Niech zakwitnie tysiąc chwastów

ŁUKASZ MOLL, filozof i aktywista: Życie w społeczeństwie polega na wyjściu z grodzonego osiedla tolerancji. Ci, którzy przez ostatnie 30 lat umacniali swoją finansową i symboliczną potęgę, powinni się teraz przesunąć.

18.03.2019

Czyta się kilka minut

Niezapowiedziany protest rolników z AGROunii na placu Zawiszy, Warszawa, 13 marca 2019 r. / BOLESŁAW BRECZKO / FORUM
Niezapowiedziany protest rolników z AGROunii na placu Zawiszy, Warszawa, 13 marca 2019 r. / BOLESŁAW BRECZKO / FORUM

RAFAŁ WOŚ: Demokracja to znaczy władza ludu. Prawda czy fałsz?

ŁUKASZ MOLL: W teorii prawda.

A w praktyce same kłopoty. Z jednej strony demokrację celebrujemy i się o nią martwimy. Z drugiej każda próba odwołania do „woli ludu” przynosi emocje i oskarżenia o populizm. Często podnoszą je ludzie, którzy uważają się za szczerych demokratów.

To jest oświeceniowa pułapka, w którą się złapały polskie elity polityczne i intelektualne. Polega ona na przekonaniu, że to elity są odpowiedzialne za to, by wbić zwykłym ludziom do głowy, jak mają żyć. Dotyczy to wielu kwestii: stosunku do zwierząt, do kobiet, do rodziny, rozrodczości, bogactwa. Co jest wartościowe, a co nie. Co jest w dobrym guście, a co jest szmirą. Trochę czasu mi zajęło, żeby dostrzec, do jakiego stopnia to zjawisko jest rozpowszechnione wśród tych, którzy mają się za szczerych demokratów i reprezentantów ludu. Ale żeby to zauważyć, sam musiałem przebrnąć przez drogę od ludu do tych, którzy aspirują do bycia jego reprezentantami.

Jak wyglądała ta droga?

Zainteresowałem się polityką przypadkowo, jako dzieciak. Jedni łapią fascynację piłkarzami, inni zbierają figurki. Jeszcze inni chłoną polityczny teatr.

Rozumiem. Miałem tak samo.

Moja droga jest jednak inna niż większości osób, z którymi miałem okazję działać i które zainteresowanie polityką – czy też, jak mówią, „etos” – wyniosły z domu, po rodzicach czy dziadkach opozycjonistach, publicystach, artystach. Na zakończenie roku szkolnego w podstawówce poprosiłem rodziców, żeby mnie uczesali na Cimoszewicza, który był wtedy premierem. Rodzina na niego głosowała, prawdopodobnie przez rodzaj sentymentu wobec Polski Ludowej, której czuli się beneficjentami. Później doszło do tego charakterystyczne dla wrażliwego nastolatka wolno­myślicielstwo. Dlaczego zwierzęta cierpią? Dlaczego moi bliscy muszą wykonywać zawody, których nienawidzą i ledwo starcza im do pierwszego, a inni rodzice mają super prace, w których się realizują i jeszcze im starcza na fajne wakacje? Tego typu pytania doprowadziły mnie do lewicowego światopoglądu. Zacząłem działać.

Na Śląsku?

Tak. Najpierw w klubie Krytyki Politycznej. Potem w Zielonych. To było ciekawe, a nawet fascynujące. Robiłem to z ludźmi, którzy – zazwyczaj – mieli bardziej kanoniczny gust i więcej kapitału kulturowego. Początkowo po prostu chciałem być taki jak oni: „oświecony”. Chłonąłem te lektury, ten klimat. Tyle że szybko zauważyłem, jak mnie to alienowało od świata, z którego przychodziłem. A przecież mieliśmy ten świat reprezentować, prawda? Wiedziałem, że to nie są rzeczy, o których mogę porozmawiać z mamą albo babcią.


