Nimfy oko błękitne

Każdy wykształcony człowiek ma dwie ojczyzny: tę, w której przyszedł na świat, oraz Italię. Pytanie, czy Neapol to jeszcze Włochy, nabiera więc dla każdego z nas palącego znaczenia.

28.11.2017

Czyta się kilka minut

 / KANENORI / PIXABAY
/ KANENORI / PIXABAY

Radio wydziera się gdzieś w głębi ulicy: „La donna è mobi- le, / Qual piuma al vento, / Muta d’accento – e di pensiero”.

Signora Lodovica Biotti energicznie zamyka okno. Oczywiście, że zna tę słynną zwrotkę z „Rigoletta” Verdiego, lecz cytując tekst na pewno nie zdołam jej przekonać. „Kobieta zmienną jest jak piórko na wietrze?”. Możliwe. Ale rezerwacja była na pięć dni i za tyle należą się jej pieniądze.

– I nie obrażaj mnie, synku, bo jestem dla ciebie po chrześcijańsku gościnna – palec donny Lodoviki z wielkim złotym pierścionkiem celuje we mnie zza równie okazałego biurka, na którym galerię rodzinnych fotografii gospodyni uzupełnia Jan ­Paweł II oprawiony w pozłotko.

– To jak? Płacisz? Czy wzywać chrześniaków? – pyta prowokacyjnie, sięgając po telefon. Opuszczam gościnne progi signory Biotti uboższy o 200 euro i zarazem pewny, że rezerwowałem pokój na cztery noce. Zanim pośród wieżowców porastających tę część dzielnicy Ercolano dotrę do stacji kolejowej, dostanę jeszcze dwie oferty noclegu. Wszystkie od mężczyzn o imieniu Gennaro, lecz w Neapolu – jak żartuje mój znajomy Paolo – mężczyźni dzielą się na tych, którym patronuje święty January, i na tych, którzy już zawsze będą mieć do rodziców pretensje, że na chrzcie dostali innego świętego.

W tym mieście to chyba jedyna powszechnie respektowana zasada.

„Same bogi markotne, że mogły tak wiele”

Jesienią w Pompejach nie ma wielu gości. Jedynie wąska gardziel głównego wejścia na teren wykopalisk, wiodącego ku starożytnej Porta Marina, potęguje wrażenie, jakby antyczne ruiny szturmował tłum. Nogi w sandałach potykają się o kamienie, wielojęzyczne krzyki dzieci rezonują pośród murów, wycieczkowicze z Azji, zbici w stadka, wstrzymują ruch, stając co chwila w niezdecydowaniu, gdzie pstryknąć kolejne selfie. Jeszcze kilkadziesiąt metrów Via Marina, pomiędzy szczerbatym portykiem bazyliki a świątynią Apollina, i teren otwiera się na rozświetloną prostokątną połać pompejańskiego forum. Zwiedzający z namaszczeniem studiują mapy. Na wprost świątynia Jowisza. Obok miejskie targowisko, a kilka kroków dalej świątynia Wespazjana, oddana do użytku tuż przed katastrofą.

Prędzej czy później uwagę turystów i tak przyciąga monumentalny drugi plan, gdzie na tle błękitu strzela w niebo stożek Wezuwiusza. 24 sierpnia 79 r. n.e. przed południem góra ryknęła niespodziewanie dla mieszkańców okolicznych miasteczek, którzy właśnie świętowali Volcanalia – święto ku czci Vulcanusa, boga ognia i namiętności. Gdy dwa dni później erupcja dobiegła końca, Pompeje i inne miejscowości pokrywał kilkumetrowy kożuch stygnącego pyłu wulkanicznego, który uderzył w nie – jak wynika z najnowszych badań – z prędkością ponad 100 km na godzinę w formie tzw. spływu piroklastycznego, dusząc ludzi i wywołując pożary. Neapol miał dużo szczęścia, wskutek wstrząsów runęło jedynie parę kolumnad, ale już najbliższe miastu Herkulanum zniknęło pod grubą miejscami na 30 m warstwą błota zmieszanego z lawą, dla której współcześni wulkanolodzy mają egzotyczną nazwę lahar.

