. Ze zrozumieniem Europy kłopoty mają sami Europejczycy, a cóż dopiero Amerykanie z Kansas. Dlatego ten najważniejszy czynnik scalający NATO - dominacja Amerykanów - Sojuszu już nie skleja. Dwa lata temu, podczas debat w sprawie Iraku, Belgowie mieli większą siłę głosu niż Amerykanie. Posiedzenia Rady NATO były przerywane, aby nie musiały być zrywane. Amerykanie dowiedzieli się wówczas, co znaczy w praktyce zasada jednomyślności. Przy NATO-wskim stole w Brukseli wszystkie państwa są równe, choć nie takie same. Było tak zawsze, tylko z zasady tej w okresie “zimnej wojny" nikt nie korzystał, bo bano się Sowietów.

Szkodę NATO przynosi też jego atrakcyjność w oczach byłych przeciwników. NATO się terytorialnie rozrasta, ale ubywa mu spójności. Amerykanie sięgają więc po sojuszników i partnerów według własnego uznania. Na NATO już nie liczą tak jak kiedyś i podejmują swoje decyzje poza strukturą Sojuszu, gdy go nie potrzebują. Są w nim, bo jest dla nich narzędziem kontroli. Gdyby NATO się rozleciało, Ameryce przybyłoby trosk.

Ale zachowanie NATO w takiej postaci, w jakiej jest obecnie, to rzecz niemożliwa. Dlatego Sojusz przejdzie ewolucję. Nie, nie zostanie zlikwidowany. Ale stanie się organizmem, który podzieli się z Europą odpowiedzialnością. Być może powstanie NATO, które zajmie się interwencjami na świecie, i NATO, które pilnować będzie porządku w Europie. Proces zmian już się zaczął, bo zaczął się w głowach polityków.

Prezydent Bush wie, co w trawie piszczy. Przejdzie do historii jako ten Amerykanin w Europie, który pożegnał starą kochankę. Na nową Ameryka ochoty nie ma. A Europa jest w sobie tak zakochana, że sądzi, iż nikogo nie potrzebuje. Będziemy się więc coraz bardziej różnić - i prawić sobie komplementy. To wnioski wyciągnięte z okresu separacji. Małżeństwa nie da się już skleić, pozostaje wspomnienie o wspólnych latach. Nowe będą już inne.

I może bez wzajemnych pretensji.

MAREK ORZECHOWSKI jest korespondentem TVP w Brukseli i Strasburgu, stale współpracuje z “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2005