Galijska wioska skręca w lewo

Czego należy się spodziewać po nowym prezydencie Francji? Czy zwycięstwo francuskich socjalistów to początek „czerwonej fali” w Europie, od dekady rządzonej przez prawicę?

15.05.2012

Czyta się kilka minut

Prezydent elekt Francji Francois Hollande, Tulle, 11 maja 2011 r. / Fot. Jean-Pierre Muller / AFP / East News
Prezydent elekt Francji Francois Hollande, Tulle, 11 maja 2011 r. / Fot. Jean-Pierre Muller / AFP / East News

Prezydent ustępujący i prezydent elekt, wyjątkowo razem, na Polach Elizejskich świętujący 67. rocznicę zakończenia II wojny światowej – temu obrazowi nie brak symbolicznej siły, mającej ilustrować dojrzałość francuskich instytucji i rutynę zmiany na szczycie władzy. „Spokojne” wybory (by przywołać określenie obu kandydatów), tak jakby „spokojna” klęska Nicolasa Sarkozy’ego (ostatecznie) ukazała odchodzącemu politykowi styl prezydentury, którego wyborcy desperacko szukali w nim przez pięć ostatnich lat. Fakt, francuska ordynacja wzmacnia stabilność systemu, podobnie jak wysoka frekwencja (choć mniejsza niż w 2007 r.). Ale właśnie dlatego obraz Pól Elizejskich z 8 maja jest mylący. Bo nawet jeśli gest jest fair play i uspokajający, to cień kryzysu, który obiega Europę, jest już mniej kojący.

W 1981 r. François Mitterrand – pierwszy socjalista, który wprowadził się do Pałacu Elizejskiego – korzystał z „czasu łaski”, by rozkoszować się zwycięstwem. François Hollande go nie otrzyma. Już następnego dnia po wyborach rozmowy z szefami najważniejszych państw naznaczone były piętnem pilności w obliczu kryzysu euro – i groźby, że grecki kryzys znów zawiśnie nad całym europejskim gmachem.

Kalendarz pierwszych tygodni „normalnego polityka” (jak sam Hollande lubi się określać) nie ma nic z rutyny. Objęcie urzędu, desygnowanie premiera, powołanie rządu; podróż do Berlina, tête-à-tête z Obamą, szczyt G8 w Camp David, szczyt NATO w Chicago, szczyt europejski 23 maja... A wszystko w kontekście kampanii przed wyborami do francuskiego parlamentu (10 i 17 czerwca). Oto nowy, „normalny” prezydent ma to, czego chciał.

CICHE AMBICJE

Po hałaśliwej, hiperaktywnej „pięciolatce” Sarkozy’ego, Hollande jest prezydentem bardziej prowincjonalnym, bardziej jowialnym; to na poły Mitterrand, a na poły Chirac, taka odrobinka prowincji wkradająca się pod draperie Pałacu Elizejskiego.

Hollande nigdy nie miał do czynienia z odpowiedzialnością za państwo. Swą energię trwonił na utrzymanie jedności w Partii Socjalistycznej, obfitującej w postacie o wielkim ego – w związku z czym nie było to zadanie proste. Natomiast on sam własne ego dobrze ukrywa. Ma ciche ambicje, które nigdy nie pozwalały mu go ujawnić. Czyni to z niego człowieka zabawnego i sympatycznego. Jego „dziewiczość” – w odniesieniu do odpowiedzialności rządowej – ocaliła lidera socjalistów od wielu ataków, lecz nie od wielokrotnie powracającego zarzutu: o brak autorytetu, i zdolności do podejmowania samodzielnych decyzji.

Będziemy więc zdani na próbę czasu. Po prezydencie ultrawoluntarystycznym i centralistycznym (niezwykle bonapartystycznym w stylu sprawowania władzy), zmiana na człowieka konsensu i dialogu może pomóc krajowi wyjść z pewnych impasów. Na szczeblu europejskim na przykład poszanowanie instytucji wspólnotowych i partnerów, począwszy od Polski, powinno przynieść znaczne korzyści.

„MAMY CIĘ NA OKU!”

Abstrahując od jego charakteru, Hollande pojawia się w momencie tak napiętym, że jego pole manewru jako człowieka lewicy będzie bardzo ograniczone. Z rozwagą i wprawą, nawet jeśli przez wzgląd na kampanię wyborczą, wygłaszał nietypowe dla siebie obietnice, nigdy nie obiecywał gwiazdki z nieba i nieustannie podkreślał, że jego celem jest przywrócenie równowagi w rachunkach publicznych do 2017 r.

