Niemcy są najważniejsze

Przemawiając w Berlinie, Radosław Sikorski postawił pytania najważniejsze dla polskiej polityki.

06.12.2011

Czyta się kilka minut

Pytania te brzmią:

1. Czego chcemy od Europy?

2. Jak widzimy nasze miejsce w organizmie, który powstanie na gruzach UE?

3. Czy w sporze o przyszłość Unii stoimy po stronie Niemiec, europejskiego lidera?

Spory wokół tych kwestii trwają dziś w większości krajów Unii, i to od dobrych kilkunastu miesięcy: od chwili, gdy w Europie na globalny kryzys finansowy nałożył się kryzys strefy euro. Przede wszystkim toczą się one w 17 krajach eurolandu, ale nie tylko: także w USA czy w Szwajcarii, czyli krajach, które są tak uzależnione gospodarczo od sytuacji w eurolandzie, że ktoś mógłby powiedzieć, iż ich suwerenność - tak jest: również suwerenność USA - wygląda dziś kompletnie inaczej niż jeszcze 20 lat temu.

Dotychczas dyskusja omijała Polskę - poza wąskim gronem ekspertów i publicystów nikt się nią nie interesował. Politycy nie brali w niej udziału, co wyglądało tak, jakby rządzący nie byli nią zainteresowani (albo się jej obawiali - trudno orzec, co gorsze...), zaś opozycja nie widziała w niej potencjału, na którym można zyskać w sporze z rządem.

Postscriptum do exposé?

Jeszcze kilkanaście dni temu, wygłaszając swoje exposé, premier Donald Tusk pominął temat milczeniem: owszem, mówił sporo o kryzysie w Europie, ale tylko po to, aby uzasadniać swoje plany oszczędności. Poza tym ograniczył się do banału: że jego rząd będzie walczyć, aby Polska była "w centrum Unii". Nie zechciał dodać, w jaki sposób miałby to osiągnąć kraj nieposiadający wspólnej waluty i będący przez to członkiem drugiej kategorii, bez prawa głosu w decydujących kwestiach rozstrzyganych w gronie członków eurolandu.

Właśnie dlatego wystąpienie ministra Radosława Sikorskiego w Niemieckim Towarzystwie Polityki Zagranicznej zabrzmiało - początkowo - jak zaplanowane i uzgodnione z premierem postscriptum do exposé. Jakby Sikorski miał powiedzieć coś, czego z jakichś powodów nie chciał powiedzieć w kraju Tusk (taki "podział ról" to rzecz w polityce częsta, celował w tym kiedyś np. Helmut Kohl).

Wolno je więc było interpretować jako element strategii rządu: ucieczkę do przodu w obliczu wydarzeń, na które Polska nie ma wpływu, choć jej dotyczą. Albo, mówiąc bardziej obrazowo: próbę wciśnięcia się do ekskluzywnego klubu oknem, skoro nie chcą nas tam wpuścić drzwiami (bo nie mamy euro). A to mianowicie poprzez deklarację, że Polska - właśnie Polska! - apeluje do Niemiec, by nie uciekały przed rolą europejskiego przywódcy.

Sądząc po reakcjach, niemieccy politycy to zapamiętali przede wszystkim: oto Sikorski mówi, że jako pierwszy polski szef dyplomacji gotów jest uznać, iż mniej obawia się niemieckiej potęgi niż niemieckiej bezczynności.

Przebudzenie premiera

Jeśli ktoś chciał widzieć w wystąpieniu Sikorskiego część rządowej strategii, szybko się rozczarował. W ciągu kolejnych dni byliśmy świadkami rzeczy zdumiewającej: kolejni politycy obozu władzy, na czele z prezydentem Bronisławem Komorowskim i rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem, zaczęli się dystansować od wystąpienia Sikorskiego, sugerując, że była to indywidualna inicjatywa ministra. Premier Tusk zaś przeciął wątpliwości dopiero po trzech dniach, postanawiając - to hipoteza, ale chyba uprawniona - "podłączyć" się pod to, co rozpoczął Sikorski. Poparł więc "w stu procentach" swego szefa dyplomacji i dał do zrozumienia, że temat polskiej polityki wobec Unii i kryzysu będzie teraz tematem numer jeden - także podczas spodziewanych debat w Sejmie, w grudniu i styczniu, kiedy to premier ma wreszcie wygłosić przemówienie na temat polityki zagranicznej.