Starożytni również długo nie mogli znaleźć słów dla opisu tego, co się stało. Współczesny wydarzeniom poeta Juwenalis notował wstrząśnięty:

Dziś wszystko pogrążone w gorącym popiele,

same bogi markotne, że mogły tak wiele.

Dla Kampanii, a zwłaszcza okolic Neapolu, Rzymianie mieli przecież specjalny przymiotnik. Felix, czyli szczęśliwa. Na takie miano zasługiwała w tamtym świecie jeszcze tylko Arabia, odległa kraina w granicach obecnego Omanu i Jemenu, z której sprowadzano m.in. wonności i przyprawy. Campania Felix nie pachniała wprawdzie cynamonem, była jednak bliżej, raptem trzy-cztery dni podróży komfortową Via Appia, drogą-matką całego okazałego systemu drogowego Imperium.

Wulkaniczna gleba u stóp Wezuwiusza rodziła doskonałe wina, oliwki i zboża. Klimat rozpieszczał nawet zimą. Tutaj, w luksusowej willi Mecenasa w Bajach, zażywali wspólnie kąpieli zdrowotnych cesarz August i jego ulubiony poeta Horacy. Tu przed światem zamknął się w perwersyjnym zdziwaczeniu Tyberiusz, zmieniwszy wyspę Capri w lupanar. Tu jego następca Kaligula, kpiąc z wróżb, spiął mostem zwodzonym brzegi Zatoki Neapolitańskiej tylko po to, by przejechać po nim powozem. I także tu, z rozkazu Nerona, ostatnie tchnienie wydać miała jego matka Agryppina Młodsza. Jeśli poważnie traktować tabloidowe narracje antycznych historyków, którzy Kampanię uczynili sceną największych skandali politycznych i obyczajowych epoki, region cieszył się renomą porównywalną chyba tylko z blichtrem dzisiejszego Monte Carlo.

Campania Felix przeminęła wraz z antycznymi Pompejami. Na początku XIX w. poecie Percy’emu Shelleyowi ruiny miasta wydały się wręcz uosobieniem nieodwracalnej martwoty całego, kwitnącego ongiś, regionu:

Stałem w mieście dobytym spod masy popiołów.

Szmer zeschłych liści zdał się krokiem duchów,

przechodzących ulicą.

A czasami, z dołu,

szedł pomruk góry, aby w moim słuchu,

jak w domach bez dachów,

odbijać się głucho.

Dzisiejsze Pompeje, z pępowiną podmiejskiej kolejki Circum­vesuviana, rozciągniętą wzdłuż wybrzeża, są jedną z dzielnic wielkiego organizmu miejskiego u stóp Wezuwiusza, tworzącego współczesny Neapol. Można się w nim zakochać albo znienawidzić. Najtrudniej pozostać obojętnym.

Istnieć na przekór

Opuszczam forum, kierując się ku Porta Herculana, w stronę tzw. Ulicy Grobów. Na horyzoncie, niczym nadgorliwy strażnik, nieustannie towarzyszy mi wulkan. Gdzieś tutaj w 1844 r. błądził Charles Dickens, z identycznym odczuciem zakłopotania widokiem „zbrodniarza i ofiary odpoczywających razem w promieniach południowego słońca”.

Wezuwiusz oglądany z Pompejów wygląda tak, jakby wgryz­ła się weń od góry jakaś monstrualna szczęka, pozostawiając po lewej wyższą kulminację Vesuvio, oddzieloną od starszej i niższej Monte Somma księżycowym pustkowiem Valle del Gigante. Na fresku z I wieku p.n.e. widać jeszcze szczyt z jednym wierzchołkiem i stromymi zboczami porośniętymi bukolicznym lasem, po którym musieli uganiać się uczestnicy bachanaliów, zanim Rzym zdelegalizował je w 186 r. p.n.e., mordując przy tym siedem tysięcy najgorliwszych wyznawców Bachusa. Wulkan wznosił się wówczas na blisko 2 tys. m ponad Zatokę Neapolitańską. Ten dzisiejszy, 31 erupcji później, ledwo przekracza 1300 m i drzemie od marca 1944 r., dając neapolitańczykom złudne poczucie zwycięstwa nad naturą. Sieć sejsmografów przekazuje dane do Osservatorio Vesuviano, najstarszego ośrodka badań wulkanologicznych na świecie, założonego w 1841 r. przez króla Ferdynanda II Burbona. I tylko naukowcy żartują czasem nad kieliszkiem cremovo, lokalnego przysmaku z marsali i jajek, że brak procedur ewakuacyjnych dla neapolitańskiej aglomeracji liczącej niemal 3 mln mieszkańców czyni cały ten program wczesnego ostrzegania przed erupcją typową włoską sztuką dla sztuki...

