O duchu ciężkości

Sztandarowe hasło nowego premiera, "warto być Polakiem, jest tyleż zawołaniem jednoczącym, co eliminującym, i to w tej drugiej roli jest dla polityka bardziej użyteczne.

24.07.2006

Czyta się kilka minut

rys. M. Owczarek /
rys. M. Owczarek /

Jaka jest przestrzeń, w której żyjemy dzisiaj, dwa lata po tym, jak staliśmy się członkiem Unii Europejskiej i niemal rok po wyborach, które przyniosły nam nowy rząd i nowego prezydenta? Zauważamy, iż fizyczny wygląd otaczającej nas rzeczywistości zmienia się za sprawą europejskich funduszy i naszej, najczęściej samorządowej przedsiębiorczości. Tam, gdzie potrzebne jest działanie państwa, np. przy budowie autostrad, niezmiennie panuje stagnacja przerywana od czasu do czasu drgawkami sporów o skład kolejnej rady nadzorczej. Spostrzegamy także z ulgą, że gospodarka przedkłada własną logikę ekonomii i produkcji nad pokrętne zawiłości politycznych roszad - zmiana tego czy innego ministra zdaje się nie mieć większego wpływu na kondycję świata kapitału. Samorządność wspierana przez działania wspólnot lokalnych zdecentralizowała wiele prac i decyzji. Tym, co wzbiera w tej chwili, jest pytanie o przyszłość społeczeństwa obywatelskiego, o relacje między jego mechanizmami i wartościami a sferą decyzji podejmowanych przez polityków w imieniu państwa.

Pozornie silne państwo

To pierwszy problem dzisiejszej Polski: rządy PiS-u są radykalnie propaństwowe, zmierzające do rekonstytuowania roli centrum i decyzji w nim zapadających, zatem rodzi się pytanie o kształt i przyszłość polskiej samorządności. Logika silnego państwa może otwierać drogę pragmatycznym działaniom zmierzającym do osłabienia roli wspólnoty lokalnej i wartości jednostek dobrowolnie ją tworzących. A jednocześnie owo państwo jest "silne" jedynie pozornie, bo nie potrafi zaproponować żadnej poważnej refleksji nad istotnymi problemami, do których rozwiązania państwo w opinii PiS-u winno - nie bez racji - pretendować.

Tak jest np. z nasilającą się falą wyjazdów młodych, często dobrze wykształconych, ludzi za granicę. To podstawowa prerogatywa państwa, a już na pewno "silnego" państwa, aby przeprowadzić krytyczną analizę problemu, jego rozlicznych uwikłań (owe wyjazdy to także swoiste załamanie się polityki edukacyjnej, której podstawę stanowiło wpajane młodzieży przeświadczenie, że studia zapewnią jej w miarę bezpieczną przyszłość zawodową), a następnie zaproponować rozwiązania. Tymczasem do dzisiaj nie doczekaliśmy się ani redukcji pozapłacowych kosztów pracy, ani zmiany systemu podatkowego, ani poważnej propozycji ulg dla pracodawców zatrudniających osoby kończące studia czy dla samozatrudniających się absolwentów. Państwo wydaje się być zatem "silne" jedynie w retoryce polityków, co tylko zwiększa problem, bowiem rodzi nadzieje, które natychmiast samo unicestwia.

Tyle a'propos nadziei, o której mówił nowy premier w swoim programowym wystąpieniu. Dodajmy, że przekleństwem wszystkich rządów w niezawisłej Polsce było zawłaszczanie państwa przez zwycięskie ugrupowanie, proces siegający tak głęboko, że właściwie można nazwać go hordyzacją życia publicznego. Nieszczęście polega na tym, iż miarą "silnego" państwa był u nas zawsze stopień, do którego wszelkie możliwe instytucje zostają obsadzone wiernymi zwolennikami rządzącego ugrupowania. "Silne" państwo to "nasze" państwo - pod rządami obecnej koalicji proces ten trwa w najlepsze, wzbogacony (jak dobitnie wykazuje to postawa prezydenta po opublikowaniu wiadomego artykułu) o jeszcze jedną "nową jakość" - utożsamienie osoby i państwa. Przyzwyczailiśmy się, a nawet niestety zobojętnieliśmy na hasło "państwo to partyjne my"; teraz zaczynamy przyzwyczajać się do postawy "państwo to ja".

