Niedobrze, panie bobrze

Żaden inny pisarz na świecie nie wywołuje dziś wydawniczej synergii. Najnowsza powieść Michela Houellebecqa wyszła w kilku językach naraz. We Francji sprzedano 400 tys. egzemplarzy w dwa tygodnie.

21.01.2019

Czyta się kilka minut

 / PHILIPPE MATSAS / OPALE / LEEMAGE / EAST NEWS
/ PHILIPPE MATSAS / OPALE / LEEMAGE / EAST NEWS

Wydanie „Serotoniny” zbiegło się z niedawnym i na tyle dyskretnym, by stał się w mediach głośny, ślubem pisarza oraz weselem, na którym Paweł Pawlikowski odśpiewał po mistrzowsku piosenkę Joe Dassina „Et si tu n’existais pas”.

„Wiedziałeś o tym?” – spytała moja hiszpańska przyjaciółka, która jeszcze przed ukazaniem się książki zdążyła napisać do madryckiego dziennika recenzję. Nie, nic nie wiedziałem o gościach weselnych i ich występach, natomiast wiedziałem, o czym może być „Serotonina”. To żadna sztuka; wiedzieli też liczni i wierni czytelnicy: o tym, że tkwimy po uszy w czarnej dziurze i wyjścia nie widać. Tego chcieli i do tego byli przyzwyczajeni. Od pierwszej książki Houellebecq snuje opowieść o zachodniej degrengoladzie, o upadku ­Europy. Jedyną otwartą kwestią – bo tego, że w obfitych scenach erotycznych seks oralny i analny jak zawsze zdecydowanie przeważy nad pozycją „klasyczną” lub nawet całkowicie ją wyprze, trzeba było się spodziewać – pozostawał podstawowy cel ataku: która strona upadku zostanie mocniej oświetlona? Co teraz w beznadziejnym trwaniu konającego społeczeństwa liberalnego pójdzie pierwsze pod nóż, to znaczy pod pióro?

Tym razem ostrze wbija się najmocniej w samo zjawisko globalizacji i w bankowo-korporacyjno-biurokratyczny konglomerat, kojarzony najczęściej z jednym słowem: „Bruksela”. Największą uwagę ze społecznego punktu widzenia poświęca autor w „Serotoninie” problemom rolnictwa dotkniętego z jednej strony reglamentacjami UE, a z drugiej niepowstrzymanym napływem produktów rolnych z całego świata, w wyniku czego rodzima produkcja, w tym przypadku mleka – akcja powieści dzieje się w dużej części w zielonej Normandii – przestaje być opłacalna i doprowadza do bankructwa małe, rodzinne gospodarstwa. Padają słowa o protekcjonizmie, ochronie cen.

Polski czytelnik dosłucha się w „Serotoninie” nieco znajomych ech powieści chłopskiej, takiej „Placówki” Prusa, albo produkcyjniaka. Normandzki rolnik mógł pracować w koncernie Danone’a, dostał propozycję, lecz – wzdycha i wraz z nim wzdycha Florent-Claude Labrouste, urzędnik ds. rolnictwa, główny bohater i narrator – wybrał obronę ziemi, tej ziemi dziedziczonej z dziada pradziada.


Czytaj także: Zachód woła o islam - Grzegorz Jankowicz o "Uległości" Houellebecqa


Ma rację. Ale u Houellebecqa nikt tak jeszcze elegijnie i miękko nie wzdychał. Dochodzi do starć z policją, są ofiary. Krytycy łączą w recenzjach te sceny z manifestacjami „żółtych kamizelek” i mówią o profetycznym darze Houellebecqa. Chyba za szybko; rolniczych, nieraz gwałtownych manifestacji Francja przeżyła już sporo i już je opisywano; ruch kamizelek opiera się przede wszystkim na mało- i średniomiasteczkowej klasie średniej i jest, by tak rzec, buntem uogólnionym i kompletnie niesprecyzowanym. Wykrzykuje w nos władzy raczej Melville’owskie „Wolałbym nie”, niż wypowiada konkretne postulaty; symbolizuje swoje nieokreślone rewolucyjne nastroje hasłem „Macron dymisja”, za którym stoi pragnienie dymisji całego systemu, i przez to – choć poczucie doznawanej przez lata pogardy jest podobne do opisanej w książce – wytwarza zupełnie nową sytuację polityczną.