Pozostało wrażenie, jakby wcześniej nie było żadnego planu. Jakby dopiero reakcje na wystąpienie Sikorskiego - z jednej strony uwaga, jaką skupił za granicą, a z drugiej gwałtowny atak opozycji - uświadomiły premierowi, że nie ma wyjścia i musi stawić czoło dyskusji, którą wywołał w Polsce Sikorski. Czyli zająć stanowisko.

Świadomie lub nie (dziś nie ma to już znaczenia), Sikorski zrobił więc rzecz naprawdę ważną: wsadził kij w mrowisko. Nie tyle w Europie - tu jego wystąpienie szybko "przykryły" kolejne wydarzenia, jak zwykle narastające lawinowo przed kolejnym "decydującym" szczytem Unii (8-9 grudnia) - ale na pewno w Polsce.

Nasza przyszłość zależy od Niemiec

Piotr Buras, polski korespondent w Berlinie, który słuchał mowy Sikorskiego razem z czołowymi niemieckimi politykami i obserwował ich reakcje, napisał potem, że minister wygłosił "najważniejsze przemówienie o przyszłości UE, jakie dotąd wyszło z ust polskiego polityka". Niezależnie od tego, czy zgodzimy się z wizją Sikorskiego - wizją europejskiej federacji, niemieckiego w niej przywództwa i miejsca Polski jako bliskiego sojusznika takich Niemiec - trudno nie zgodzić się z taką oceną jego wystąpienia.

Sikorskiemu udały się za jednym zamachem dwie rzeczy. O pierwszej była już (i będzie jeszcze) mowa: wywołał dyskusję, od dawna potrzebną. Druga: jego głos, interpretowany jako głos polskiego rządu, został usłyszany właśnie w Berlinie.

Rzecz w tym, że od działań lub zaniechań Berlina rzeczywiście zależy teraz przyszłość strefy euro i Unii. Podkreślmy przy tym: fakt, że to Niemcy stały się najważniejszym krajem w procesie ratowania wspólnej waluty - czyli ratowania Unii - nie jest konsekwencją żadnej politycznej gry Berlina, żadnej jego (dobrej czy złej) woli. Można nawet powiedzieć, że - wbrew temu, co krzyczą np. greccy demonstranci - Niemcy zostali w tę rolę wepchnięci i (jak pokazują sondaże) wcale nie są z tego powodu szczęśliwi.

Granica Angeli Merkel

To, co w oczach greckiej "ulicy", brytyjskiej, francuskiej czy włoskiej prasy, a także wielu polityków Francji, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii czy Portugalii (listę można ciągnąć) jawi się jako coraz bardziej irytująca "niemiecka dominacja" - inne padające tu określenia to "hegemonia", "kolonizacja" - z perspektywy niemieckich polityków i podatników-wyborców wygląda zupełnie inaczej.

Jak? Przede wszystkim jako wielka, zbyt wielka odpowiedzialność, zbyt wielkie oczekiwania. Nie tylko niemiecki podatnik, ale chyba wielu niemieckich polityków straciło już orientację, ile setek miliardów euro kredytów pomocowych gwarantuje ich kraj w ramach kolejnych "pakietów" i "parasoli". Oddajmy głos komentatorowi "Washington Post", który pisał: "Merkel, a wraz z nią wielu Niemców ma opory przed przejmowaniem odpowiedzialności [tj. odpowiedzialności finansowej za Europę]. Nie chcą przejmować roli straży pożarnej na kontynencie z rąk podpalaczy".

Natomiast sędziwy Michael Stürmer, dawny doradca kanclerza Kohla, a teraz komentator "Die Welt", konstatował, że Merkel zmusza rodaków, aby "mniej po niemiecku, a bardziej po europejsku myśleli, działali, gwarantowali i płacili" (za długi innych). Musi jednak uważać, żeby nie przekroczyć granicy, za którą utraci zaufanie rodaków. Bo nawet w Niemczech "waluta bez zaufania nie jest już walutą, lecz tylko zadrukowanym papierem. Najgorsza rzecz, jaka mogłaby się zdarzyć, to zrzucenie na barki Niemiec zbyt wielkich ciężarów i w konsekwencji ich destabilizacja".

Niemiecka karta znowu w grze

Nie ma wątpliwości: w wielu krajach Unii wyobrażenia o niemieckiej "hegemonii" coraz bardziej rozmijają się z tym, jak sami Niemcy oceniają swoją rolę. Nie ma też wątpliwości, że w sporej części krajów strefy euro narastają nastroje antyniemieckie. I to w skali, przy której bledną wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, a nawet Joachima Brudzińskiego, który na horyzoncie dojrzał już "Czwartą Rzeszę".

