Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Poezja uświadamia nam, że tak naprawdę nie władamy żadnym językiem. Że, owszem, nasze skromne możliwości pozwalają nam na to czy na tamto, na jeden czy drugi błysk, ale to niewiele, zbyt mało, by ogłosić się władcą.
W autobiograficznej opowieści „Osioł Mesjasza” Włodek Goldkorn wspomina, jak zachwycił się wierszami wielkiej Lei Goldberg. „Kiedy hebrajski narodził się po raz drugi, kiedy syjonizm przywrócił go do życia i odnowił jako język męski, mający na celu stworzenie pioniera w Ziemi Izraela, Lea Goldberg uczyniła go językiem żeńskim, mówiła o miłości i pragnieniu”, i „o marzeniach o szczęściu bez złudzeń”. Poetka zakochiwała się wielokrotnie i, jeśli wierzyć Goldkornowi, zawsze nieszczęśliwie. Jednemu z mężczyzn, dla których pisała miłosne wiersze, zaniosła do szpitala tom Majakowskiego, ale on nawet na nią nie spojrzał. „Gdy wyszła, zdesperowana, zrozpaczona, powiedział pielęgniarce: »Mam dość« i wyzionął ducha”. Straszna scena.
Otóż to właśnie Goldkorn pisze, że Lea Goldberg „władała hebrajskim doskonale”, by zaraz potem z tego stwierdzenia się wycofać, zastrzegając, że słowo „władała” nie pasuje do kogoś, kto w swoim życiu nie panował nad niczym („Osła Mesjasza” cytuję w przekładzie Joanny Malawskiej). Uwaga jego może mieć jednak sens ogólniejszy, niekoniecznie psychologiczny. Języka nie dostajemy na własność, zostaje nam oddany do użytku, powierzony, udostępniony – a każde z tych określeń sugeruje nie tylko, że transakcja zawarta jest na czas określony, ale że nasza rola jest podrzędna, epizodyczna, nawet jeśli wydawać się nam może doniosła. Wchodzimy w żywioł mowy jak w wodę, niektórzy z nadzieją, że opanują zarówno sztukę utrzymywania się na powierzchni, jak zstępowania do głębi, a opanowawszy je, będą też potrafili swoim wysiłkom nadać jakiś kierunek. I rzeczywiście, żywioł pozwala nam określić swój styl, ale styl ten nie jest przecież nigdy zupełnie własny; kiedy wypowiadamy słowami naszą miłość, gniew, rozczarowanie czy zachwyt, nieuchronnie poruszamy się w obrębie odziedziczonych możliwości i umiejętności. Język jest pięknym darem właśnie dlatego, że wspólnym, darem dla wszystkich – jak ocean.
Podrzuca on nam zresztą także inne metafory. Jeśli w miejsce „żywiołu” czy „oceanu” podstawimy „instrument”, zobaczymy zupełnie inne obrazy. Wtedy nasza władza może się nam wydać nieco większa. Słowo „instrument” jest bardzo użyteczne, bo odsyła do muzyki, ale i laboratorium. Jako posiadacz instrumentu gram i w ten sposób odpowiadam na „grę” świata. Ale mogę też być badaczem, który usiłuje „grę” świata, reguły tej gry, przeniknąć. Więcej nawet – który potrafi wedrzeć się do jego wnętrza, sprawdzić, co kryje się za „grą”. Instrument pozwala odkrywać i wygrywać: penetrować to, co poza mną, i jednocześnie wyrażać siebie, także – siebie w tym, co mnie otacza. Jak to ostatnio sformułował pewien bliski mi poeta, mowa to „czuły, a może i najczulszy instrument naszego przymierza ze światem, melodia, która być może najprecyzyjniej opowiada o naszej miłości”.
W chwilach, w których ogarnia nas zwątpienie, powinniśmy szukać miejsc dających życie. Takim miejscem może być poezja. Wiersz nie ma żadnej władzy. I nie jest też wyrazem władzy, co najwyżej bywa owocem nieskromności. Najlepsze wiersze prowadzą do odkrycia, że istnieje coś, co nas przerasta. I że to, co nas przerasta, jest jednocześnie jakoś „nasze”: możemy to sobie wziąć, możemy tego używać, zanurzyć się w tym, zagrać w to, zagrać to jako pieśń, wiedząc, że nigdy nie wygramy, to znaczy nigdy tego nie wyczerpiemy. Wiersz niczego więcej od nas nie chce – i to właśnie jest darem.©