Misja zawodowej płaczki

Problem – przynajmniej mój problem – z ostatnią książką Houellebecqa polega na tym, że świadomość społeczna prześcignęła już jego literaturę. O ile we wcześniejszych powieściach, zwłaszcza w debiutanckim „Poszerzeniu pola walki”, czy też bardzo dobrej „Mapie i terytorium”, jego rozpoznania i diagnozy podawane były świeżym, odkrywczym językiem, o tyle „Serotonina” w warstwie analitycznej może tylko powtarzać to, co socjologowie, ekonomiści i filozofowie zdążyli dokładnie wypowiedzieć (a Guy Debord i sytuacjoniści pół wieku temu przewidzieć) od chwili kryzysu w roku 2008, a już zwłaszcza od chwili wyboru Trumpa i rosnących w Europie sukcesów prawicy i (rzadziej) lewicy zwanych populistycznymi.

Podobnie jak w polityce, tak w interpretacjach światowej sytuacji nastąpiło nowe przyśpieszenie czy też gwałtowny zwrot, w wyniku którego podstawowe stwierdzenia na temat zapaści modelu europejskiego i społecznej niewydolności liberalizmu, wybuchowego doznania poniżenia i reaktywnej nienawiści, należą już do wiedzy masowej, uproszczonej. A poczucie nadchodzącego kresu, wzmożone o radykalne doznanie zagrożenia z powodu przemian klimatycznych, wznieca nastroje coraz bardziej apokaliptyczne. Collapsionnistes, jak z angielska określa się we Francji teoretyków nadchodzącej totalnej zapaści klimatycznej, społecznej i ekonomicznej, piszą książkę za książką, apel za apelem, i w tym kontekście diagnoza Houellebecqa, że nie jest dobrze, wybrzmiewa bardziej w powszechnym chórze niż jako indywidualny głos artysty.

Co nie znaczy, że pisarz rezygnuje ze swej własnej podstawowej, w obliczu nowych wypadków już nieco ogranej i postarzałej diagnozy, stanowiącej jego spécialité de la maison. To znaczy z przekonania, że społeczeństwo zachodnie cierpi na uwiąd pożądania, „zanik okcydentalnego libido”. Co musi prowadzić do ostatecznego wycieńczenia, nie tylko z powodu słabnącej prokreacji, lecz przede wszystkim z powodu wyczerpania się sił witalnych. Bez seksualnego wigoru wszystko w społeczeństwie gaśnie; życie zachodnie to już tylko życie po życiu; Bruksela i stojące za nią procesy biurokratyczne i globalizacyjne odgrywają w istocie rolę kastrującą.

Nowy bohater Houellebecqa, jak tylu poprzednich, w wieku lat 40 wpada w stan ciężkiej depresji, zrywa ze wszystkim, przeprowadza się do hotelu, ucieka od świata, pije ostro i kończy z seksem, a wkrótce ma skończyć ze sobą. Nie wynika to z przemyślanego postanowienia, tak chce narzucająca się oczywistość ciała, które na nic ekscytującego nie ma już ochoty. Na szczęście dla czytelnika Florent-Claude ma dużo erotycznych wspomnień i skwapliwie się nimi dzieli.

Bohater Houellebecqa ma być pars pro toto całej Francji, a Francja pars pro toto całego Zachodu; wraz z odejściem prawdziwego libido kończą się relacje międzyludzkie, wszystko jest pozamiatane. Wyniki badań hormonalnych czterdziestolatka okazują się zatrważające. Dlatego uważa on za niemal świętego swego psychiatrę, który pojął przenikliwie, że najlepszym rozwiązaniem dla Florenta-Claude’a (i za nim dla całego społeczeństwa) byłyby szybka śmierć lub samobójstwo. Ale że jest lekarzem, daje mu listę zaufanych prostytutek, z którymi obcowanie mogłoby przedłużyć jeszcze wegetację. Wydaje się zresztą, że i w tej powieści – podobnie jak w innych powieściach Houellebecqa – wegetują wszyscy; każde istnienie okazuje się klęską. Tylko młode, wyzywające dziewczyny, które wysiadują w „Serotoninie” po paryskich kawiarniach w oczekiwaniu na podryw, uczciwie wykonują obowiązek erotyzacji życia.

Znamy już tę pieśń, od samego Houellebecqa przede wszystkim, ale też innych, od Jeana Baudrillarda choćby, opisującego niegdyś „świat po orgii”. A jest to w istocie świat przedstawiony Houellebecqa, w którym wyzwolenie seksualne doprowadziło do zniszczenia tego, co zostało wyzwolone, do zaniku pragnienia, do uczuciowej i genitalnej bierności, i do egoizmu, który zniszczył tkankę społeczną.