Po drugie, Polska po dziewięciu miesiącach rządów PiS-u nie potrafi jasno określić swojego miejsca i roli w Europie. Nie chodzi już wyłącznie o katastrofalny stan polskiej polityki zagranicznej po odejściu Stefana Mellera i o fatalny początek kadencji Lecha Kaczyńskiego, lecz o odczuwane przez wielu Polaków osuwanie się obrazu i autorytetu Polski w świecie. Naszą sytuację można opisać następująco: wydaje się, że nie wiemy, kim jesteśmy, nie wiemy, gdzie jesteśmy, i posługujemy się dyskursem politycznym zgoła niezrozumiałym dla naszych partnerów (przypomnijmy co najmniej niefortunną wypowiedź minister Anny Fotygi na temat "Stürmera", pomieszanie Weimaru z Wyszehradem, płynące z Pałacu Prezydenckiego żądanie oficjalnych przeprosin za gazetowy artykuł czy kuriozalną próbę poszukiwania paragrafu pozwalającego ścigać autorów owej enuncjacji obnażającej co najwyżej marną klasę jej autora). Wbrew pozorom rzecz nie dotyczy wyłącznie "wysokiej" polityki, przeciwnie: wielu Polaków ma dzisiaj rosnące poczucie bycia obywatelami kraju schodzącego na decyzyjne i partnerskie peryferie Europy. Bez wątpienia nie sprzyja to mobilizowaniu energii i podejmowaniu trudnych zadań. Szermowanie hasłem "warto być Polakiem" (o czym za chwilę) i nawoływanie do ożywienia poczucia dumy narodowej nie na wiele się zda, bowiem dla wielu mieszkańców Polski to, z czego wedle ideologów obecnej koalicji mamy być dumni, bywa powodem zakłopotania.

Deficyt humoru

Po trzecie, trapi styl uprawiania polityki. W polskiej sferze publicznej panuje niczym nieskrywana agresja, a ostatnio dołączył do niej nowy niebezpieczny element - politycy zaczynają być tak przewrażliwieni na punkcie swej funkcji, iż tracą dystans niezbędny do jej sprawowania. Gdy celebrujący swą domniemaną powagę poseł Samoobrony domaga się wstępu do salonu VIP-ów na wszystkich lotniskach, pozostajemy na poziomie karykaturalnego przerysowania lub charakterologicznej patologii, jednak gdy prezydent RP, obrażając się na prasowy artykuł, nadwyręża relacje państwa z ważnymi partnerami, świadczy to o poważnym schorzeniu trapiącym uczestników polskiego życia publicznego. Brak dystansu do samych siebie, pusta autocelebracja (przypomnijmy telewizyjne wystąpienie prezydenta sprzed kilku miesięcy, w którym oznajmił narodowi co mógłby uczynić, a czego jednak nie uczyni), nieobecność choćby cienia ironii chroniącego przed bezlitosnym słońcem upojenia własną rolą (jakże kocha siebie i swe bon moty poseł Tadeusz Cymański), jest wynikiem braku poczucia humoru, co w konsekwencji owocuje Nietzscheańskim "duchem ciężkości" panującym w polskim dyskursie publicznym.

Duch ten paraliżuje energię jednostki, bowiem narzuca jedyny możliwy świat, świat jedynie "słuszny", rzeczywistość jedynie "trafnych" wyborów i decyzji, krąg nieomylności narzucający swoją władzę i obraz otoczenia. To dzięki duchowi ciężkości stajemy się stopniowo bezreflesyjni, bowiem redukcja krytycznej refleksji jest szczególnym celem działania owego ducha. Jak mówi Zaratustra w mowie, której konkluzja jest ostrzeżeniem przed tymi, którzy przedstawiają się jako dysponenci jedynie właściwej drogi: "[człowiek] zbyt wiele obcego władował na swe barki... za wiele cudzych ciężkich słów i wartości władowuje on na siebie - i życie pustynią mu się zdaje" (przeł. Wacław Berent).

Dzisiaj Polsce potrzebna jest wielość wyborów politycznych, społecznych, intelektualnych oraz dialog pomiędzy wynikającymi z nich modelami życia; obecna koalicja uparcie dąży do sztucznie utrwalonej jednolitości. Źle to wróży przyszłości społeczeństwa obywatelskiego.