Tak naprawdę to Hollande wyrażał się niejasno w sprawach gospodarczych, aby nie zniechęcić swoich wyborców, ale jednak bez wątpienia nie dość jasno, aby całkowicie uspokoić inwestorów. Pierwsze tygodnie, czas docierania się, podczas których będzie uważnie obserwowany – zarówno przez rynki finansowe, jak też przez opinię publiczną – będą krótkie i srogie. „Hollande, mamy cię na oku!” – głosił transparent komunistów na placu Bastylii w dniu wyborów.

Jeśli zaś chodzi o politykę strategiczną, to nie należy oczekiwać żadnych zmian. Powrót Paryża do zintegrowanych struktur NATO, czego chciał Sarkozy, jest zatwierdzony. W sprawie afgańskiej Hollande spodziewa się powrotu żołnierzy francuskich do domu do końca tego roku. W innych palących kwestiach (Iran, terroryzm w regionie afrykańskiego Sahelu) maszyna dyplomatyczna zostanie nakręcona tak, aby utrzymać spójną ciągłość posunięć.

Za to w sprawach Europy i jej ekonomii polityka Paryża może zmienić się najmocniej. Zręczny Hollande już wcześnie wiedział, jak wychwycić ograniczenia w leczniczym oddziaływaniu dyscypliny budżetowej, wymuszonej przez Berlin na krajach południowej Europy, i jak ze wzrostu gospodarczego uczynić słowo-zaklęcie, torujące mu drogę do władzy.

JAK ŁĄCZYĆ WZROST Z DYSCYPLINĄ

Samo zaklinanie wzrostu jednak go nie wywołuje, a ogłaszanie go priorytetem to zabieg bardziej obliczony na polityczne korzyści. Tym bardziej że Komisja Europejska od tygodni pracuje nad strategią mającą pobudzić gospodarkę w Europie, a kanclerz Merkel może dać jej szybko zielone światło. Pomysły – będzie o nich mowa na unijnym szczycie 23 maja – obejmują np. zwiększenie kapitału Europejskiego Banku Inwestycyjnego, spożytkowanie funduszy strukturalnych na pobudzenie wzrostu gospodarczego, a także opodatkowanie transakcji finansowych (przychody z tego podatku miałyby zostać przeznaczone na pobudzenie wzrostu). Na podjęcie takich właśnie działań naciskają zwłaszcza Hiszpania i Włochy.

Bardziej intensywna dyskusja może pojawić się natomiast wtedy, gdy mowa będzie o kwestii finansowania wszystkich tych działań. Dwa filary strategii antykryzysowej są tu dla Berlina nienaruszalne – i jak dotąd niemieckie stanowisko zwyciężało na kolejnych szczytach. To, po pierwsze, rola Europejskiego Banku Centralnego, a po drugie kwestia emisji euroobligacji (tj. wspólnych długów strefy euro) i tzw. obligacji projektowych (tj. na inwestycje). Kanclerz Merkel jest zdecydowanie wroga euroobligacjom i nie zmieni zdania w przededniu własnej, długiej kampanii wyborczej (wybory w 2013 r.). Z drugiej strony, pożyczka na inwestycje (a nie na spłatę długu) jest możliwa do rozpatrzenia, lecz zgoda uzależniona jest tu od celu, na jaki środki te miałyby być przeznaczone. Hollande mówi o infrastrukturze, Berlin i Rzym są temu przeciwne, preferując wsparcie dla małych i średnich firm. Pole ewentualnego kompromisu jest tu niewielkie.

CZAS LEWICY W EUROPIE?

W innych okolicznościach zwycięstwo francuskich socjalistów mogłoby być łatwo interpretowane jako początek „czerwonej fali” na kontynencie, od niemalże dziesięciu lat rządzonym w większości przez prawicę. Tym razem jednak kontekst polityczny jest inny, ponieważ – na co wskazują wszystkie wybory ostatnich lat (w Grecji, Niemczech, Włoszech, Holandii, Finlandii, Węgrzech itd.) – mamy dziś do czynienia z kryzysem legitymizacji tradycyjnych partii i wzrostem populizmu. Zarówno na lewicy, jak i na prawicy.