Bo kiedyś Wezuwiusz na pewno o sobie przypomni. Sejsmolodzy klasyfikują go dziś jako wulkan uśpiony, lecz niewygasły. Na północno-wschodnich rubieżach aglomeracji neapolitańskiej blisko 300 tys. osób zamieszkuje tzw. Campi Flegrei. Jeśli rację mają rzymskie mity, lokując główną siedzibę Vulcanusa w trzewiach sycylijskiej Etny, to Campi Flegrei ze swymi gorącymi źródłami i hałaśliwymi fumarolami są bez wątpienia jego ulubionym boiskiem treningowym. W latach 80. XIX w. bóg ćwiczył kondycję w okolicach portu w Pozzuoli, podnosząc w ciągu kilku lat poziom gruntu względem morza aż o trzy metry. Nawet wina z lokalnego szczepu Aglianico, potomkowie starożytnych falernów, po otwarciu butelki pachną tu siarką. Wezuwiusz to nie tylko element neapolitańskiego krajobrazu. To punkt odniesienia.

– Musiałem wyjechać aż na studia do Rzymu, żeby zrozumieć, czym ta góra jest dla nas, neapolitańczyków – mówi mi przy kawie Paolo Colonna, pierwszy rdzenny mieszkaniec Neapolu, którego miałem okazję bliżej poznać. – Wezuwiusz symbolizuje życie wbrew śmierci. A być neapolitańczykiem to właśnie istnieć na przekór.

Na przekór pogodzie, która od maja do września zmusza do ucieczki w noc przed spiekotą dnia. Sytuacji politycznej, która od stuleci narzuca miastu coraz to nowych włodarzy. A nawet gospodarce, która jakoś nie potrafi nabrać tu nowoczesnych kształtów. Arystoteles ze swoim „złotym środkiem” oszalałby pewnie w Neapolu z bezsilności, bo istotą tego miasta jest przerysowanie i nadmiar. Zarówno problemów, jak pomysłów na ich rozwiązanie. Pod tym względem miasto niewiele się zmieniło od końca XV w., gdy jego ówczesny władca Ferdynand I, zaprosiwszy przeciwników politycznych na bankiet, nafaszerował ich trucizną, następnie zaś kazał zabalsamować ich zwłoki, by – jak głosi legenda – ucztować przy jednym stole z trupami wrogów! Nic dziwnego, że gdy w 1943 r. alianci przegnali z Neapolu Niemców i włoskich faszystów, miejscowe elity na serio rozważały powrót do porządku z czasów rzymskich, włącznie z restytucją starego dobrego niewolnictwa i likwidacją przemysłu! W końcu tylko w tamtej epoce Kampania była szczęśliwa.

Ubóstwo od zawsze stanowi jeden z głównych czynników konstytuujących trudną tutejszą tożsamość. Ukazać bolesną konieczność, którą jest nędza, jako akt świadomego artystycznego samoograniczenia to właśnie szczyt neapolitańskiego snobizmu. Tego samego, który codzienną strawę portowych obdartusów, czyli pizzę, uczyni z czasem pełnoprawnym daniem, a pstrokaciznę ubogiej ulicznej mody przeobrazi w kanon niedbałej południowo­włoskiej elegancji. Tylko w Neapolu uliczne stoisko z podróbkami torebek Chanel może prosperować dosłownie kilkanaście metrów od sklepu tej marki, w dodatku strzeżonego przez policjanta!

