Pamięć genetyczna

Eustachy Rylski: Duszę ma niewielu, dlatego niewielu zostanie zbawionych. Fizyczne podobieństwo do człowieka, czy nawet fizyczna identyczność, nie przesądzają tu niczego. Rozmawiała Katarzyna Kubisiowska.

19.05.2008

Czyta się kilka minut

Eustachy Rylski /fot. Wojciech Grzędziński / Fotorzepa /
Eustachy Rylski /fot. Wojciech Grzędziński / Fotorzepa /

Katarzyna Kubisiowska: Zadebiutował Pan "Stankiewiczem" i "Powrotem" jeszcze w stanie wojennym. Te książki jednak nie mobilizowały społeczeństwa do walki z PRL-em. Traktowały o udziale Polaków w rosyjskiej wojnie domowej i równocześnie sugerowały, że po przegranej wojnie tylko niewolnicy mówią o swojej moralnej wyższości.

Eustachy Rylski: Moim jedynym zamiarem było napisanie wtedy dwóch w miarę interesujących historii, które mnie samego by wciągnęły. Żadna inna intencja mi nie towarzyszyła i powiem pani, że nic w tym względzie nie zmieniło się do dzisiaj.

Tyle razy mówił Pan, jak istotne znaczenie ma literatura  zaangażowana.

Tak, tylko że to prawo, a właściwie obowiązek, rezerwuję dla pisarzy największych, również w kategorii etycznej. Cenię literaturę, która ma odwagę wymierzania światu sprawiedliwości, i pisarzy, którzy mają odwagę bycia sędziami. Na przykład Alberta Camusa, który w "Dżumie", największej powieści XX wieku, na ławie oskarżonych posadził samego Boga. Bo trzeba być wielkim sędzią, by wymierzyć wielką sprawiedliwość.

A na stan wojenny wystarczy dobra publicystyka, którą zresztą uprawiają czasami pisarze z zadowalającym skutkiem. Nie jestem publicystą.

Bardzo romantyczna postawa: autor sądzi, bo czuje się lepszy.

Na spotkaniach autorskich słyszę czasami, że jestem ostatnim romantykiem. Nie brzmi to dla mnie jak komplement.

Talent jest funkcją biologii

Wydał Pan w latach 80. trzy powieści, a następnie zamilkł na dwadzieścia lat. Dlaczego?  

Z czystego lenistwa.

Pisarz nie powinien codziennie napisać kilku stron?

I ja pisałem, tyle że nie powieści, a scenariusze filmowe oraz sztuki dla teatru TV. "Chłodną jesień" uważam za najlepszą w całym moim dorobku. To są formy, w których dużo szybciej osiąga się efekt końcowy, praca nad nimi odbywa się bez tej mitręgi towarzyszącej czystej prozie. Chwalę sobie ten czas. A do epiki wróciłem dlatego, że mam swoje lata, muszę się spieszyć, nie mam czasu na tak długie wakacje. Talent jest funkcją biologii, znika wraz ze starością.

Wielu twórców na starość popełnia świetne książki. Choćby Pana ukochany Iwaszkiewicz.

No tak, Iwaszkiewicz pisał piękne wiersze już po osiemdziesiątce. Ale on był wyjątkowy, jak jeszcze kilku innych. Jeśli talent jest funkcją biologii, to mądrość zależy od duszy i umysłu. Tyle że mądrość nie jest niezbędna do pisania, a talent tak. Mówię to bez żadnej satysfakcji. Talent zdarza się również idiotom.

Co jest jeszcze potrzebne?  

Pycha. Pisarz powinien mieć jak najlepsze mniemanie o sobie, powinien się sobie podobać.

I Pan się właśnie sobie podoba?

To zależy w czym. Piszę świetnie, ale bez znamion wielkości. Niedawno skończyłem esej o "Dżumie" Camusa. W trakcie pracy nad tym tekstem utwierdziłem się raz jeszcze w przekonaniu, że obcuję z literaturą, której uprawianie jest całkowicie poza moim zasięgiem. Każde zdanie, metafora, puenta, sytuacja, dialog, nastrój są dla mnie nieosiągalne. To jest przepaść.

Co poza pisaniem scenariuszy i sztuk robił Pan przez te dwadzieścia lat? 

