Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie wiadomo, co sprawia większy ból: rozkład czy trwanie, pustka po kimś czy wspomnienia, które nie mijają. Wszystkie czynności służą temu, by zachować spokój, równowagę, której nie ma. Świat się przechylił, a trzeba chodzić po nim, jakby był prosty, stabilny.
Nakarmiłem kota, dołożyłem do ognia, byłem na skale,
z której chciał mnie zdmuchnąć wiatr – dął tak, aż poczułem
przez kurtkę, bluzę, podkoszulek jego chłód, swój zimny pot
pod pachami, na plecach. Wciąż tutaj. Rok temu
rozwiodłem się; przed chwilą odwiozłem Kalinę do Marty
(w środy jest u niej), umyłem talerze, podgrzałem zupę, grzyby,
które zbierałem, gdy dni były długie, jasne, w słońcu
nie mające dna.
Albo:
Dziś, w pierwszą rocznicę naszego rozwodu,
idziemy na jasełka, gdzie nasza córka gra szatana.
Od znajomych pożyczałem dla niej świecące rogi,
pelerynę, rękawiczki z pazurami. Trójząb z podobizną
Złego. Na sali jest duszno, dzieci śpiewają, przekazują
sobie mikrofon, składają dary leżącej lalce. Maryja
jest blada, Heroda gra naburmuszona dziewczynka.
Poeta – Łukasz Jarosz – wpuszcza nas do wnętrza swojego świata. Pozwala nam stanąć bardzo blisko, tuż obok, tuż za. Imiona są prawdziwe, fakty łatwe do zweryfikowania. Sposób opowiadania nie służy temu, żeby „odsunąć” czytających na bezpieczną odległość. Przeciwnie, dystans maleje, niemal znika. Słuchamy rozmów poety z córką, z rodzicami, relacji z przypadkowych spotkań („Spotkałem dziś siostrę mojej byłej żony. / Wciąż mówi do mnie »szwagier«. Czy mężem / przestaje się być, a szwagrem zostaje?”). Rozpoznajemy bohaterów i otoczenie znane już z poprzednich książek.
Ta nosi tytuł „Pełnia Robaczego Księżyca”. To pełnia, która zwiastuje wiosnę, czas, gdy robaki wychodzą spod rozmarzającej ziemi. Nieostre zdjęcie na okładce przedstawia nagich chłopców skaczących do rzeki. Dzień jest słoneczny, ale woda zapewne zimna. Nie widzimy jednak ich twarzy, tylko wyprężone szczupłe ciała, przywodzące na myśl ryby wyskakujące z górskiego potoku.
Granica między ludzkim i pozaludzkim jest u Jarosza nieostra, świadomie zacierana w metaforach i porównaniach. Zachód słońca zostaje opisany jako „przeciekający opatrunek”, a dzień jest „długi i czysty jak nóż wbity w żywe ciało”. „Bogowie samotni jak mróz mają jadalne / dusze, ci najmniejsi o tym wiedzą”. „Najmniejsi” to zapewne zwierzęta, które przemykają w tych wierszach pomiędzy bolesnymi wyznaniami. Jak to, chyba najboleśniejsze: „I dotknąłem miłości, wiem, czym jest. Dlatego nikomu jej nie życzę”.
Napisałem kiedyś, że siłą wierszy Jarosza jest operowanie obrazem, który nie zastyga, nie ustala się, rozszarpywany przez kolejne skojarzenia, przypomnienia, aluzje albo przez niepokój samych słów. Nie inaczej jest w najnowszej książce. Równocześnie te rozsypane elementy, których nie sposób dopasować, budują nastrój niebędący jedynie samym niepokojem, samym smutkiem. W opisywanym świecie są punkty, o które zaczepić się może nadzieja lub coś, co ją przypomina. Jakiś rodzaj przywiązania silniejszego niż rezygnacja i rozpacz. Jakaś energia rodząca się między słowami, czasem na przekór ich treści.
To, co zrobili ze mną inni,
jest tym, czym piszę.
Strumieniem, rzeką, zieleniejącym
jeziorem w przygranicznym lesie.
Oddalić się z tego świata.
Z każdym pociągnięciem wiosła.
To smutna i odważna książka. Ale powiedziałbym, że bardziej odważna niż smutna. ©