Czytaj także: Zdradzam własną klasę - rozmowa z Janem Śpiewakiem


To rozdarcie nie dawało mi spokoju. Z jednej strony stałem się na jakiś czas takim lewakiem, co to śmieje się z ludzi chodzących do kościoła i kibicujących Polsce w meczach piłkarskich, ryczących na cały głos Mazurka Dąbrowskiego. Oczywiście nie uważałem wtedy, że problem leży we mnie, tylko w „ludziach”: bo nie czytają książek, bo mają prawicowe sympatie. Myślałem, że to my musimy ludzi nauczyć myśleć bez alienacji – tyle że już nie „sowieckimi kolbami”, jak w słynnym cytacie z Krońskiego.

Walka klas w praktyce.

Z drugiej strony czułem rodzaj wstydu za takie nastawienie. Bunt przeciwko własnemu buntowi nuworysza, który zobaczył lepszy świat i chce wszystkich nawracać.

Niestety problem polega na tym, że to nie było i nie jest doświadczenie unikalne, które się przytrafiło Łukaszowi Mollowi na Śląsku na przełomie wieków. To szerszy problem, który bym nazwał syndromem ogrodnika.

Dlaczego ogrodnika? Bo chce mieć porządek w ogródku?

Chce mieć wszystkie grządki ładnie wypielone, a klomby przystrzyżone. Historycznie to była postawa charakterystyczna dla rosnącego w siłę przez cały XIX i XX wiek liberalno-konserwatywnego mieszczaństwa. Wbrew pozorom oświecenie postępowało ręka w rękę z biologicznym rasizmem, patriarchatem, klasizmem i innymi dyskursami ustanawiającymi hierarchie. Ten stan gwarantował jednostkowe bezpieczeństwo i poczucie autonomii oraz utrzymanie dominującej pozycji przez mieszczaństwo i inteligenckie elity. Pozostali – zwani kiedyś klasą robotniczą, a dziś coraz częściej klasą ludową – mają do wyboru przystosować się i zająć przeznaczoną dla nich pozycję albo dokonać wrogiej inwazji chwastów. Bo jednostkowy awans z ludu do mieszczaństwa to trudna sprawa. Odbywa się za cenę porzucenia tego, kim się było wcześniej.

Zwykle to proces długofalowy i często niszczący relacje międzypokoleniowe. Dziadkowie na wsi, rodzice w miasteczku, dzieci w Warszawie, mieszanka wzajemnego żalu, wstydu, zawiedzionych oczekiwań...

To wszystko pod warunkiem, że się „uda”. To znaczy, że pretendent z klasy ludowej przejdzie przez egzaminacyjne sito i zostanie dopuszczony do mieszczaństwa. Tylko że wielu przedstawicieli klasy ludowej nie chce w to grać. Trudno im się dziwić. Czują się oceniani, że ciągle są nie tacy, jak trzeba. Brakuje im zakorzenienia w pewnych praktykach wyniesionych z domu. Pierwsze selekcyjne sito to szkoła. Tam po raz pierwszy możesz poczuć, że jesteś głupi, bo masz się ścigać z rówieśnikami, którzy już na starcie są do przodu i biegną trasą, którą znają, a ty nie.

Uliczni raperzy mają na to jedną odzywkę: „Jest, jak jest”.

Kłopot polega na tym, że ogrodnik nie pozwala „chwastom” tak po prostu istnieć: chce je otoczyć kordonem sanitarnym, żeby się nie rozpleniły na piękny ogródek. I to już nie jest opowieść o relacjach mieszczaństwo–klasa robotnicza w XIX i XX wieku, o tyle wyjątkowych, że klasa robotnicza w tym starciu dysponowała pewną zbiorową tożsamością, instytucjami, oddolną kulturą. We współczesnej Polsce stajesz do tego starcia bez tej zbiorowej podpórki. I zderzasz się z grodzonymi osiedlami tolerancji.

Te osiedla to dosłownie czy w przenośni?

W Polsce buduje się dużo grodzonych osiedli. Czyli miejsc, w których można znaleźć komfort i autonomię wobec tego wszystkiego, co inne i niechciane.

Teraz buduje się ich trochę mniej.

Ale ważniejsze są bariery mentalne. Jesteśmy tolerancyjni i otwarci, dopóki po drugiej stronie jest osoba z podobnej do nas klasy społecznej. Jej skóra może być dowolnego koloru, może wyznawać dowolną religię i kochać, kogo tylko chce. Co najwyżej wzbudzi zaciekawienie. Jedynym obcym, który naprawdę niepokoi polską klasę średnią, jest człowiek z ludu, który wlazł na ich teren i chce się szarogęsić.