Czytaj także: Niemożliwość wyspy - Joanna Tokarska-Bakir o "Możliwości wyspy" Houellebecqa


To, że pisarz od pierwszej powieści ciosa ten sam kołek, wypełnia misję zawodowej płaczki, nie może być samo w sobie zarzutem; pisarze jednego tematu w niczym nie są gorsi od pisarzy wielotematycznych, a piszący pesymiści zawsze wydają się inteligentniejsi od optymistów. Houelle­becqowi udało się zawrzeć trwałą umowę z czytelnikiem: wkładam palec w centrum świata, w sam środek najważniejszego, mam na to autorytet. Mówię wam, jak jest, a jest niedobrze, jest źle, bardzo źle, a wkrótce będzie jeszcze gorzej, chyba się zgodzicie.

Tyle że pesymizm Houellebecqa traci już intelektualną przebojowość, staje się socpesymizmem, realizmem pesymistycznym, a zatem powinnością pisarską, której nie wolno pod karą niespełnienia wymogu zaniedbać.

Tajemnice foksteriera

Słychać to już w warstwie językowej. W „Serotoninie” głos pisarza zastyga we własnej manierze. Pozostaje ona oczywiście bardzo atrakcyjna, łatwa w lekturze i wysokojakościowa; człowiek przykleja się do jego zdań jak mucha do lepu; trudno się od tej powieści oderwać. Cała Francja literacka od lat toczy dyskusję, czy Houellebecq stworzył szczególny, osobliwy styl, czy też pisze całkowicie płasko.

Oczywiście, Houellebecq stworzył styl; to jedna z mocniejszych stron tego pisarstwa. Wykorzystując francuską nowomowę korporacyjną i komunikacyjną (o wiele silniejszą niż w polszczyźnie), wykreował jej język-kopię. Dzięki lekkiemu ironicznemu przesunięciu, narratorzy wypowiadają lub przytaczają gotowe, zastane i zastygłe frazy, w tym najgorsze nawet banały, w sposób, który śmieszy, ale też nas dotyka: rzeczywistość zostaje nam ponownie wyjaśniona, jakbyśmy byli dziećmi albo Marsjanami; wszystko jest oczywiste i zarazem zadziwiające. Zadziwiać oczywistością należy do sztuki powieści; to już na samym początku Houellebecqowi się udało.

Jak wiadomo, styl jest dobrodziejstwem i przekleństwem zarazem, tym bardziej że przyzwyczaja się do niego nie tylko pisarz, lecz także jego czytelnicy wymagający kolejnego sezonu dla ich ulubionego serialu. Ten sam manewr, który niegdyś unaoczniał to, co dzieje się z naszym najpierw językiem, a następnie życiem poddanym nowomowie korporacyjnej, biurokratycznej i lifestyle’owej, i który polegał m.in. na cytowaniu autentycznych tekstów zapisanych kursywą lub ujętych w cudzysłów, zaczyna się wyczerpywać. Przepisanie po raz kolejny, podobnie jak w „Poszerzeniu pola walki” sprzed ćwierćwiecza, menu restauracyjnego z jego idiotycznymi ornamentami i fioriturami ciągle wywołuje uśmiech czy nawet chichot, podobnie jak mowa korporacyjnego urzędnika czy recepcjonistki sieci hotelowej cytujących gotowe formuły opracowane przez menadżerów podczas zebrań firmowych, lecz te sprawy mamy już, by tak rzec, za sobą. O tej nowomowie, redukującej wszystko do nieznośnej, ale też nieodzownej dla kapitału sztampy, już dobrze wiemy.

Okraszenie opowieści dziesiątkami od Apart’hotelu po Zadiga & Voltaire’a nazw firm i marek przedmiotów używanych przez bohaterów książki również nie rajcuje, jak mogło rajcować niegdyś. W języku demistyfikowanym od lat przez ­Houellebecqa coś się przecież gwałtownie zmieniło; rzeczywistość sztucznej inteligencji przetworzyła go dalej, ingerując w mentalność.

Okazuje się, że literatura demistyfikacji z czasem osiada w niemocy, analogicznej do bezwładnego świata, którego bezradność i bezsens odsłania. Pozostaje jej bierne powtórzenie, będące tyleż efektowne, co – jak każda mania – nieco rytualne. Krytycy piszą o dziele, które pozostanie w historii; należałoby raczej sądzić, że „Serotonina” zestarzeje się szybciej niż społeczeństwo zachodnie.