Brak poczucia humoru i autodystansu nie jest sprawą drobną. Nie chodzi tu o nieobecność żartu w politycznym dyskursie, lecz o pewną postawę wobec świata. Stanisław Brzozowski w "Legendzie Młodej Polski" pisał, że humor "jest to stan duszy, pozwalający bez kłamstwa, zacieśnienia i obłudy brać świadomy udział w stwarzaniu nowoczesnego życia, stan duszy potęgujący nasze usposobienie czynne i nie kaleczący jednocześnie w niczym naszej swobody umysłowej". A zatem humor to dystans do samego siebie pozwalający nam uczestniczyć z należytą szczerością (redukując kłamstwo i obłudę) w życiu wspólnoty, bez paraliżowania jej ruchów narzucaniem swojego obrazu świata. Humor i stworzona przezeń przestrzeń dobrego dystansu pozwalają mi uszanować to, co odmienne, bez konieczności rezygnacji ze swojej wizji rzeczywistości. Jakimż deficytem humoru i ironii popisuje się poseł Marek Kuchciński, oznajmiający z trybuny sejmowej stan generalnej nieomylności swego partyjnego zwierzchnika i do jakiego stopnia nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo tego rodzaju oświadczenia wygłaszane z kamienną powagą psują życie publiczne. Brak tego, co Brzozowski nazywa "sprawiedliwością oddalenia", zatruwa polską rzeczywistość. Kto wie, czy ten deficyt nie jest powodem załamania się polskiej aktywności międzynarodowej: skoro mamy funkcjonować w Europie wyłącznie na własnych prawach i w oparciu o własne roszczenia (nowy premier w exposé nie powiedział ani słowa o solidarności europejskiej, natomiast nie omieszkał podkreślić dobitnie, że Polsce "się należy"), po cóż mamy uczyć się od innych. Brzozowski z naciskiem mówi, że proces rozwoju narodu jest dwutorowy - przez to, co własne, i przez to, co obce: "Tylko u siebie, tylko przez własne życie nabywa się poczucia realnego wysiłku...; ale zetknięcie z obcymi kulturami wyrabia w nas zmysł całości, zdolność ujmowania wielkich dziejowych planów". Tymczasem dzisiaj w Polsce polityka zdaje się być niezainteresowana owym "zmysłem całości", nie mówiąc już o "ujmowaniu wielkich dziejowych planów".

Polacy do przyuczenia

Premier Jarosław Kaczyński rozpoczął exposé od tego, co nazwał "zasadą zasad", która w jego retoryce przyjęła kształt hasła "warto być Polakiem". Fakt, iż zawołanie to, wypróbowane w kampanii wyborczej PiS-u, jest chytrym wymysłem specjalistów od politycznego marketingu, sprawdził się już w chwilę po chaotycznym wystąpieniu premiera - komentatorzy zauważyli natychmiast, iż posłowie Platformy Obywatelskiej nie przyłączyli się do entuzjazmu, jaki ogarnął prawą stronę sali po wypowiedzeniu owej retorycznej mantry. Sytuacja ta dobrze ilustruje pewną charakterystyczną i smutną cechę polskiego życia publicznego, polegającą na takim konstruowaniu wypowiedzi i takim aranżowaniu okoliczności, że ich pozorna neutralność w każdej chwili może stać się narzędziem walki. Nie podzielam zachwytów komentatorów nad rzekomą "pojednawczością" stylu wypowiedzi premiera; najważniejsze elementy exposé kryły w sobie zakamuflowane zarzewie konfliktu. I tak sztandarowe hasło "warto być Polakiem" jest tyleż zawołaniem jednoczącym, co eliminującym, i to w tej drugiej roli jest dla polityka użyteczniejsze: wystarczy bowiem przyjrzeć się, kto nie wykazuje należytego entuzjazmu dla owego hasła, aby wskazać "gorszość" tego kogoś, zasadzającą się na odrębności, nieprzynależeniu do jedynie właściwej grupy. W ostateczności można zasugerować brak patriotyzmu, co przed wyborami jest szczególnie poszukiwaną amunicją. Hasło to budzi sprzeciw, bowiem, chociaż być może pragmatycznie równie skuteczne jak gwałtownie pustoszejąca za sprawą Donalda Tuska lodówka i miś spadający ze ściany zmrożony surowym spojrzeniem Jana Rokity, nie nadaje się do roli "zasady zasad" ze względu na zawarty w nim agresywnie wykluczający potencjał. Każdy bowiem, kto podejmie polemikę z partią maszerującą pod jego znakiem narazi się na podejrzenie, iż nie jest w istocie godnym tego, aby być Polakiem, lub godnym tego, aby nim być co najwyżej w "drugiej lidze". Kto nie z PiS-em, ten jest Polakiem do przyuczenia, a już na pewno do pouczenia. Nieufność polityków PiS-u nie rozciąga się jedynie na własne szeregi; odnosi się do całego społeczeństwa. Nie należy ufać ludziom, iż potrafią odnaleźć swoje własne drogi, w najlepszej intencji określić swoją polskość, skonstruować swoje życie według godnych, choć być może odmiennych wzorów, stąd nieznośnie mentorski i moralizatorski ton pouczania dominujący w dyskursie obecnej koalicji.