Jakieś przykłady?

Całkiem świeży: rolnicy, którzy przyjeżdżają do Warszawy protestować przeciwko odcięciu od rynku i wysypują jabłka na ulice, żeby pokazać symbolicznie, ile żywności się u nich marnuje, ile strat notują. Co słyszą? Że są warchołami. To samo było nie tylko z protestami górników, kibiców, ale nawet z beneficjentami 500 plus, którzy psują wygodny urlop nad morzem, bo rzekomo wypróżniają się na wydmy.

Lewica sobie z tym jakoś radzi?

Nie bardzo. Pamiętam, jak pan próbował jej podpowiedzieć, że powinna budować coś opierając się na wspólnotach ludzi wierzących, zamiast ciągle tylko mówić o „świeckim państwie”. Zwłaszcza że z papieżem Franciszkiem naprawdę zdaje się to możliwe.


Czytaj także: Ludzie przeciw demokracji - rozmowa z Yaschą Mounkiem


Jest ogólniejsza kwestia: prawicowe sympatie deklarowane przez sporą część klasy ludowej w Polsce nie wypływają wcale z jej trzewi, tylko są uwarunkowane bieżącą rozgrywką polityczną i ogromnym klasizmem, który się ze strony elit cały czas sączy. Za każdym razem takie propozycje trafiają wśród liberalnych, a nawet lewicowych czytelników na opór.

Skąd on się bierze?

Może chwasty są ogrodnikowi potrzebne? Może musi przy ich pomocy udowadniać swoją niezbędność? Przypomnijmy sobie gniew, jaki wybuchał za każdym razem, gdy pretensje do realnego wpływu na losy wspólnoty zgłaszali chłop Andrzej Lepper czy elektryk Lech Wałęsa. Jakby byli nie na swoim miejscu.

Historię polskiej transformacji, która także została zbudowana na postępującej prywatyzacji, można by przepisać od tej strony – ciągle powraca motłoch, który kwestionuje jedynie słuszne wybory elit.

Ten Moll to kliniczny przykład chłopomanii.

Ostatnio w mediach społecznościowych pojawił się argument, że ludziom takim jak ja chodzi tylko o „zrobienie kupy w salonie inteligenckiej ciotki Halinki”. Czyli o prowokowanie poprzez ostentacyjne obnoszenie się ze swoją ludowością. Odmrożenie sobie uszu na złość Adamowi Michnikowi i dawnym buntownikom, którzy teraz w wyborcach widzą bezwolną masę, kupioną przez Kaczyńskiego za 500 plus.

I nie ma w tym odrobiny prowokacji?

Nie mogę mówić za innych, ale ja naprawdę nie mam cioci z salonem.

W środowiskach lewicowych, w których Pan działał, tego nie było?

Było, bo tam sporo ludzi strasznie się przejmuje, jak się ich postrzega. Co się zresztą dla Partii Razem niedobrze skończyło. Ta partia – jak każda inna – czasem zamawiała badania elektoratu. Ze wszystkich wychodziło, że na Razem głosują ludzie ze wszech miar uprzywilejowani: z dobrym wykształceniem, pieniędzmi, kapitałem kulturowym i pochodzeniem.

To źle?

W przypadku partii lewicowej fatalnie. Bo oznacza, że partia ze swoim przekazem trafia tylko do samej siebie. I to pomimo całej retoryki, którą próbowała tkać.

Moim zdaniem Razem zgubiły skrupuły przed radykalizmem. Niby demonstrowaliśmy osobno, ale jednak z tym samym, co obóz III RP przekazem, że „Kaczyński to dyktator, który chce zlikwidować wolne sądy”. Niby byliśmy lewicowi, ale oczywiście dopisując do tego bezpieczny inteligencki antykomunizm i „odcięcie się od dorobku PRL”. Niby zbuntowani wobec rzeczywistości, ale jednak nie do końca, żeby nie było w złym guście i żeby nas w TOK FM nie obśmiali. To było robienie partii pod oczekiwania publicystów z Warszawy, nielubiących rządu PiS, który naruszył wiele ich żywotnych interesów. Dla wyborców innych niż warszawska elita okazało się to nieczytelne.

