Obywatel się wścieka

Obywatele Niemiec mogli niedawno wziąć udział w wyborze "Słowa Roku 2010", które wywarło największy wpływ na życie społeczne i polityczne. Zwycięzcą zostało słowo "Wutbürger", "rozwścieczony obywatel". Trafnie oddaje ono narastającą irytację wobec klasy politycznej.

25.01.2011

Czyta się kilka minut

Z irytacją obywateli szedł w parze ich protest. Żaden projekt budowlany jeszcze nigdy w dziejach RFN tak bardzo nie wzburzył ludzi, jak wielomiliardowa przebudowa dworca w Stuttgarcie. Jeszcze nigdy żadna książka tak celnie nie ugodziła w nasz czuły punkt, jak "Deutschland schafft sich ab" Thilo Sarrazina [w wolnym przekładzie: "Niemcy się kasują" - red.]. Wreszcie, jeszcze nigdy sympatie partyjne tak raptownie się nie zmieniały jak w roku 2010.

Klasa średnia mówi "dość"

Przykład Stuttgartu pokazuje, że skończyły się czasy, gdy Niemcy byli gotowi bez zmrużenia oka akceptować każdy projekt modernizacyjny. Liczący około stu lat stuttgarcki dworzec, mający charakter stacji końcowej, zgodnie z planami ma zostać przekształcony w stację przelotową szybkiej kolei, co pozwoli lepiej połączyć jeden z najważniejszych regionów przemysłowych Europy z Paryżem i Monachium, Wiedniem i Budapesztem. Ale gdy wiosną 2010 r. koparki zaczynały pracę, mieszkańcy wyszli na ulicę; najpierw było ich kilkuset, ale liczba protestujących rosła z tygodnia na tydzień, by w pewnym momencie osiągnąć sto tysięcy. Doszło do starć z policją; negocjacje między inwestorami, politykami i protestującymi, mające załagodzić konflikt, były transmitowane live przez radio; w końcu udało się doraźnie zastopować prace modernizacyjne. Obecnie przebudowa węzła komunikacyjnego przebiega dalej, choć w zmienionej postaci i pod ścisłym nadzorem.

Co ciekawe, na ulicę wyszli nie zawodowi lewicowi zadymiarze, lecz zamożni przedstawiciele klasy średniej. Stuttgarcki projekt stał się też zarzewiem protestów w innych miastach. Np. w Berlinie z ogromnymi sprzeciwami spotkała się budowa lotniska, które ma zostać oddane do użytku w 2012 r. Jest mało prawdopodobne, aby irytacja tysięcy obywateli miała przestać się objawiać w bieżącym roku.

Natomiast książka Sarrazina pokazuje, jak gwałtowne są reakcje, gdy ktoś w końcu otwarcie nazywa istotny problem społeczny, latami bagatelizowany czy wręcz zatajany przez polityków. Były członek zarządu Banku Federalnego prowokacyjnie zwrócił uwagę na brak integracji islamskich imigrantów. Następstwem publikacji było powszechne potępienie autora, przeciw któremu uruchomiono też procedurę wykluczenia z SPD. Niemniej publikacja trafiła w czuły punkt społeczeństwa i osiągnęła rekordowy nakład. Sprzedało się kilka milionów egzemplarzy, a budzący ogromne kontrowersje temat "muzułmanie w Niemczech" budzi nadal powszechną dyskusję.

Trzeci przykład dotyczy partii liberałów (FDP), wchodzącej w skład czarno?żółtej koalicji, sprawującej rządy pod egidą Angeli Merkel. Jeszcze latem 2010 r. partia ministra spraw zagranicznych Guida Westerwellego cieszyła się powszechną sympatią. W ostatnich wyborach parlamentarnych uzyskała 14,6 proc. głosów - najlepszy wynik w jej historii. Ale później nastąpił gwałtowny spadek popularności. Powód? Liberałowie w zbyt prymitywny sposób uprzywilejowywali ulgami podatkowymi niektóre gałęzie gospodarki, zbyt często wchodzą w spory z koalicyjnym partnerem, a szef partii, niemający doświadczenia dyplomatycznego, raz po raz notował wpadki na forach międzynarodowych. Skutek: FDP notuje spadek poniżej 5-procentowego progu wyborczego, co zagraża jej bytowi politycznemu.