"Zasadą zasad" w obecnym stanie polskiego życia publicznego nie jest ten czy inny ładnie brzmiący slogan, ale ukryta w wypowiedzi pozornie obojętnej zdolność do śmiertelnego rażenia rozmówcy, zdolność dla dzisiejszego polityka bezcenna, bowiem w polskim bez-ładzie publicznym (przyjdzie nam powrócić do tego pojęcia) wszystko rozgrywa się w przekonaniu, że dzisiejszy partner rozmowy w każdej chwili stać się może, a nawet powinien, obiektem do unicestwienia. Efektem jest zmniejszające się poczucie "dobrej wiary", niezbędnie potrzebne wspólnocie założenie tego, co Jean Ammery nazywał Weltvertrauen przekonaniem o możliwości minimalnego przynajmniej zaufania do słowa wypowiadanego przez partnera. Jest zasługą polityków to, że w naszym społeczeństwie narasta brak wzajemnego zaufania, bowiem to politycy pokazali, że im łatwiej przychodzi wyzwolenie destrukcyjnego potencjału drzemiącego w wypowiedzi, tym większa tejże wartość i przydatność w życiu publicznym.

Pokazał to dobitnie Jacek Kurski, czyniący z faktu, którego historyczna neutralność i wynikający z niej tragizm jest oczywisty dla każdego myślącego człowieka (zważywszy dramatyczny taniec historii na polskiej ziemi trudno sobie wyobrazić, aby mieszkający na Kaszubach dziadek lidera PO mógł wstąpić np. do US Army, a tylko perfidna przebiegłość kazała mu wybrać Wehrmacht), granat polityczny, który miał wybuchnąć - i wybuchł! - w ściśle określonym kalendarzem wyborczym momencie. To, że tego rodzaju metody skutkują, świadczy jak najgorzej nie tylko o stosujących je politykach, ale przede wszystkim o nas, wyborcach, którzy niebezpiecznie zbliżamy się do "ideału" społeczeństwa wymarzonego przez politycznych marketingowców - wyborca należy do bezkrytycznej i bezrefleksyjnej masy, która pójdzie za najgłośniej nastawionym megafonem, z którego dobiegają najbardziej sensacyjne wieści. Dzisiaj rzecz idzie już nie tylko o godność państwa i życia publicznego, ale także o godność każdego z nas, godność wyborcy sponiewieranego retoryką i działaniem dbających w istocie o własne i partyjne interesy polityków, godność wyborcy, który winien poddać swoje decyzje krytycznemu oglądowi. Pamiętajmy o tym przed zbliżającymi się wyborami samorządowymi.

Jedyny system

Kiedy Jarosław Kaczyński nawołuje do osłabienia "natężenia konfliktu politycznego w Polsce", mamy powody powątpiewać: w istocie mocno eksponowany konflikt jest wpisany głęboko w specyfikę jego działania i retorykę wypowiedzi. Widać to we wspomnianym już haśle, ale także w filozofii "fundamentu" widocznej w exposé premiera. Nie wiem, jak pogodzić zawołanie "warto być Polakiem" z tym, co słyszeliśmy kilkanaście minut później z tej samej trybuny: że istnieje "zewnętrzne niebezpieczeństwo" grożące polskiej rodzinie, i - jak domniemuję - owo śmiertelne zagrożenie przybiera postać mniejszości seksualnych, które nie gwarantują tego, że "dzieci będą socjalizowane w rodzinach". Niezależnie od oceny powagi owego "zagrożenia", chciałbym zapytać, co mają począć Polacy, których życie prywatne nie przystaje do zatwierdzonych przez ideologów PiS-u i LPR-u norm: czy ich hasło "warto być Polakiem" nie obejmuje? Czy gdy się pod nim w najlepszej wierze podpiszą, zostaną wytropieni i przykładnie ukarani jako, być może, Polacy, ale nie do końca "prawdziwi"?