Nawet w warstwie języka miasto stawia się reszcie kraju okoniem. Miejscowy dialekt, zwany napulitano, brzmi dla wykształconego Włocha jak bełkot fonetycznie bliższy czasem portugalskiemu niż językowi Petrarki. Rodzajnik un zmienia się w nu, zaś la w a, poprzedzone w dodatku ekspresyjnym apostrofem. Słowa to już nierzadko inny świat, czyli po neapolitańsku ’o munno, które z klasycznym włoskim il mondo nie chce mieć wiele wspólnego. Rzym od lat odmawia uznania napulitano za odrębny język, są i tacy, którzy nie dostrzegają w nim nawet dialektu, bo w porównaniu z innymi regionalnymi odmianami włoskiego ten jest wyraźnie bardziej wsobny. Ale w Kampanii nadal mówią nim jakieś 4 mln mieszkańców. Nie tylko tych starej daty.

– Pokolenie moich rodziców nienawidziło napulitano – Paolo zaciąga się papierosem i mości w kawiarnianym fotelu, jakby szykował się do dłuższej opowieści. – Mój wujek na studiach w Rzymie miał przez niego ksywę „Murzyn”, bo mówił po naszemu i miał ciemniejszą karnację niż rzymskie chłoptasie. Ale głównie dlatego, że miał tylko jedną parę butów.

Masaż kompleksów

Mam podejrzenia, że wuj z opowieści Paola pełni rolę bohatera zbiorowego, uosabiającego tradycyjny kampański kompleks stolicy, bo neapolitańczycy uwielbiają takie figury retoryczne. Poza tym zbyt głęboko zapadł mi w pamięć genialny reportaż-pamiętnik Normana Lewisa z Neapolu pogrążonego w biedzie i chaosie pierwszych powojennych miesięcy 1944 r. Lo zio di Roma, wujek z Rzymu, pojawia się tam jako główna figura w teatrzyku neapolitańskiej stypy. Wynajęty żałobnik, koniecznie z innej dzielnicy niż zmarły, który wpada w ostatniej chwili na ceremonię pogrzebową, przepraszając wszystkich za spóźnienie spowodowane rzekomo długą podróżą ze stolicy. Reszta przedstawienia miała się odbyć już w zaułkach wyobraźni pozostałych żałobników. Jak ważną figurą był zmarły, skoro musiał złożyć mu ostatni pokłon krewny z Wiecznego Miasta, w dodatku świetnie sytuowany, sądząc po ubiorze czy samochodzie? Symbole stołecznego statusu „krewny” wypożyczał zwykle na potrzeby tego żenującego funeralnego spektaklu, a jego uczestnicy od początku zdawali sobie sprawę z tej maskarady, nikomu nie przeszkadzało to jednak w celebracji wydarzenia.

Neapol był kiedyś najludniejszym miastem Italii, pewnie dlatego nie pogodził się z tym, że stolica kraju jest gdzie indziej. Od zawsze był też konurbacją dzielnic, z odmiennymi zwyczajami, patronami i ze starannie pielęgnowanymi resentymentami do sąsiadów. Życie każdej z nich tętniło w obrębie kwartału, parafii, sklepów i barów, a jedynym wspólnym mianownikiem topografii całego miasta był ścisk potęgowany potrzebą zamieszkiwania możliwie blisko morza. Już w latach 40. XIX w. centrum Neapolu cierpiało na przeludnienie. Dzielnice robotnicze wypełniły szczelnie kilkupiętrowe kamienice oddzielone labiryntem uliczek skąpanych w wiecznym cieniu, wzmocnionym przez rzędy prania rozwieszonego pomiędzy budynkami. Tzw. ’o vascio, ciemne mieszkanie na parterze o powierzchni urągającej standardom sanitarnym i zdrowemu rozsądkowi, żyje właściwie w każdym neapolitańskim wspomnieniu, od pierwszej włoskiej dziennikarki Matilde Serao, której wizytowanie tych nor skojarzyło się z podróżą do wnętrza ziemi, po Elenę Ferrante, która w takiej okolicy poznaje z czytelnikiem swą „Genialną przyjaciółkę”.