Houellebecq, co widać po tej cokolwiek żmudnej powieści, sam staje się niejako marką, doskonale rozpoznawalną i spełniającą wymaganie, jakie stawia się marce: żeby była nadal, czym była. W przypadku „Serotoniny” miało być jak zawsze niedobrze i jak zawsze prowokacyjnie, dowcipnie, obrazoburczo i pornograficznie. Prowokacyjność i obrazoburczość podane są w tradycyjnie mocnej dawce. Z ust agronoma, wyposażonego w wysoką inteligencję i znajomość literatury oraz kultury francuskiej samego Houellebecqa, spływają co chwila sądy, które wypowiedziane, dajmy na to, przez posła czy ministra, a nawet aktora czy sportowca, wywołałyby skandale, gniewne komentarze i długie połajanki.


Czytaj także: Malownicze zabójstwo - Magdalena Miecznicka o pisarstwie Houellebecqua


Zostawmy z boku wycieczki antyfeministyczne przemieszane z romantyczno-konserwatywnym uwielbieniem kobiety; przyjemność autora płynąca z dźgania poprawności wydaje się tak duża, że najrozsądniej reagować jak sadysta ze znanego dowcipu o spotkaniu z masochistą: odmową bicia. Herosów prowokacji nie da się postponować, bo nigdy nie ma pewności, że wygłaszają własne sądy, na tym polega ich cwana kondycja. Powraca też znana z pierwszych powieści kpina z paryskości i paryskich intelektualistów; nieudana aktorka, jedna z kobiet głównego protagonisty, wolałaby kupczyć ciałem na ulicy, niż czytać w radiu France Culture teksty Bataille’a czy Blanchota, idolów literackich salonów.

Do tego mamy sentencje o narodach, o znanych ludziach, o autorytetach kultury (Goethe to ponury nudziarz, Mann pisał durnoty) itd. Dla każdego coś niemiłego. Przypiszmy to wymogom satyry; w końcu mamy do czynienia z pisarzem w dużej mierze satyrycznym. Tyle że upor­czywe i namiętne walenie w worek poprawności politycznej przestaje w tej akurat książce służyć literaturze; powieściowość z niej wycieka, prześwitują nagie kości. Czyli mądrościowe, raz lepsze, raz gorsze sentencje à la Rochefoucauld i inni klasyczni francuscy moraliści. No tak, lubimy Leca, ale także za to, że nie napisał powieści. Ale żeby choć Lec.

Bez pornografii oczywiście ani rusz, bo to ważny składnik marki. Jednak uzależnionemu czytelnikowi znana mu z poprzednich książek wena pisarza mogła nie starczyć, więc trzeba było wzmocnić bodźce. I tak pojawia się kompletnie gratisowa dla całej powieści, ewidentnie napisana po to, aby szokować, epizodyczna scena pedofilska; a chwilowa żona bohatera zdradza go – rejestrując tę rozkoszną chwilę na wideo – z piętnastoma mężczyznami naraz. Ze wszystkich stron rzecz jasna, lecz na wszelki wypadek, gdyby tego było za mało, pojawiają się też w roli kochanków psy, z dobermanem na czele. Foksterier, okazuje się, woli fellatio.

Składnia, Michel, składnia!

Pornografia, ale przecież. Ale przecież – czytamy w recenzjach – przecież też miłość. Bohater Houellebecqua gotów byłby w niej szukać zbawienia. Nie jest już ono możliwe, lecz wspomnienia z dawnego, szczęśliwego związku z Camille wypełniają resztki jego życia i drugą, lepszą normandzką połowę powieści. Gdyby jej nie zdradził, gdyby nie chciał być aż taki nowoczesny i jako konserwatysta zaproponował jej, by została przy nim kurą domową, wszystko mogło potoczyć się inaczej. Próba niemożliwej idylli, powrotu do kochanki musi wszak skończyć się fiaskiem i stać źródłem nieposkromionej nostalgii.

Florent-Claude zostanie sam, smutny dezerter, jak wszyscy główni protagoniści Houellebecqa. Jak choćby bohater wspomnianej pierwszej powieści, również leczący się psychiatrycznie. Nic ich właściwie nie różni, odgrywają ten sam scenariusz. Wszyscy są postnietzscheańskimi ostatnimi ludźmi, inscenizującymi kres świata, takiego świata; wszystko się skończyło. Tak jakby Houellebecq chciał, by kultura francuska, czy szerzej zachodnia, odgrywała wciąż ten sam rytualny spenglerowski spektakl, rodzaj zachodnich „Dziadów”, w którym między żywymi i martwymi nie ma istotnej różnicy. Spektakl, gdzie cywilizacja podaje się za trupa, zafiksowana, a może nawet zakochana we własnym rozpoznaniu.