Zapowiadane przez wszystkie sondaże od sześciu miesięcy zwycięstwo Hollande’a nie było niespodzianką. Mimo wszystko, z 51,68 proc. głosów, jest ono dość umiarkowane – ale też prawie identyczne jak to, które w 1981 r. pozwoliło Mitterrandowi pokonać Valéry’ego Giscarda d’Estaing. Wobec raczej prawicowych preferencji większości wyborców, wygrana Hollande’a w dużym stopniu związana była z odrzuceniem osoby Sarkozy’ego.

Jednak dla analityków najbardziej interesująca była nie druga, lecz pierwsza tura, z 22 kwietnia: pokazała ona jasno, że na scenie politycznej następuje dekompozycja – począwszy od prawicy.

BITWA O GŁOSY PRAWICY

To właśnie na prawicy Marine Le Pen, pobijając wynik swego ojca, nie tylko potwierdziła swe przywództwo na czele Frontu Narodowego (populistycznej partii skrajnej prawicy, wrogiej Europie, imigrantom i dwupartyjności V Republiki), ale zapewniła sobie przejęcie kolejnych głosów na następnym rendez-vous – podczas czerwcowych wyborów parlamentarnych, już teraz określanych przez politologów mianem „trzeciej tury”. Jej celem jest zamienienie porażki Sarkozy’ego – który przez ostatnie miesiące ani na chwilę nie przestał flirtować (choć bezskutecznie) z elektoratem pani Le Pen, eksponując jego ulubione tematy (imigracja, islam, opuszczenie strefy Schengen) – w całkowity upadek UMP, partii Sarkozy’ego.

Gdy pięć lat temu „Sarko” został prezydentem, miał stać się ucieleśnieniem odnowionego gaullizmu i zaporą przeciw skrajnej prawicy. Tymczasem dziś powierza się kraj socjalistom (mającym już większość w Senacie i prawie wszystkich regionach), a tama antylepenowska puściła. Wybory parlamentarne będą prawdziwym polem bitwy na prawicy, gdyż w 353 spośród 577 regionów Marine Le Pen uzyskała przynajmniej 12,5 proc. – poziom wymagany, by znaleźć się w drugiej turze. W dziesiątkach regionów UMP będzie poważnie zagrożona, targana umową z FN (co natychmiastowo pociąga w UMP głębokie podziały) lub znajdzie się w trójstronnym układzie sił – co tylko wyjdzie na korzyść socjalistom.

Natomiast jeśli idzie o skrajną lewicę Jeana--Luca Mélenchona z Partii Komunistycznej, to na razie będzie ona przyhamowana – choć w przyszłości może rozwinąć się na płaszczyźnie socjalnej i związkowej, zwłaszcza gdy rygorystyczna polityka budżetowa doprowadzi (na co się zanosi) do przyjęcia takiej polityki socjalnej, która może uderzyć w pracobiorców.

RADOŚĆ I NIEPOKÓJ

Co teraz? Jeśli nowy prezydent nie ma prawa do „czasu łaski”, to wyborcy tym bardziej nie mają prawa do iluzji. Na paryskich ulicach w niedzielny wieczór dominowała interesująca atmosfera: radości wśród członków jego partii (to jasne), ale także ulgi dla tysięcy młodych Francuzów pochodzenia afrykańskiego, arabskiego lub antylskiego, którzy czuli się wzgardzeni przez „lepenowską” retorykę Sarkozy’ego, mającą pomóc mu w przejęciu głosów liderki Frontu Narodowego. „Francja jest wyzwolona!” – skandowały chórem cztery młode dziewczęta pochodzenia afrykańskiego na ulicy Saint Antoine. Daje to obraz społeczeństwa o wiele bardziej wieloetnicznego, niż jego elity chciałyby to widzieć.

Ale, pomimo to, nad placem Bastylii – gdzie w nocy z niedzieli na podziałek świętowali zwolennicy Hollande’a – unosił się też niepokój. Niepokój spod znaku wszystkich barw politycznych. Niepokój wielkiej galijskiej wioski, jak tej z komiksowej opowieści o Asteriksie, obawiającej się, aby „niebo nie spadło jej na głowę”. 


PRZEŁOŻYŁ CYPRIAN KOZERA

LAURENT MARCHAND jest komentatorem politycznym dziennika „Ouest-France”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2012