To, co lubię najbardziej, rozmyślałem. Na początku lat 90. w naszym warszawskim mieszkaniu narodziły się pierwsze dwa numery pisma "Twój Styl". Nie miałem żadnego merytorycznego związku z tą gazetą, w przeciwieństwie do mojej żony, ale w jej początkach operacyjny udział związany z przedsięwzięciem. Do niedawna inwestowałem na giełdzie, ale nie mówimy tu o dużych pieniądzach. Kilkanaście lat temu byłem jednym z pierwszych klientów biura maklerskiego "Kant", kiedy to wartość kilku spółek notowanych na naszej giełdzie, tyle ich było, szła co notowanie o 10 proc. w górę. Mówiąc najogólniej, starałem się, by pisanie nie stało się moim jedynym źródłem utrzymania. I nie jest.

Dziedzictwo

 Jako młody człowiek myślał Pan o tym, żeby zawodowo zajmować się literaturą? 

Zajmowałem się zupełnie czymś innym. Obijałem się po życiu. Byłem urzędnikiem, instruktorem kulturalno-oświatowym, robotnikiem budowlanym. Na przełomie lat 70. i 80. prowadziłem z kolegą niewielką firmę zajmującą się drobnymi remontami mieszkań.

Zacząłem pracować jako siedemnastolatek w charakterze młodszego referenta technicznego w bazie transportowej przedsiębiorstwa Paged zajmującego się, między innymi, zwózką drzewa z lasu. W zachodnie Sudety wysyłałem ogromne ciężarówki ze świerkowymi dłużycami na śmiertelny bój. Mówię to bez żadnej przesady. To były moje dobre, romantyczne, a czasami wręcz patetyczne cztery lata. I wtedy, jak sądzę, byłem blisko dobrej, męskiej literatury, najlepszej, jaka mogła mi się trafić. Jeżeli jakikolwiek okres pracuje na mnie w tej chwili, to moja dobra, dzielna, pierwsza młodość. Nic i nigdy nie mogło się już w moim życiu z nią równać. Potem było tak sobie.

Podobno kluczem do twórczości pisarza jest jego dzieciństwo.

W moim przypadku była to jednak wspomniana pierwsza młodość. W swoich literackich próbach w zasadzie nie cofam się do dzieciństwa, bo abstrahuję od siebie. Ale dzieciństwo samo w sobie wspominam dobrze. Szczęściarz był ze mnie. Wychowywali mnie skrajnie surowi, jak na obecne standardy, lecz mądrzy dziadkowie. Przysłuchiwałem się pasjonującym rozmowom dorosłych. Chłonąłem urodę okolic z jednym z najpiękniejszych raubrytterskich zamków w Europie, Kynastem, który wisiał dosłownie nad naszym domem w Sobieszowie koło Jeleniej Góry. Poza szkołą zwolniony byłem z jakichkolwiek obowiązków domowych, więc mój obszar osobistej wolności był większy niż moich rówieśników. Kiedy tylko było można, a najczęściej było, znikałem z moim kompanem Adolfem w pustych okolicznych lasach, łapaliśmy w strumieniach pstrągi, miałem własnego psa. Wychowywałem się w niedostatku, który nie zabrał mi zaraz na początku przyjemności wydobywania się z niego. Uniknąłem Heine-Mediny, która dziesiątkowała wtedy dzieci. A totalitarna szkoła okresu stalinowskiego była fascynująca ze względu na zagrożenia, których przed nami nie ukrywała. Bardzo młody człowiek wiedział, że żyje wyłącznie między nagrodą a nieuchronną karą, i że to nie jest żart. Takie wyostrzone życie ma smak.

Był Pan w wojsku? 

Przeszedłem do rezerwy po odbyciu podstawowego, chyba trzytygodniowego przeszkolenia. Jestem szeregowcem, żeby nie było niedomówień.

Na swoich bohaterów wybiera Pan często żołnierzy. Skąd Pan zna tak dobrze realia z ich życia?

Z pamięci genetycznej. Od początku do końca. Pamiętam wszystko, o czym piszę. Widzę to, mam jak na dłoni. Pył na Kubaniu, zapach morza przed Odessą, pustą, lodowatą, barbarzyńską przestrzeń między Moskwą a dolną Dźwiną, światło w Winnicy, kawalerię pod Sewastopolem, hajdamaków w Białej Cerkwi, kilkusetosobowe bandy Nestora Machny, naszych złotych chłopców pod Moskwą, kawaleryjską dłoń Rangułta zwisającą z krawędzi łóżka, ostrożne spojrzenie Semena Hoszowskiego....