Usłyszeliśmy także, że Kościół jest "depozytariuszem jedynego powszechnie znanego systemu wartości". Jak po tej wypowiedzi premiera czuje się ktoś, kto nie jest z Kościołem związany, kto poszukuje swojej własnej drogi, często płacąc za to cenę trudów i wyrzeczeń? Albo ten, kto jest związany z Kościołem innym niż katolicki lub chrześcijański? Czy jemu nie "warto być Polakiem", bowiem nie uważa on, iż prawdziwy jest kuriozalny sąd premiera, że dzisiaj (podkreślmy owo "dzisiaj", bowiem dawniej, przed Wielką Zmianą istotnie było inaczej) "godzenie w Kościół" jest godzeniem w interes narodu?

Nawiasem mówiąc, retoryka premiera w tej materii również zdradza charakterystyczną zdolność do obracania tego, co "pojednawcze" w narzędzie walki. Cóż bowiem rozumieć przez owo "godzenie"? Czy "godzi" w interesy Kościoła ten, kto wdaje się w teologiczne dysputy na temat dogmatów? Czy może ten, kto chce pogłębienia refleksji religijnej i wypowie, nie daj Boże, jakąś krytyczną myśl wobec wiadomego radia i jego ojca dyrektora? "Godzić" to złowrogi czasownik, który - o ile dokładnie nie sprecyzować pola jego działania - można obrócić przeciwko każdemu, kto akurat spełnia warunki bycia naszym wrogiem. Z goryczą słuchałem tych słów polityka, bowiem jestem wraz z Brzozowskim przekonany, że "katolicyzm jest najtrwalszym z dzieł, stworzonych przez nowoczesnego człowieka", ale podzielam też pogląd autora "Legendy Młodej Polski", że katolicyzmowi potrzeba ciągłej pracy, ciągłego pogłębiania, nieustannej krytycznej refleksji, aby nie był on wiarą polegającą na tym, iż "Polak wie, że msza się odprawia, że żona i służba chodzą do spowiedzi, że jest święcone i że przed śmiercią trzeba będzie o tym wszystkim pomyśleć". Można odnieść wrażenie, że PiS i jego ideolodzy dążą do tego, aby stworzyć społeczeństwo wolne od trudów niezależnego i krytycznego myślenia, bezrefleksyjnie powielające przyjęte i bezpieczne dla politycznego establishmentu wzory.

I nie przesłyszeliśmy się słysząc, iż trzeba "odrzucić brzemię historii", lecz drogą do tego ma być pełna lustracja. Zapewne rację ma premier, gdy twierdzi, że zapłaciliśmy dramatyczną cenę za zaniechanie procedur lustracyjnych w 1989 i 1990 r.; gdyby ją przeprowadzono wówczas, dzisiaj zapewne mniejsze byłoby prawdopodobieństwo pojawienia się tych, którzy, jak Jacek Kurski, z agresji pragną uczynić normę życia publicznego. Ale - jak dowodzi przykład Zyty Gilowskiej - po 16 latach trudno już orzec bez żmudnych i czasem na próżno rujnujących ludzkie biografie procesów, co w teczkach jest prawdziwe, a co fałszywe, bowiem dzisiaj - zwłaszcza gdy przyjąć PiS-owską tezę o skuteczności działania służb specjalnych - może w nich być wszystko. Wątpię, czy lustracja, choć zapewne w jakiejś postaci konieczna, może być dzisiaj gwarancją tego, co Jarosław Kaczyński nazwał "moralnym porządkiem". Będzie, co najwyżej, administracyjną procedurą niezbędną dla tych, którzy pragną ubiegać się o określone stanowiska. Bardziej budujące dla moralnego porządku niż np. tropienie Zyty Gilowskiej, byłoby to, aby ukarana wyrokiem sądowym za fałszerstwa wyborcze Renata Beger opuściła polski parlament. To nie domniemani agenci kompromitują polskie życie publiczne, lecz niektórzy z jego prominentów, nierzadko zasiadający w ławach poselskich i rządowych.