2011: czas decyzji

Przebudzenie aktywności obywateli można uznać za odpowiedź na postawę partii politycznych, które nie uwzględniają oczekiwań społeczeństwa. Ludzie zarzucają politykom brak konfliktowości. Mówią o "demokracji konsensusu", o "alienacji republiki", nawet o "spetryfikowanej oligarchii partyjnej".

Rok 2010 był czasem protestów. Rok 2011 będzie czasem decyzji. W siedmiu landach (Hamburg, Saksonia-Anhalt, Badenia-Wirtembergia, Nadrenia-Palatynat, Brema, Meklemburgia, Berlin) odbędą się wybory do parlamentów lokalnych (landtagów). Przedstawiciele wszystkich partii obawiają się, że zostaną ukarani przez wyborców.

Gdy polityczny rozkład jazdy zostaje zaburzony, do głosu dochodzą augurowie, a błyskotliwi intelektualiści na łamach gazet dla inteligencji czy jako gwiazdy telewizyjnych talk-shows podsuwają odbiorcom wzorce interpretacyjne. Filozof Peter Sloterdijk sięgnął wręcz do starożytności i przypomniał o rzymskich "narodzinach res publica z ducha oburzenia". W jego eseju można przeczytać, iż "stanął znów na scenie świadomy siebie, poinformowany, współmyślący i skory do współdecydowania obywatel (...) przed trybunałem opinii publicznej wnoszący skargę o nieudane reprezentowanie jego dążeń przez aktualny system polityczny". Sloterdijk zwraca uwagę, iż ten dojrzały obywatel po prostu przypomniał sobie, że artykuł 20., ustęp 2. niemieckiej konstytucji może odnieść do samego siebie; artykuł ten mówi, iż wszelka władza pochodzi od narodu.

Oskar Negt, jeden z prominentnych socjologów, ogłasza wręcz: "W społeczeństwie tym kipi". Autor książki noszącej tytuł "Der politische Mensch - Demokratie als Lebensform" ("Człowiek polityczny - demokracja jako forma życia") zwraca uwagę, iż demokracja jako funkcjonujące społeczeństwo obywatelskie jest czymś więcej niż techniką władzy. Demokracja opiera się na obywatelskim samostanowieniu. Stąd ograniczenie samostanowienia musi oznaczać naruszenie jej przewodniej normy moralnej. Polityka w procesie demokratycznym "jest cząstką urzeczywistniania sensu człowieka jako istoty społecznej".

Kryzys po niemiecku

My, Niemcy, często zadowalamy się rzutem oka na stosunki u naszych zachodnioeuropejskich sąsiadów. Grecji, Irlandii i Portugalii grozi bankructwo. W Hiszpanii odsetek bezrobotnych osiągnął 20 procent. Belgię zdaje się czekać rozpad na dwa odrębne państwa. Na czele Włoch stoi niepoważny lew salonowy Berlusconi. Francję Sarkozy’ego opanowała próżność jej elit. Nawet amerykańskie supermocarstwo, najstarsza demokracja świata, rozczarowuje, wewnętrznie rozbite, zachwiane w swej samoświadomości. W mniejszym czy większym stopniu z własnej winy, każde z tych państw padło ofiarą ostatniego kryzysu.

Protesty obywatelskie coraz częściej wstrząsają nie tylko Niemcami, lecz również innymi krajami Europy. Od Mediolanu po Neapol ludzie wychodzą na ulice, by zademonstrować sprzeciw wobec skorumpowanych rządów Berlusconiego. We Francji tłumy demonstrują przeciw podniesieniu wieku emerytalnego, a furorę robi książka "Indignez-vous!" ("Oburzajcie się!") 93-letniego Stéphane’a Hessela [patrz tekst Laurenta Marchanda na stronie 32 - red.].

Niemcom wiedzie się nieźle pod względem ekonomicznym. Gospodarka przeżywa boom. Wskaźnik wzrostu gospodarczego (3,6 proc. w 2010 r.) idzie w górę jak nigdy od zjednoczenia przed ponad 20 laty. Spada nawet bezrobocie (7,2 proc. w grudniu 2010 r.). Ale Niemcy nie odczuwają zadowolenia, a sondaże sugerują, że partie rządzące niemal nie zyskują na gospodarczej prosperity.