Pan to mówi serio? 

Najzupełniej. Dlaczego człowiek nie ma dziedziczyć pamięci, skoro dziedziczy kompleksje, koloryt, skłonność do chorób, włosy, oczy, rysy? Dlaczego nie miałby dziedziczyć czegoś tak trywialnego jak pamięć, skoro w genach dziedziczy nawet swój los?

To ponura, deterministyczna wizja.

Jeśli mamy zostać alkoholikami, to nimi zostaniemy. Jak mamy na coś zachorować, zachorujemy. Jak mamy umrzeć przed trzydziestką, umrzemy. Jak mamy być bogaci, będziemy, a jak biedni, to jeszcze pewniej. Ale w tej rurze, która nas prowadzi do finału, możemy być wyżej lub niżej. I tu coś od nas zależy. Jeśli nauczymy się angielskiego, to dostaniemy lepszą pracę, za lepszą pracę lepsze wynagrodzenie i lepszą żonę, i z tą lepszą żoną możemy spędzić urlop w Turcji, Egipcie albo i w Tunezji.

I wtedy mówimy sobie, że zdarzyło nam się całkiem dobre życie, w sprawie którego, ile można było uczynić, uczyniliśmy.

Ojcowie i dzieci

Prawie wszyscy Pana bohaterowie to ludzie gwałtowni. Czy to cecha męska? 

O których bohaterach pani mówi?

O Stankiewiczu, Rangułcie, Rogoyskim, Hoszowskim. 

Oni bywają gwałtowni, ale to jest związane z czasami, nie z jakąś zasadniczą, określającą ich cechą charakteru. W środowisku ziemiańskim, bo o nim przede wszystkim piszę, matki rodziły mężczyzn, którzy po ukończeniu odpowiednich szkół, albo nieukończeniu, szli na wojny, by zabijać mężczyzn, których urodziły inne matki.

W mojej rodzinie prawie wszyscy mężczyźni gdzieś walczyli i na ogół ginęli. To było naturalne. Nie sięgając w czasie zbyt daleko - mój ojciec, żołnierz Armii Krajowej, został rozstrzelany przez Niemców w Młodowie koło Rytra we wrześniu 1944 roku. Urodziłem się dwa miesiące po jego śmierci, jestem pogrobowcem. Pod Workutą zginął też jedyny brat ojca, porucznik kawalerii Jerzy Rylski. Chłopcy z sąsiedztwa, poza nielicznymi wyjątkami, podzielili ten los. Powstań, rewolucji, wcześniejszych wojen już nawet nie wspominam. Wychowywały mnie kobiety, młodych mężczyzn z mojego otoczenia w ogóle nie pamiętam. Obok mnie był właściwie tylko dziadek - to jego mentalność wpłynęła na kształt postaci Stankiewicza, Rangułta, Hoszowskiego.

Brakowało Panu ojca? 

Nigdy. W ogóle my za dużo od życia oczekujemy, licząc na innych. Żeby mieć matkę, ojca, rodzeństwo, dom rodzinny, rodzinne ciepło, żeby nas kochano, najlepiej za nic, akceptowano... Totalne rozwydrzenie.

A co do ojca, podejrzewam, że nie byłby ze mnie dumny. Co to za zajęcie: scenarzysta, pisarz? On sam składał całkiem dobre wiersze, ale do głowy mu nie przyszło, by je wydać. W mojej rodzinie, zarówno po kądzieli, jak i po mieczu, cztery zawody uznawano za dobre dla mężczyzny: żołnierza, rolnika, prawnika i ewentualnie inżyniera, ale tylko po niektórych politechnikach. Trzeba było być dobrze ostrzyżonym, gładko ogolonym, nosić  dobrane kapelusze, wypucowane buty, prosto się trzymać, znać języki, polować, grać w brydża, w młodości w pokera, tańczyć, w odpowiednim czasie dobrze się ożenić i namachać dzieci ile wlezie. Jak ktoś nie trzymał tych standardów, to mu się nie podawało ręki. Jak Gombrowiczowi.