Bezład

Kryzys relacji (partner jest stale utrzymywany w napięciu, bowiem nie wie, kiedy stanie się wrogiem, chociaż moment ten jest nieuchronny) oraz poszukiwanie formuł zwodniczo powszechnych, w istocie zaś wyposażonych w wyjątkowy potencjał możliwości eksludowania wszystkich, którzy się nam nie podobają - oto dwa groźne, lecz dominujące mechanizmy polskiego życia publicznego. Dodajmy do nich następny, o którym już wspomnieliśmy: Polska staje się krajem bezładnym. Nie oznacza to inercji prawodawczej; wprost przeciwnie - najczęściej bezład towarzyszy szczególnie ożywionej twórczości legislacyjnej.

To, co zwiemy tutaj "bezładem", obejmuje dwa zjawiska. Z jednej strony przekonanie, że całość życia jednostki i społeczeństwa powinna być regulowana szczegółowymi przepisami, złudna wiara w to, że im więcej przepisów prawa, tym lepiej. Z drugiej natomiast mamy praktyczne działanie, które potrafi całkowicie zignorować nie tylko normy prawne, ale przede wszystkim niepisane, acz podstawowe dla ludzkiej wspólnoty, przekonanie o absolutnie fundamentalnym znaczeniu przyzwoitości polegającej na respektowaniu wewnętrznych, raz powziętych ustaleń. Reguł gry w szachy nie strzegą surowe kodeksy prawne, za ich naruszenie nie grozi nam więzienne odosobnienie, a jednak zaczynając partię, zawieram z partnerem niekodeksową, lecz moralną umowę, której przedmiotem jest gra i wynikające z niej zobowiązanie przestrzegania obowiązujących obie strony zasad. Bezład to naruszenie owej drugiej sfery głębokiej ludzkiej relacji, która zespala wspólnoty silniej i skuteczniej niż prawo. Bezład jest zgodą na nieprzyzwoitość postępowania, aprobatą nieprzyzwoitości i nierzetelności, które nie podlegają ściganiu z mocy prawa, a które skutecznie podważają etyczność relacji między ludźmi. Bezład to sytuacja, w której przegrywając ogłaszam, że oto od tej chwili nie gramy już w szachy tylko w warcaby; bezład to kopnięcie w stół i przewrócenie szachownicy, gdy partia nie idzie po mojej myśli. Naruszenie ładu niepisanych zobowiązań jest najpoważniejszym zagrożeniem dla wspólnoty, bowiem kruszy jej najgłębsze podstawy. Wbrew opinii obecnych koalicjantów, ludzi mocniej łączą wzajemnie podjęte i respektowane zobowiązania i powinności niż najlepsze kodeksy i największe śledztwa, których szczodre pomnożenie obiecał premier w exposé.

Klasycznym przykładem bezładu wprowadzanego jako norma postępowania społecznego są maturalne harce ministra Romana Giertycha, który udaje, że nie rozumie, iż poszukując łatwych łupów wyborczych (przemnóżmy 50 tys. oblanych maturzystów przez trzy, bo tyle przynajmniej liczyć będą ich wdzięczne rodziny, a otrzymamy całkiem pokaźny bagaż) działa na szkodę całego społeczeństwa. Przyznanie matury tym, którzy ją oblali, to nie tylko demoralizowanie uczniów i nauczycieli (osobliwe to działanie ze strony ministra, jakby nie było, edukacji narodowej), to przede wszystkim zerwanie najbardziej podstawowej normy przyzwoitości zachowania nakazującej nam szanować raz przyjęte ustalenia. I to nie tylko te wynikające z litery prawa, ale przede wszystkim te, które wynikają z poczucia solidarności i lojalności: zrównanie tych, którzy pracą osiągnęli dobre wyniki z tymi, którzy nie wywiązali się z zadzierzgniętych zobowiązań, niszczy bezpowrotnie tkankę wspólnoty splecioną z takich zobowiązań i wynikających z nich konsekwencji właśnie. Rezultatem działania ministra Giertycha będzie rosnąca rzesza ludzi ożywionych przekonaniem, że nie muszą brać odpowiedzialności za swoje losy, bo wyręczy ich w tym usłużne państwo reprezentowane przez niezbyt kompetentnego, acz biegłego w politycznych manewrach urzędnika. Jest w najwyższym stopniu niepokojące, że minister edukacji uczy cwaniactwa i lekceważenia ładu, postaw wyjątkowo groźnych dla społeczeństwa obywatelskiego.