Można nawet postawić tezę, że polskie przepychanki z ostatnich dni - grożenie Sikorskiemu przez Kaczyńskiego Trybunałem Stanu, riposty Sikorskiego na Twitterze, uwagi Tuska o "politycznych analfabetach", bulwarowy wyskok Brudzińskiego itd. - są kaszą z mlekiem wobec tego, co dzieje się w innych krajach Unii. Nastroje antyniemieckie narastają tam nie tylko oddolnie i nie są tylko domeną "ulicy" (do scenografii greckich demonstracji przynależą np. transparenty ze swastyką i wizerunki "niemieckiego wampira" wysysającego krew greckich emerytów).

To również celowa polityczna gra "kartą niemiecką", czyli to, co jeszcze niedawno w Europie kontynentalnej wydawało się nie do pomyślenia.

Sojusz Kaczyńskiego i Hollande’a

Rzecz niezwykła: we Francji i Portugalii językiem PiS-u oraz Solidarnej Polski - a czasem, bywa, dosadniejszym i chyba bardziej niebezpiecznym, bo odwołującym się nie do stereotypów, ale do konkretnych, egzystencjalnych lęków - mówią socjaliści i zieloni. Można to też ująć odwrotnie: że to Kaczyński mówi językiem Françoisa Hollande’a, lidera francuskich socjalistów i głównego rywala Nicolasa Sarkozy’ego w wyborach prezydenckich w 2012 r.

Kampania wyborcza we Francji już się zaczęła - i tamtejsi obserwatorzy coraz częściej wyrażają pogląd, że Hollande, chcąc pokonać obecnego lokatora Pałacu Elizejskiego, postawił na "kartę antyniemiecką" oraz na obawy Francuzów - nie tylko przed skutkami kryzysu (który puka coraz natarczywiej również do bram Francji), ale także przed utratą pozycji europejskiego lidera, równorzędnego partnera Angeli Merkel.

"Francuscy socjaliści wypowiadają wojnę Niemcom" - pisał prawicowy "Le Figaro" w minionym tygodniu, a bulwarówka "Le Parisien" konstatowała, że "Hollande całą winę [za kryzys] zrzuca na Merkel". Dzień wcześniej Hollande ubolewał, że w duecie francusko-niemieckim Niemcy stały się stroną dominującą. Socjalista stwierdził też, że planowana przez Merkel i Sarkozy’ego reforma traktatów europejskich - co ma być receptą na kryzys - będzie oznaczać tyle, że Berlin każe Paryżowi zrezygnować z suwerennej polityki budżetowej.

"To Merkel decyduje, a Sarkozy idzie posłusznie za nią": formułując takie przesłanie, Hollande nie tylko chciał zdezawuować rywala. Socjaliści obawiają się, że Sarkozy jest gotów zaordynować Francuzom niemiecki model fiskalno-gospodarczy. Byłaby to nie tylko ekonomiczna rewolucja, ale też prestiżowa porażka "Grande Nation" w rywalizacji modeli gospodarczo-kulturowych, niemieckiego i francuskiego.

Ostatnią odsłoną tej rywalizacji był spór o to, czy strefa euro powinna emitować wspólne obligacje i czy Europejski Bank Centralny powinien, ulegając rządom, intensywniej ratować poszczególne kraje, nawet dodrukowując pieniądz. Francja była za, Niemcy przeciw. Euroobligacjom Berlin sprzeciwiał się także dlatego, że to on - a nie Rzym, Madryt czy nawet Paryż - musiałby się stać ich faktycznym gwarantem. Francja jest już, w opinii OECD, w "lekkiej recesji", a od grudnia 2011 r. do kwietnia 2012 r. musi zebrać ok. 180 miliardów euro na wykup terminowych obligacji. Przed podobnym dylematem - jak pożyczyć świeży pieniądz na rynku - są Włochy i (w mniejszym stopniu) Hiszpania. Już choćby to pokazuje skalę problemu, z jakim zmierzą się te trzy kraje w najbliższych miesiącach.