Poza wszystkim nie jestem, mówiąc najogólniej, w fizycznym kanonie rodziny Rylskich, która zarówno w odniesieniu do kobiet, jak i mężczyzn bardzo go przestrzegała, wręcz celebrowała. To, co mi z nich zostało, to rodzinne imię, które niektórzy biorą za mój artystyczny pseudonim. Na Wołyniu, skąd się bierzemy, było wzięte.

W "Stankiewiczu" jest scena, w której na oczach kilkuletniego chłopca zostaje zabity jego ojciec. Czy ma ona dla Pana jakieś szczególne znaczenie? 

Pani się mnie teraz pyta, czy literaturą leczę swoje rany? Nigdy. Dla mnie to nie jest miejsce do załatwiania prywatnych spraw. Ta scena ma tylko istotne znaczenie dla dramaturgii tej konkretnej powieści. A los mojego bohatera, pułkownika Stankiewicza, zainspirował człowiek, który podczas odbywania praktyki oficerskiej na Kaukazie, w dziesiętniku jednej z półsotni kozackich rozpoznał zabójcę swego ojca w roku Powstania Styczniowego. Mój dziadek spotkał tego oficera w Petersburgu, w drodze na jakiś bardzo wystawny ślub, i tę historię w mojej obecności komuś opowiedział. Na debiut jak znalazł.

Pojęcie honoru nie ma już tak dużego znaczenia jak dwieście lat temu. Wtedy należało ono do porządku życia, dzisiaj, na drabinie wartości, lokuje się na najniższych szczeblach.

W wieku lat szesnastu, może siedemnastu, byłem świadkiem, jak w miejskiej rzeźni wyładowywano zwierzęta z wysokiej platformy prosto na beton, tak że łamały sobie karki i nogi. Rzuciłem się z gołymi rękami na oprawców, zażądałem widzenia z kierownikiem, powiedziałem, że będą mnie musieli zrzucić razem z resztą zwierząt, jeżeli nie podstawią rampy. To było  najbardziej honorowe działanie, jakie mogę sobie wyobrazić, bo co jest  honorniejszego niż stanąć po stronie najbezbronniejszych z bezbronnych, wobec brutalnej przemocy.

Ale mam też na koncie kilka bardzo niehonorowych wyjść i niemęskich zachowań. Staram się jednak, chociaż ponad honor stawiam kilka innych wartości, jak dobroć lub zdolność do współodczuwania, a pojęcie honoru w wydaniu latynoskim, bałkańskim, kaukaskim czy środkowoazjatyckim jest mi zupełnie obce.

Wiem, kim jestem

Pana prozę przenika nostalgia. Tęskni Pan za starymi czasami?

Źle bym się w nich czuł. Nie dla mnie dworski zapach i dworskie życie. Trudno wyobrazić sobie coś piękniejszego niż dwór polski z całą  infrastrukturą życia ziemiańskiego, z ciężką pracą na roli, obfitością wybornego jedzenia, towarzyską zamaszystością, polowaniami, jazdą konną, tą symbiozą karabeli z pługiem, często malowniczym niedostatkiem, wiecznym brakiem gotówki, zasadą, że się nie narzeka, gotowością do najwyższych poświęceń dla ojczyzny. Doceniam te piękności i cnoty, ale wolę swoje wady. Marny byłby ze mnie ziemianin i śmieszny. Więc nie tęsknię.

Rozpisał Pan rodzinne drzewo genealogiczne?  

Jeżeli przyjmiemy, że składamy się z czterech rodzin, to mam dwa drzewa genealogiczne, a dwóch nie mam. Nie celebruję tego jednak. Z doświadczenia wiem, że jak ktoś podkreśla swoje szlacheckie czy arystokratyczne pochodzenie, to najczęściej nie ma z nim nic wspólnego. Rylscy to średnie zachodniowołyńskie ziemiaństwo z dobrymi wschodnimi koligacjami, ale wywodzące się ze szlachty wręcz zagrodowej. Rodzina matki, Platerowie, to pół drogi do arystokracji. Brali się z Inflant Polskich i Kurlandii. Do rewolucji bolszewickiej mieli nad Dźwiną ogromny majątek leśny, znacjonalizowany częściowo przez Sowietów, częściowo przez Łotyszy. Przez moją babkę, Skrzyńską, jestem praprawnukiem Seweryna Fredry, kapitana gwardii cesarskiej, znanego szwoleżera, jednego z napoleońskich straceńców, rodzonego brata Aleksandra. Wspominam go ze względu na Rangułta i "Warunek", bo w jakimś stopniu się na tę postać złożył.