Kryzys ma u nas głównie skutki polityczno?psychologiczne. Ludzie czują niepewność. Z lękiem pytają: kiedy pęknie kolejna bańka? Zadłużenie państwa, kryzys euro, rola Niemiec jako "finansisty" Unii są pożywką dla pradawnego lęku Niemców: lęku przed inflacją. Ma on swe źródła w okresie po I wojnie światowej, gdy chleb kosztował kilka milionów marek. Rzecz jasna, dzisiejszy sceptycyzm jest czymś więcej niż tylko chwilową impresją.

Obywatel dalej od partii

Na szczęście, w Niemczech nikt nie ma tak źle, by chciał obwiniać demokrację za ewentualną mizerię. Spektakularne akcje protestacyjne nie miały patosu rewolucyjnego, należy raczej uznać je za kryzys zaufania na styku naród- -klasa polityczna.

Politycy sprawiają bowiem wrażenie zmęczonych, a w coraz bardziej niejednorodnym społeczeństwie bliskie relacje z partiami zdają się zanikać. Tzw. partie ogólnonarodowe, SPD i CDU, utraciły dawną charyzmę. Instytut Badania Opinii "Forsa", periodyzując powojenną historię Niemiec, wyróżnia fazę konsolidacji (lata 1949?69, epoka Adenauera), fazę polaryzacji politycznej za rządów koalicji socjaldemokratów i liberałów (epoka Brandta i Schmidta) i ostatnią fazę, która rozpoczęła się w latach 80. XX wieku (epoka Kohla). W trwającej obecnie fazie erozji widzimy, jak wykruszają się partyjne szeregi. SPD miała stracić co drugiego, CDU co trzeciego członka.

Minęły czasy, gdy większość robotników należała do SPD. I minęły czasy, gdy katolicy z wiejskich obszarów swój los wiązali wyłącznie z chadecją (CDU bądź CSU). Jak uważa politolog Jürgen Falter, partie ogólnonarodowe mają dziś niewdzięczne zadania: na ich barki spada krytyka prawodawstwa, choć w epoce integracji europejskiej ich odpowiedzialność za podejmowane ustawy jest coraz mniejsza. Niemniej protesty w Stuttgarcie i innych miejscach, uważa Falter, można traktować jako pozytywną refleksję nad "mocą jednostki".

Polityzacja czy depolityzacja?

U początków wyborczego "maratonu" A.D. 2011 rysuje się wiele pytań. Najpierw pozytywna prognoza: ogromne zainteresowanie, jakie wzbudziły książka Sarrazina i debata o integracji wyznawców islamu, nie będzie miało istotnych następstw politycznych. Prawicowo?populistyczna partia, jak w Holandii, w Niemczech nie miałaby szans. Ważniejsze jest pytanie, czy protesty obywatelskie, jak w Stuttgarcie, umacniają czy osłabiają demokrację. Jedni mówią o demokratycznym przełomie, inni o autodestrukcyjnym gniewie. Pierwsza opinia stoi pod znakiem nadziei, że wściekłość obywateli to być może wyraz rosnącej polityzacji. Druga - pod znakiem strachu przed dalszą depolityzacją.

Pod koniec 2011 r. mapa polityczna Niemiec stanie się zapewne bardziej nieprzejrzysta. W zachodnich landach umocnią się Zieloni, na wschodzie postkomuniści; FDP niemal wszędzie będzie musiała drżeć o przekroczenie wyborczego progu. W konserwatywnej Badenii-Wirtembergii przedstawiciel Zielonych pierwszy raz w historii ma szansę zostać nawet premierem rządu krajowego. W landtagach mogą powstawać egzotyczne koalicje.

Nadejdą też trudne czasy dla kanclerz Angeli Merkel i jej mieszczańskiej koalicji, albowiem w Bundesracie (izbie wyższej parlamentu, będącej przedstawicielstwem landów) zapewne umocni się centrolewicowa opozycja. A Bundesrat może przez nieokreślony czas blokować wszystkie ustawy, które rząd Angeli Merkel przeprowadzi w Bundestagu.

Przełożył Grzegorz Sowiński

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2011