Ostatnie dni dostarczyły kolejnej inicjatywy w dziedzinie sterowanego partyjnym interesem bezładu: ordynacja wyborcza ma być w trybie pilnym zmieniona wyłącznie po to, aby sprzyjać interesom rządzącej koalicji. Przy tej okazji, nazajutrz po określeniu przez premiera przyczyn, dla których "warto być Polakiem", poseł Wojciech Wierzejski pokazał, co znaczy być pojętnym uczniem: jego zdaniem nowa ordynacja utrudni sytuację PO, która zapewne "pragnie ruszyć do wyborów razem ze środowiskami homoseksualnymi". Logika tego stwierdzenia jest porażająca, konsekwencje przerażające, a wszystko pokazuje, jak złudna jest teza o tym, że pojednawczy ton retoryki lidera PiS-u (nawet gdyby w istocie był takim) wpłynie na zmianę stylu politycznego dyskursu koalicjantów.

***

Być może zresztą ideologom PiS-u o to chodzi: zdestabilizować niepisane normy przyzwoitości, rzetelności i lojalności po to, by tym skuteczniej zarządzać przy pomocy mnożących się i ustanawianych centralnie praw, śledztw i komisji. Skoro zniszczymy to, co stanowi o skuteczności wspólnoty lokalnej, skoro odbierzemy jej przekonanie o konieczności respektowania umów i szanowaniu wszystkich partnerów działania, skoro zawiesimy minimalne zaufanie w kontaktach społecznych, w puste miejsce będzie można wprowadzić legislację, która ustanowi raz na zawsze, co wolno, a co nie, podpowie, co robić, a czego nie robić, bo wywoła to niezadowolenie władzy. Obawiam się, że nieprzypadkowo premier Kaczyński nawet nie zająknął się o samorządzie (natomiast, co charakterystyczne, wspomniał o wzmocnieniu roli wojewody) i ani raz nie wspomniał organizacji pozarządowych, których miejsce we współczesnym świecie jest coraz ważniejsze.

Premier pragnie zreformować odpowiednimi przepisami nie tylko finanse publiczne (co chwalebne), ale i piłkę nożną (co groteskowe). Stąd pierwsza przestroga: strzeżmy się polityków, którzy widzą swoje zadanie w powszechnym regulowaniu wszystkiego, bowiem nic tak nie obezwładnia moralnej wyobraźni człowieka jak nadmiar przepisów mających mu ową wyobraźnię zastąpić. "Fundamenty", na które powołuje się z upodobaniem premier, to w istocie rzeczy nic innego jak ślepa wiara w opanowane przez partyjnych pretorianów państwo, jego moc sprawczą i domniemany moralny autorytet.

Nic dziwnego zatem, że Jarosław Kaczyński może twierdzić, iż stan świadomości polskiej wspólnoty to (cytuję z własnych notatek) zadanie dla "aparatu państwowego". Przypomnijmy sobie to zdanie przed jesiennymi wyborami, bowiem jest dokładnie odwrotnie niż uważa premier: wspólnota sama zajmie się najlepiej stanem swojej świadomości. Rząd natomiast ma się zająć znalezieniem środków np. na naukę po to, aby wspólnota owa mogła się mądrze rozwijać i powinien zacząć wreszcie budować drogi z prawdziwego zdarzenia po to, aby wspólnoty mogły komunikować się między sobą (o obydwu tych kwestiach premier wspomniał w wystąpieniu). A więc przestroga druga: jeśli rząd chce nam meblować umysły i regulować przy pomocy "aparatu państwowego" stan świadomości, to sygnał, aby uważnie i ze wzmożoną czujnością przypatrywać się jego poczynaniom, bowiem nie wróżą one nic dobrego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, Prezydium Komitetu „Polska w Zjednoczonej Europie” PAN, Prezydium Rady Głównej Szkolnictwa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2006