Korzenie wzmacniają Pana tożsamość.

Wiem, kim jestem. Nie znaczy to jednak, że uzbrojeni w taką wiedzę łatwiej przejdziemy przez życie. Czasami lepiej być znikąd. Tradycja ziemiańska o tyle jest ważna, że jest jedyną, do jakiej możemy się w Polsce odnieść. A do tej tradycji mają prawo zarówno ci pochodzenia ziemiańskiego, jak i nieziemiańskiego. Nie mówię, że była najlepsza, ale mówię, że była najlepsza, jaka mogła być. To jednak nie jest zasadniczy problem, z jakim powinniśmy się teraz mierzyć.

W "Powrocie" z kpiną potraktował Pan ziemiańskie środowisko. 

Do dzisiaj mam o to do siebie żal. Nic nie mam przeciwko kpinie, ale nie lubię łatwej. A to była łatwa kpina.

Mówił Pan, że wychowywały Pana kobiety, że to one miały na Pana zasadniczy wpływ. Ale to akurat nie przekłada się na Pańską prozę. Kobiety pełnią w niej wyłącznie rolę tła.

Zgadza się. Ale jeśli miałbym się utożsamić z jakąkolwiek swoją postacią, to z Anną Rangułt. Bo tych moich mężczyzn to ja niezbyt lubię.

Dlaczego akurat z tą szpotawą starą panną?

Bo jest mi jej żal. A jak komuś jest kogoś żal, to ta osoba staje się bliska.

Te kobiece bohaterki nawet nie mogą liczyć na prawdziwe uczucie. Jeśli coś dostają od swoich mężczyzn, to chwile erotycznego uniesienia. 

Erotyczne uniesienie to nie jest mało.

Brzydkie te Pana bohaterki. Woli Pan pisać o degradacji i rozkładzie niż harmonii i pięknie.

Brzydkie? A które? Niepokojąca dziewczynka z hotelu "Excelsior"? Saszeńka Dżałakariewa ze "Stankiewicza", w której durzyło się pół Rosji? Monika z opowiadania "Jak granit", ordynarna, lecz ładna, a potem wyrafinowana i jeszcze ładniejsza? A może Eunice i Nicole z "Dworskiego zapachu"? Nawet Anna Rangułt wypełnia się i ładnieje w miarę romansu z porucznikiem Hoszowskim. Brzydkich jest u mnie mniej. Nie lubuję się w rozkładzie, zgniliźnie, śmierci, wolę młodość, zdrowie, piękno. Naturalnie mam świadomość nietrwałości materii, a więc jej nieważności, deprymującej przypadkowości. Tego upiornego przemijania. Życie, jak powiedziała jedna z bohaterek Czechowa, to ordynarna rzecz.

Dusza

Teraz to mówi Pan jak gnostyk.  

Rzeczywiście dzielę świat na duchowy i materialny, i ten pierwszy jest dla mnie niezniszczalny.

Jest Pan człowiekiem wierzącym? 

Wierzę w nieśmiertelność duszy, ale nie wierzę, że każdy człowiek z definicji ją posiada. Odwrotnie, uważam, że duszę ma niewielu, dlatego niewielu zostanie zbawionych, a fizyczne podobieństwo do człowieka, czy nawet fizyczna identyczność, nie przesądzają niczego. Natomiast czym będzie ta nieśmiertelność, gdzie będzie się realizowała, wobec jakiej wartości lub prawdy, czy będziemy mieli świadomość naszego pozagrobowego istnienia, czy nie - to tajemnica, której nie rozstrzygniemy za życia, a i być może w zaświatach, kiedy już tam się znajdziemy.

Eustachy Rylski urodził się w 1944 r. w Nawojowej. W 1984 r., jako 40- latek, zadebiutował dyptykiem powieściowym "Stankiewicz. Powrót". W 2004 r. ukazał się "Człowiek w cieniu" uhonorowany nagrodą im. J. Mackiewicza. Wydany w 2005 r. "Warunek" znalazł się w finale literackiej nagrody Nike 2006. Autor opowiadań "Tylko chłód" (1987) oraz "Wyspa" (2007). Od początku lat 90. współpracuje z miesięcznikiem "Dialog", gdzie opublikował m.in. "Chłodną jesień", "Nettę", "Co nie jest snem".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2008