Nic dziwnego więc, że kampańskie slumsy nie mają dziś kompleksu biedniejszego krewnego. Dzielnica hiszpańska, ten opisany przez Herlinga-Grudzińskiego „Neapol czarny, żałobny, przygnieciony życiem w rozpędzie”, śmiało egzystuje obok reprezentacyjnej Via Toledo, Palazzo Reale i zabytkowej Riviera di Chiaia. Robotnicza Via Sant’Antonio Abate ociera się o szykowne Vomero. Planowanie przestrzenne? Miasto obywało się bez niego przez stulecia i nadal czeka na kapitalny remont architektury całych dzielnic. Czy się doczeka? To już pytanie o to, czy ktoś odważyłby się zorganizować tu igrzyska olimpijskie, jak w Barcelonie, lub wystawę Expo, jak w Lizbonie.

A przecież Neapol się zmienia. Piazza Garibaldi już nie straszy odwieczną prowizorką rusztowań. Stacje metra – na czele ze słynną Toledo – po ostatnim remoncie zmieniły się w nowoczesne dzieła sztuki, które o uwagę turystów rywalizują na równi z miejskimi zabytkami. Czystością lśni w końcu opera, a spacerując pośród willi Posillipo można się poczuć jak w wymuskanym Saint-Tropez. Z każdym rokiem coraz mniej trafna staje się sarkastyczna uwaga pochodzącego stąd poety i publicysty Edoarda Scarfoglio, który pisał na przełomie XIX i XX w., że Neapol to „jedyne miasto orientalne, w którym nie ma europejskiej dzielnicy willowej”.

Jeśli coś jeszcze odpowiada w niej prawdzie, to piekielnie trafna definicja neapolitańskiego fenomenu pogranicza.

Przedmurze Europy

Paolo, rocznik 1984, Neapol ma wyryty w sercu, i to nie ten, który symbolizuje Bella Società Riformata, czyli Piękne Stowarzyszenie Zreformowane, a jeszcze inaczej camorra. Jeśli chodzi o mafię, Paolo od dawna nie ma złudzeń, że to bandyci. Kiedyś kobiety kamorystów z dumą obnosiły po mieście bliznę na policzku, która oznajmiała innym mężczyznom, że jej posiadaczkę łączy intymna więź z człowiekiem stowarzyszenia, które mogło na tyle dużo, że sam Garibaldi, wkroczywszy do Neapolu, oddał mafii miasto w tymczasowy zarząd. Dziś żony i kochanki mafiozów obwożą się po mieście w ferrari kupionych za pieniądze z narkotyków, ale symbolem camorry jest Scampia, koszmarne blokowisko na północy miasta opisane w ­„Gomorrze” Roberta Saviano, gdzie mafia hartuje przyszłych żołnierzy w ogniu biedy, narkotyków i nieletniej prostytucji. Paolo z camorrą ma akurat własne skojarzenia. – Pamiętasz tony śmieci, którymi parę lat temu ci bandyci zawalili ulice? – pyta poirytowany. – Dawno to uprzątnięto, ale mnie znajomi z zagranicy wciąż pytają, czy Neapol widać spod śmieci. Rozumiesz, symbolem mojego miasta są śmieci!

Neapol nigdy nie miał szczęścia do skojarzeń – począwszy od przeklętego Goethego, któremu po wizycie w mieście z wrażenia zebrało się na umieranie. Dziś dla Włochów z północy kraju neapolitańczycy są nadal terroni. Trudno to nawet dokładnie przetłumaczyć. Prymitywy? Buraki? W odpowiedzi ci z północy stali się dla tych z południa polentoni, zadowolonymi z siebie, leniwymi miłośnikami polenty. Jeden kraj, ale inne byty określające odmienne świadomości, bo jak ktoś, kto zimę spędza na nartach i smaży na maśle, ma się do końca identyfikować z kimś, kto śnieg zna z filmów, a masła dodaje najwyżej do ciast? Produkt krajowy brutto Kampanii to mniej niż 30 proc. PKB Lombardii, w dodatku północ w budżetowym rachunku strat i zysków jest płatnikiem netto. Południe, w stereotypowym wyobrażeniu, specjalizuje się natomiast w korupcji i marno­trawstwie, które symbolizują municypalne etaty specjalistów do spraw odśnieżania gdzieś w głębi sycylijskiego interioru. Nic dziwnego, że dla mediolańczyków Europa kończy się na Rzymie.

