Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy na kilka dni przed jej otwarciem w mediach dały się słyszeć narzekania, że nikt u nas tej olimpiady nie traktuje poważnie, że nie będzie transmisji z otwarcia ani bezpośrednich relacji ze zmagań niepełnosprawnych sportowców, pomyślałem: coś się zmienia. Wcześniej nikomu to nie przeszkadzało, teraz przynajmniej trochę przeszkadza. Oczywiście, takie narzekania mają często charakter rytualny: ktoś jeden zacznie, inni podchwytują. Jak śpiew przy ognisku – kiedy ognisko się wypali, ci, co śpiewali, często zapominają słowa pieśni. Jednak szum, sprzeciw, choćby rytualny, to zawsze lepiej niż zupełna cisza; jest przynajmniej cień szansy, że ktoś się tym przejmie, ktoś coś z czymś za cztery lata skojarzy i jakiś decydent z jakiejś telewizji przy kolejnych igrzyskach specjalnych zastanowi się: „A może by i u nas...?” Pomyślałem, zgoda, naiwnie; mogłem przecież przewidzieć, że wysiłek tysięcy znakomitych sportowców musi przegrać z nieosłoniętym biustem. Jak nie narzeczonej gwiazdora Realu Madryt, to jakimś innym. Biust to biust, nie ma co gadać.
Celowo piszę o „olimpiadzie specjalnej” zamiast o „paraolimpiadzie”. Jakoś nie mam serca do tego ostatniego słowa, a po aferze z jednym z parabanków nie mam go tym bardziej. „Olimpiada specjalna” brzmi w moich uszach lepiej – właśnie dlatego, że chodzi o coś specjalnego, wyróżnionego, coś godnego szczególnej uwagi. Wszystko, co jest „para” – może poza paralotniarstwem – jest odczuwane jako gorsze, jako niezbyt udane naśladownictwo, coś, czego nie sposób traktować poważnie. Gdybym pisywał o sporcie, pewnie pisałbym na przykład o naszej lidze piłkarskiej jako „paralidze” czy „paraekstraklasie” – i to bynajmniej nie ze złośliwości. Po prostu ktoś, kto bierze w miarę przyzwoite pieniądze za swoją pracę i wykonuje ją marnie – biega wolniej, niż przeciwnicy stoją, ma zaświadczenie od lekarza, że jest zdrów jak byk, a nie potrafi ustać na nogach 90 minut i tak dalej – nie powinien być nazywany „piłkarzem”, tylko „parapiłkarzem”. I na odwrót: ktoś, kto porusza się na wózku i na przekór różnym trudnościom, często za własne pieniądze, przygotowuje się do występu na olimpiadzie jako koszykarz, nie powinien być nazywany paraolimpijczykiem, skoro w ów występ wkłada o wiele więcej determinacji i serca.
Wśród olimpijczyków specjalnych co życiorys, to ciekawsza historia. Anna Harkowska – nasza pierwsza tegoroczna medalistka – jako nastolatka startowała w maratonie i triathlonie. Miała 22 lata, kiedy zdarzył się wypadek; wysiadała na przystanku z autobusu, kiedy wjechało w nią auto. 26 złamań, zerwane mięśnie, uszkodzone nerwy. Wydawało się, że to koniec marzeń o sporcie, a jednak się nie poddała. Nie mogła biegać, poświęciła się kolarstwu; dziś na torze może z powodzeniem rywalizować ze sprawnymi koleżankami. Albo wielokrotny złoty medalista specjalnych igrzysk olimpijskich – w rzucie oszczepem i pięcioboju – Mirosław Pych. Od wczesnego dzieciństwa niedowidzący, z uporem grywał z kolegami w piłkę, chociaż na boisku nie odróżniał swoich od przeciwników. Potem poświęcił się lekkiej atletyce. Do tej pory przywiózł z olimpiad dziewięć medali, w tym pięć złotych; powinien być znany jak Justyna Kowalczyk czy Adam Małysz, a nie jest.
Gdyby na długo przed rozpoczęciem olimpiady specjalnej opowiadać o takich osobach, gdyby nagłaśniać ich zmagania, nie trzeba by się martwić o oglądalność transmisji z ich występów. Zamiast słuchać jałowych dyskusji, jak uzdrowić polską piłkę i czy postawić na sport wyczynowy, czy masowy, moglibyśmy się przez chwilę rozkoszować widokiem ludzi, dla których sport jest po prostu walką z własnymi ograniczeniami. Czyli tym, czym powinien być.