W obu przypadkach - euroobligacji oraz niezależności Europejskiego Banku Centralnego - Merkel zwyciężyła, a Sarkozy ustąpił (na razie?). Ku frustracji nie tylko Włoch i Hiszpanii (liczących na łatwiejszy pieniądz z euroobligacji), ale także części prezydenckiej prawicy, której nagły zwrot Sarkozy’ego w stronę niemieckiego modelu gospodarowania bynajmniej nie przypadł do gustu. A więc, używając języka Kaczyńskiego - pardon: Hollande’a - Sarkozy padł na kolana.

W teatrze absurdu

Na kolanach przed Niemcami klęczy też Portugalia - tak przynajmniej twierdzą tamtejsi socjaliści, których rząd padł jakiś czas temu ofiarą kryzysu, a także zieloni. Portugalia, która w tym roku zmuszona była (podobnie jak Grecja i Irlandia) prosić Unię o pomoc finansową, zmieniła rząd na konserwatywny i przyjęła radykalny program oszczędnościowy.

Gdy w minionym tygodniu portugalski parlament zaaprobował kolejny "trudny" budżet, na rok 2012, lewicowa opozycja ironizowała, że przyjęto go "po to, aby przypodobać się Merkel, która w ogóle nie zna naszego kraju i jego obywateli" - jak mówiła Heloísa Apolónia z zielonych. Natomiast Francisco Louç? z Lewicowego Bloku mówił, że następnym razem rząd powinien "zadzwonić po ambasadora Niemiec, abyśmy mogli dyskutować nad projektem budżetu tu, w parlamencie" (a nie, jak się można domyślać, w ambasadzie RFN...).

Dla porządku dodajmy, że antyniemieckie nastroje pojawiają się też wśród Hiszpanów, którzy właśnie pozbawili władzy socjalistę José Luisa Zapatero. "Hiszpanie mają wrażenie, że twarda polityka oszczędności, którą wprowadził rząd Zapatero, a która wielu ludzi wpędziła w biedę, została narzucona pod naciskiem Merkel" - mówił dziennikarzowi "Die Welt" profesor ekonomii Javier Noya. W karykaturze dziennika "El Mundo" żona pyta męża: kto po wyborach będzie rządzić?". Pada odpowiedź: Angela Merkel, dama de hierro (żelazna dama).

W tym teatrze absurdu jedno przynajmniej jest pocieszające: obecna niechęć do Niemców, jakkolwiek sięga czasem po historyczne rekwizyty, zasadza się nie na zaszłościach historycznych, ale na tym, co dzieje się dziś. Najwięcej tu chyba - motywowanej socjalnie bądź prestiżowo - irytacji czy nawet zawiści, gdy np. bezrobocie w Hiszpanii szybuje ponad granicę 20 proc., a w Niemczech spada do ok. 6 proc., czyli poziomu najniższego od dwóch dekad. Albo gdy wolumen niemieckiego eksportu - który w dwóch trzecich trafia do Unii - przebija wartość biliona euro.

Choć więc Europa chwieje się jako emocjonalna "wspólnota losu", daleko jeszcze do tego, aby przypominać, że jej przyszłość była kiedyś "kwestią wojny i pokoju". Ostatnim, który poważnie używał tego argumentu, i którego argumentację otoczenie traktowało poważnie - choć także do czasu - był Helmut Kohl.

Europa bez identyfikacji?

Co nie znaczy przecież, że nie ma problemu.

Europejscy politycy, nawet jeśli nie zawsze uczestniczą w opisanych wyżej grach, zdają się ignorować kwestię nastrojów społecznych. W jakiejś mierze można ich zrozumieć: poddani ogromnej presji, koncentrują się na naprawianiu struktur i mechanizmów, na symulacjach i analizach skutków decyzji, które podejmą albo których nie podejmą.

Jeśli jednak ratowanie euro i Europy ma odbywać się w taki sposób jak dotąd, przez skupianie się na aspektach "technicznych", jeśli ignorowana będzie atmosfera wzajemnych pretensji i żalów, a nawet poczucia upokorzenia - wówczas konsekwencje mogą być fatalne.

Być może już w tych dniach, na kolejnym "rozstrzygającym" szczycie Unii (8-9 grudnia), zapadną przełomowe decyzje. Może powstanie projekt nowej "Unii w Unii" (unii stabilności, unii fiskalnej?), do której przystąpi tylko część z 17 państw eurolandu oraz, być może, jakieś kraje spoza strefy euro. Politycy europejscy są świadomi, że z jajecznicy nie da się zrobić na powrót jajek - że nie ma powrotu do stanu sprzed unii walutowej i alternatywa jest jedna: albo totalna katastrofa, albo radykalna reforma Wspólnoty - więc pewnie, i to prędzej niż później, zapadną decyzje.

