O pochodzeniu królestw

Było zimno, mokro, dopiero świtało, ale pojechałem w pierwszy dzień Bożego Narodzenia popatrzeć, jak wygląda mój kraj. Kraj, który się dobrze zna, lepiej oglądać, gdy jest pusty.

20.01.2020

Czyta się kilka minut

Ludzie jeszcze śpią i można spokojnie podziwiać wystawione przez nich dzieła. W szarym grudniowym świcie domy wyglądają jak pakistańskie ciężarówki wynurzające się z mgły. Nie wszystkim chce się gasić cuda rozpięte na płotach, balkonach, przyciętych krzewach, na ścianach, więc płoną nieruchomym, martwym blaskiem. Nawet jak migają, to jak przepalone. Albo jakby miały mrugać do końca świata, do ostatniego człowieka, do ostatnich świąt. Ale renifera ktoś odłączył i stał jak biedny szkielet na burej trawie. Żal mi się go zrobiło. Uprowadzony z rodzinnych stron i zaryty gdzieś w gminie Sękowa za siatkowym ogrodzeniem i nawet śniegu nie miał ani mrozu, tylko ten bury grudzień, stabilne zero i wilgoć. Renifery chyba umierają od czegoś takiego. Och, nie wyglądał nawet na renifera, bo rogi przypominały zwisłe uszy. Osiołek bez stajenki, bez szopki, porzucony, same druciki uformowane w niezgrabny kształt.

Tak jechałem i patrzyłem. Na wschód sobie jechałem. Odruchowo. Nie chciałem przecież wylądować w Nowym Sączu. Tam to dopiero musiała się skraplać bożonarodzeniowa melancholia. Już wolałem Jasło, które nigdy niczego za bardzo nie udawało. Bo cóż miałoby udawać Jasło? No ale ja zawsze jeżdżę na wschód i jakby ten Sącz leżał na wchodzie, tobym pewnie pojechał popatrzeć na elektryczne gwiazdy oraz choinki z Chin, zawisłe na latarniach na rynku niczym ofiary jakiejś rewolucji. W końcu jednak wybrałem najmniej zurbanizowany wariant i pojechałem w stronę Dukli. W stronę tej mieściny, w której wiele lat temu zakochałem się i następnie rozsławiłem jej imię na cały świat. Dał się przekonać, że serce mojego kraju bije właśnie tam. I nie jest to bynajmniej przekonanie bezpodstawne. Tak w każdym razie dowodzą wybory mojego narodu w ostatnich latach.

No ale nawet się nie zatrzymałem, ponieważ moja miłość nieco ostygła. Stanąłem tylko na pustym Orlenie i wziąłem podwójne espresso i hot doga. Samotne, świąteczne śniadanie. W jakiś sposób pasowało do tego dnia, do pakistańskich ciężarówek w półmroku nagich ogrodów, do reniferzych szkieletów i wisielców na latarniach. Zjadłem, wypiłem i pomyślałem: „Ach, odwiedzę świętego Jana z Dukli. To tylko parę kilometrów na południe, w stronę Barwinka”.

Wokół parkingu stało parę bud: „kiełbasa”, „pamiątki”. Wszystkie zamknięte na głucho, podupadłe i jakby zbutwiałe. Ruszyłem asfaltową ścieżką przez piękny las, ale zaraz musiałem się zatrzymać, ponieważ na skraju bukowego lasu stała „M-ka z ołtarza papieskiego w Krośnie. 10 06 1997”. Tak było napisane na blaszanej tabliczce przykręconej do żółtego monstrum. Wyglądało jak kawałek jakiejś kratownicy, przęsło mostu albo fragment dźwigu budowlanego. Przynajmniej cztery na trzy metry albo i więcej. Nieco już oblazły szkieletor na ośmiu łapach porządnie zabetonowanych w ziemi. Na skraju pięknego bukowego lasu. Pomyślałem, że nasza religia nie zna litości dla niczego.

I wtedy przypomniał mi się tamten czerwiec 1997 r. Byłem wtedy w Dukli. Papież błogosławił świeżo postawiony krzyż. Chyba z mosiądzu. Parometrowy. Z pionowej belki wystawało kilkadziesiąt ludzkich dłoni. Wyglądały jak ucięte. Przywodziło to na myśl dawną Azję, Tamerlana z jego upodobaniem do ekstrawaganckich trofeów. Kiedy msza się skończyła, do krzyża podchodzili klerycy, może chłopcy z nowicjatu. Dotykali świeżo poświęconego monumentu i potem ten dotyk wmasowywali sobie w czoła. Jakby wcierali krem. Ten obraz był niebywały w swoim pogaństwie. Cielesny i dziki. Oto duch bezpośrednio zamieniał się w materię.

I teraz ta kanciasta stal wbita na skraju pięknego bukowego lasu. Tu i tam zaczynała spod żółtej farby wyłazić rdza. Wyobrażałem sobie, jak wiosną zjawia się ekipa i odmalowuje kratownicę. Metodycznie, spokojnie niczym ławkę w parku albo metalowe ogrodzenie. Wracając do auta, też osiągnąłem pewien rodzaj spokoju płynący z przekonania, że nasze królestwo jest jednak z tego świata. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2020