W Neapolu widzą to inaczej. To tu gdzieś przebiega umowna granica między Europą i Afryką.

– Gdybyś jechał samochodem z Austrii na Sycylię, ostatnie działające bramki poboru opłat autostradowych miniesz za Neapolem – zauważa Paolo z dziwną nutką dumy w głosie. – To oznacza, że na Kampanii kończy się też strefa wpływów państwa włoskiego. A co jest na południe od Włoch? Libia!

Przedmurze Europy musi być oczywiście chrześcijańskie, choć w wydaniu neapolitańskim jest to religia wybitnie ludowa, chwilami nawet ludyczna. Mafia nie waha się tu święcić paczek z narkotykami i zamawiać nabożeństw w intencji udanego skoku. Pacjenci chętnie suplementują kurację antybiotykami amuletem z relikwiami stosownego świętego. Nawet najważniejsze wydarzenie w lokalnym kalendarzu liturgicznym, Festa di San Gennaro (19 września), przybiera atmosferę niemal sportowego oczekiwania na upłynnienie krwi męczennika ściętego w 305 r. w amfiteatrze w Benewencie.

Legenda głosi, że pobożna niewiasta zebrała krew do fiolek wprost z piasku areny, zauważywszy, że krew w cudowny sposób nie krzepnie. Pod koniec XV w. naczynia – otoczone już nimbem cudownych relikwii – trafiły do neapolitańskiej katedry, by podkreślić znaczenie niebiańskiego patronatu Januarego nad całą Kampanią. Święty stanowił wszak średniowieczny odpowiednik polisy o szerokim zakresie, chroniąc Neapol przed zarazami, głodem, najazdami, no i Wezuwiuszem. Nic dziwnego, że w przeszłości dochodziło nawet do rozruchów po tym, gdy patron z bliżej nieznanych powodów nie chciał zmienić stanu skupienia.

Ostatni raz San Gennaro wyciął miastu taki numer w zeszłym roku, a zgodnie z tradycją nie wróży to niczego dobrego. Paolo uważa jednak, że jego mała ojczyzna ma już inne atuty niż fiolki z krwią męczennika, wątpliwej zresztą proweniencji. Neapolitańskie biura podróży co roku obwożą po mieście prawie 200 tys. uczestników wycieczek śladami bohaterów Eleny Ferrante. Associazione Verace Pizza Napoletana eksportuje na cały świat certyfikaty prawdziwej pizzy neapolitańskiej. Za jedyne 1,7 tys. euro można nauczyć się robić ją w tutejszym stylu, na cienkim, rozciąganym ręcznie cieście, z miękkimi brzegami, jasnym spodem, no i koniecznie na rdzennie kampańskich składnikach, z mozzarellą z mleka bawolego i podłużnymi pomidorami San Marzano na czele. Chętnych podobno nie brakuje.

Statystyka na razie działa na niekorzyść regionu, bo na każdą setkę turystów przybywających rokrocznie do Włoch, dalej niż poza Rzym zapuszcza się dziś najwyżej trzynastu. Młodzi ­neapolitańczycy są jednak przekonani, że dzięki ludziom, którzy wreszcie w nią uwierzyli, Kampania znowu będzie szczęśliwa. Kto raz posmakuje miejscowego limoncello lub tutejszej mocno palonej kawy, wpatrując się w słońce uciekające za horyzont Zatoki, ten zrozumie, że słodycz i gorycz Neapolu to w istocie ten sam smak szczęścia.

Ma nun mme lassá,

nun darme stu turmiento.

Torna a Surriento!

(Nie porzucaj mnie,

krainę szczęścia świętą.

Zostań w Sorrento!)

– Wiesz, jak nazwał twoje miasto jeden z największych polskich poetów, Juliusz Słowacki? – pytam na odchodne Paola. – Zatoka przywołała mu na myśl „nimfy oko błękitne”.

– Piękne – zachwyca się Colonna. – Co za wyobraźnia!

 

Ale po chwili dodaje z powagą: – Nimfy nie mają aż tak pięknych oczu.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2017