Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niepewność mieszała się z pokusą. To miejsce zawsze wywołuje w przybyszach dziwne stany.
A ja? Korzystałem z chwilowej ciszy. Wymknąłem się z mieszkania na wielopasmową ulicę. Poszedłem powoli ku rzece, ciesząc się świeżością powietrza i chłodem poranka. Przed nosem miałem podnoszącą się powoli kulę słońca. Widziałem ją bardzo wyraźnie, była na wyciągnięcie ręki.
Patrzyłem z błogością, wiedząc, że za chwilę rozmyje się, a może nawet zniknie. To wiszący na niebie, to opadający wprost na arterie smog sprawiał, że latem miasto przestawało być realne, zmieniało się w oniryczną, złą wizję.
Skąd się brał? Z rur wydechowych tysięcy samochodów. Z kominów fabryk. I z wiecznie, każdego lata, płonących torfowisk, które pierścieniem otaczały miasto. Znajdowało się więc ono w szarej, gryzącej w oczy pułapce. Mieszkańcy uciekali na wieś.
Albo starali się nie wychodzić – a jeśli już, to tak jak ja, wczesnym rankiem.
Za to „goście” właśnie latem stadami przyjeżdżali w odwiedziny. Weseli, ciekawscy. Nawet nie zauważali, że coś jest nie tak. Wychodzili z pociągów, samolotów, przeciągali się „Ciepły, ale pochmurny dzień” – mówili, rzucając się w objęcia metropolii, dając się porwać, uwieść.
Znam to uczucie. Sam kiedyś byłem tu pierwszy raz. Zachwycał mnie każdy detal płaskorzeźb na stacji Kijowska, a każdy kloszard miał twarz profesora fizyki jądrowej. Potem mi spowszedniało – zauważyłem, że i Kijowska, i kloszardzi nie są tak niezwykli, a poza tym często zalatują moczem i przetrawioną wódą. No, ale upłynęło sporo czasu, zanim pożegnałem się z prostacką, bedekerowską fascynacją i zacząłem szukać piękna nieoczywistego, często ukrytego w brzydocie.
Najpierw jednak musiałem przejść wszystkie ważne miejsca. Do mdłości oglądałem cerkiewne kopuły, do załamania rąk patrzyłem na jubilerskie cacka w muzeach, do bólu nóg schodziłem miejskie parki z równo przyciętymi klombami i podświetlonymi fontannami. Patrzyłem na obrazy mistrzów, fasady kamienic, wieże, bramy. Nigdy nie mogłem się zdobyć tylko na jedno. Wizytę u Lenina.
Ileż prób podejmowałem. Ale zawsze coś mnie hamowało – jakieś niejasne obrzydzenie, niechęć patrzenia na truchło człowieka, który wyrządził tyle zła, a był tu czczony jak bóg.
Tym razem zrozumiałem, że się nie wykpię. Cały boży wieczór – przy mołdawskim winie i syberyjskiej wódce. Przy gruzińskim serze Sułguni i astrachańskim kawiorze. Mandarynkowym miodzie z Abchazji i kaukaskiej słodkiej czurczcheli. Ciągle słyszałem: „Lenin to, Lenin tamto, mauzoleum, mumia, symbol”, i znów „a Lenin to, Lenin tamto”. No więc wstałem rankiem, gdy wszyscy jeszcze spali, i poszedłem ku rzece. Przeszedłem most Nowoarbacki i śmiało sunąłem ku Kremlowi. Mogłem metrem, mogłem trolejbusem, autobusem, marszrutką albo na „łebka”, czyli z „bombiłą”. Ale wolałem iść w stronę unoszącego się słońca.
Kolejka po bilety miała dobre kilkadziesiąt metrów. Stanąłem pokornie na końcu. Była jak wieża Babel – angielski, włoski, francuski, polski, chiński – i jaki jeszcze chcesz. Patrzyłem na to wielkimi oczami. Jeszcze większe robił stojący przede mną Kałmuk w mundurze szeregowca. – Bracie! – zagadał do mnie. – Ta? – Ile narodów, bracie! – No. – Wszyscy do Lenina! Cały świat, dosłownie. – I ty też, bracie. – I ja też, ale ja to jakby jestem u siebie. Lenin miał babkę Kałmuczkę, każdy to wie.
Mój „brat” wracał po dwóch latach służby wojskowej do domu, do jakiejś stepowej wioski pod Elistą. Specjalnie jechał przez Moskwę. Chciał tu wysiąść, żeby zobaczyć stolicę swego imperium. Pierwszy i ostatni raz – bo już nigdy więcej nie będzie go stać. Wysiadł z pociągu na Dworcu Leningradzkim i pieszo, pytając ludzi o drogę, poszedł do Lenina. No i jest. Zobaczy skurczone ciałko w wielkiej trumnie. A potem wróci do siebie. Będzie pracował przy krowach i opowiadał kumplom o dziwach stolicy.
– Mam nadzieję, że mój syn też tu kiedyś przyjedzie – skończył swoją opowieść. Zrozumiałem, że patrzę na człowieka, który przeżywa największą przygodę życia. Najpewniej nic piękniejszego go już nie spotka.
Wróciłem do domu pieszo. Smog już zdążył opaść. Goście przebudzili się. – Masz bilety?
– Nie.
– Dlaczego?
– Jesteście niegodni! ©℗