Ale byłoby fatalnie, gdyby Unia przyszłości, jakkolwiek by wyglądała, przez sporą część obywateli miała być postrzegana jako twór ekspercko--technokratyczny, narzucony i poniekąd nawet autorytarny w swojej ekonomicznej "bezalternatywości", oderwany od demokratycznej legitymacji. A przy tym odarty z pozytywnych emocji, z tego, co nazywamy europejską tożsamością. Taki twór może i poradziłby sobie z kryzysem finansowym. Ale wolno zapytać: jak długo utrzymałaby się Europa, z którą mało kto gotów byłby się utożsamiać, gdy tylko minęłaby groźba dzisiejszego kryzysu? I co miałoby wtedy nastąpić? Europejska wojna secesyjna?

Identyfikacja Europejczyków z nową Unią, która wyłoni się na "gruzach" Unii obecnej - to czynnik niedoceniany, a przecież fundamentalny.

Dyskusja, nie epitety

Europejski kontekst polskiej "wymiany ciosów" po berlińskim przemówieniu Sikorskiego powinien uświadomić jedno: sprawa jest poważniejsza, niż zdają się sądzić ci, którzy w minionych dniach pogardliwie ironizowali na temat polityków PiS i Solidarnej Polski, przedstawiając ich jako "zaścianek" (określenie np. Magdaleny Środy).

Ładny to zaścianek: spora część, może nawet większość politycznych elit strefy euro... (dla porządku dodajmy: ważna różnica między naszym a tamtym "zaściankiem" jest taka, że tamten jednak jest w strefie euro).

"Reakcja opozycji demagogicznej spod znaku Kaczyńskiego jest żałosna i zasmucająca. To świadectwo polskiej »partii wystraszonych«; głos partii »białej flagi«, partii kapitulacji wobec wyzwań rzeczywistego świata" - komentował Adam Michnik. Zostawmy na boku pytanie, czy naczelny "Gazety Wyborczej" użyłby podobnych słów, mówiąc o francuskich, portugalskich czy hiszpańskich socjalistach. Rzecz w tym, że tu potrzeba dyskusji, nie epitetów, które pojawiają się - chciałoby się rzec: po raz kolejny w ostatnich latach - po obu stronach polskiego "frontu".

Jak widać to, co mówi Kaczyński, mieści się dziś (można dodać: niestety) w głównym nurcie europejskiej debaty. Nawet jeśli argumenty tych, którzy np. we Francji czy Włoszech szukają w Niemcach kozła ofiarnego, są demagogiczne, to miejmy w tyle głowy, że odwołują się do realnych obaw i irytacji milionów ludzi. Przede wszystkim - do lęku przed utratą ekonomicznej stabilności i bezpieczeństwa socjalnego.

Dyskusja, która zaczyna się w Polsce - o tym, czego chcemy od Europy i jak się to ma do narodowej suwerenności - zasługuje więc na poważne potraktowanie. Ona ani nie jest zaściankowa, ani nie wpisuje się w proste schematy (postęp kontra tradycja, lewica kontra prawica), ani nie pasuje do plemiennej logiki od paru lat rządzącej polską polityką. Choć, oczywiście, można sobie wyobrazić, że w perspektywie najbliższych tygodni, czyli sejmowych debat nad polityką zagraniczną, PO ulegnie pokusie wpisania sporu o miejsce Polski w przyszłej Europie w stary schemat "PiS kontra reszta świata". Tylko co to da? Kogo przekona? Czy będzie to tylko kolejny spektakl dla "wyznawców" jednej i drugiej strony?

A przekonywać będzie trzeba, i to intensywnie: w swoim berlińskim wystąpieniu - którego tezy, powtórzmy, premier Tusk poparł w końcu "w stu procentach" - minister Sikorski zapowiedział bowiem także, że "na koniec kadencji tego rządu Polska będzie spełniała kryteria członkostwa w strefie euro". Wolno sądzić, że akurat w tym punkcie wątpliwości mogą mieć nie tylko sympatycy Jarosława Kaczyńskiego.

Piszę te słowa jako zwolennik wizji zarysowanej przez Radosława Sikorskiego.

Korzystałem z tłumaczeń prasy francuskiej, amerykańskiej, hiszpańskiej i portugalskiej przygotowanych przez Deutschlandradio i dzienniki "Kölner Stadt­-An­zeiger" oraz "Die Welt".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2011