Może ciekawsza od samej powieści jest jej recepcja we Francji. 400 tys. egzemplarzy sprzedanych w dwa tygodnie, krytyki w każdej gazecie. Niewątpliwie w tym oczekiwaniu na Houellebecqua kryje się odwieczny, podstawowy postulat wobec literatury, żeby stała się dokumentem na pół socjologicznym, czyli zapotrzebowanie na realizm, na to, „żeby nam wreszcie powiedziano, jak jest”, żeby zostało potwierdzone, co wiemy, a czego ująć nie umiemy. Doszło do zawarcia paktu redukcyjnego: obie strony, pisarz i czytelnicy, godzą się, by sprowadzić świat do jednej, podstawowej sytuacji. Ale może jeszcze coś.

Niemal wszystkie recenzje w liczącej się prasie są entuzjastyczne; głosów polemicznych, najczęściej kobiecych, słychać niezbyt wiele. Komentator najważniejszego centrowego „Le Monde”, nachwaliwszy się „istnej fenomenologii fellacji” (czy, jak kto woli, „zrozumienia loda”), ogłasza „powrót Houellebecqa do literatury”: oto pisarz w coś uwierzył, mianowicie w miłość. Houellebecq uwierzył, wreszcie! Więc my za nim. Tak jakby wiara w cokolwiek była warunkiem literatury, zapytajcie o to ­Céline’a.

W lewicowym, opiniotwórczym „­Nouvel Observateur” piszą o prawdopodobnie najlepszej książce Houellebecqa; bardzo chwalą go w prawicowym „Le Figaro” i w ważnym lewicowo-anarchistycznym piśmie „Les Inrockuptibles”; skrajnie prawicowe pismo „Valeurs Actuelles” jeszcze przed publikacją powieści okadziło pisarza odpowiednim dossier i fotosem na okładce. Można wręcz odnieść wrażenie, że otwarte krytykowanie pisarza należałoby dziś, odwrotnie niż kiedyś, do nowej niepoprawności.

Trzeba ewentualnie podziwiać siłę francuskiej kultury (i jej zazdrościć), która umie przejść nad politycznym utożsamieniem i składać hołdy sztuce, jakiekolwiek wybory światopoglądowe za nią stoją. Prawicy nie przeszkadza ani obyczajowe rozpasanie, ani ludowy bunt. Lewicy nie przeszkadza w zachwycie nad powieścią diatryba na cześć Trumpa, nie tak dawno temu wygłoszona przez Houellebecqa, ani też kumplowanie się z Sarkozym i Carlą Bruni, ani tym bardziej Legia Honorowa nadana mu przez Macrona, na którego zresztą głosował („jestem zbyt bogaty, by głosować na Le Pen i Melenchona”), ani laudacja Érica Zemmoura, autora „Samobójstwa francuskiego”, publicysty niezwykle popularnego na prawicy nacjonalistycznej, zwłaszcza lepenowskiej. Ani też opowiedzenie się za frexitem.

Ale ostatecznie dlaczego miałyby przeszkadzać? Może nie chodzi tylko o zwykłą burzę w szklance wody, wywołaną na chwilę istotnym „wydarzeniem kulturalnym”. Być może ta dość ujednolicona recepcja więcej mówi o przyszłości, o przyszłej Europie, niż się wydaje. Coś się ruszyło, zaczęły się ideowe osmozy, oswajanie z myślami wcześniej bardzo nieuczesanymi.

Wśród różnych krytyk jedna, poważna, ale ukryta w internecie, bardzo mnie rozbawiła. Autor wytyka autorowi „Serotoniny” („powieść słaba, wszak słuszna”) kilka błędów w składni, parę źle użytych przyimków, niepoprawne zastosowanie wykwintnego trybu subjonctif passé. Zupełnie tak, jak pisano o książkach w dawnej, od Woltera po Prousta, Francji: najpierw patrzymy na gramatykę, a potem ewentualnie na całą resztę. Śmieszne, trochę głupie. A jednak w dziwny sposób pocieszające. ©

Michel Houellebecq SEROTONINA, premiera polska jest przewidziana na maj 2019.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2019