Jak można się zmierzyć z takim problemem?

Owładnięty misją izolowania chwastów ogrodnik musi trochę odpuścić. A jego mocodawcy powinni zrozumieć, że życie w społeczeństwie polega na konieczności wyjścia z grodzonego osiedla tolerancji. Klasa ludowa musi mieć na nie wstęp. Ale nie dopiero po przejściu kwarantanny i szczegółowym egzaminie wstępnym. Elity przez ostatnie 30 lat rozbudowywały i umacniały swoją finansową i symboliczną potęgę. Czas się przesunąć.

Próbuję sobie wyobrazić, jaki byłby zarzut przerażonych takim sposobem myślenia. Mamy schlebiać ludowym gustom? Zachwycać się disco polo? Tuczyć dzieci słodzonymi napojami?

Ważne jest to „my”. W każdej organizacji, w której byłem, widziałem jego absolutyzację. To „my” właśnie jesteśmy tymi zbawcami, którzy wiedzą, jak powinno być. A może trzeba zrobić odwrotnie? Może trzeba zacząć każde polityczne działanie od założenia, że nie jestem niezbędny? Może moje wyższe wykształcenie, doktorat i trzy języki to w polityce nie tylko atut, ale też problem?

Antyinteligenckie rojenia.

Każdy, kto wysuwa taki zarzut, pokazuje, że umie patrzeć na świat tylko z jednej perspektywy: inteligenta. Tymczasem w dobrej demokratycznej organizacji powinno być miejsce dla różnych punktów widzenia. Może nieodzowne byłyby klasowe parytety?

Włókniarka w KC PZPR.

Jasne, że dziś z takich rozwiązań się w Polsce szydzi. Ale czy słusznie? Nie śmiejemy się przecież z parytetów dla kobiet albo różnych prób włączania osób niepełnosprawnych. Dlaczego z takim uporem wciąż odmawia się uznania faktu, że różnice klasowe istnieją? I stanowią sposób na faktyczną dyskryminację jednych obywateli przez drugich. To jest realny problem. Tu i teraz. Oczywiście „górze” łatwiej go nie dostrzegać, bo to nie ona zderza się z wykluczeniem.


Czytaj także: Poszukiwacze sprzeczności - rozmowa z Krzysztofem Zagórskim


Nadal nie wiemy, jak z tego wybrnąć.

Już mówiłem. Przesunąć się. To oczywiście będzie dla inteligencji i dla klasy średniej trudne doświadczenie. Otwarcie na innego zawsze jest trudne. Mówię tutaj o innym, który nie serwuje nam swoich egzotycznych potraw i nie sprzedaje nam mądrości Wschodu – nie istnieje po to, by nam usługiwać i wzbogacać nasze doznania. O innym, który może – albo i musi – być dla nas do pewnego stopnia przykry.

Klasa średnia domaga się takiego otwarcia od klasy ludowej, napominając ją za stosunek do migranta, innowiercy, odmiennego rasowo.

Niech więc klasa średnia i inteligencja choć raz zastosują swoje świetne rady do samych siebie. Niech zobaczą, jak to jest wyjść ze strefy komfortu i podzielić się władzą. Takich gestów oczekiwałbym zwłaszcza od tych, którzy odwołują się wprost do ideałów lewicowych. Niech wreszcie lewica w Polsce przestanie być następcą szlachty w jej misji dyscyplinowania motłochu, tylko niech się autentycznie zaciekawi tymi, których chce reprezentować. A jeszcze lepiej niech przestanie chcieć ich zmieniać już na wejściu, prowadzić ten cały casting na wyborcę pod z góry założony model.

A jeśli lud już wejdzie i naprawdę złapie za gardło takich jak Pan?

Nie bagatelizuję tych zagrożeń. Nie bagatelizuję przemocy fizycznej ani słownej, którą wielu kojarzy z motłochem lub może nawet miało takie doświadczenia. Ale ten resentyment bierze się właśnie z istnienia barier klasowych, których nie próbujemy przepracowywać, bo często ich nawet nie zauważamy. Z doświadczenia aktywisty wiem, że dysonans będzie raczej taki: na spotkaniu partii lewicowej pojawia się ktoś, kogo pociągają nasze postulaty równości ekonomicznej i walki z wyzyskiem, ale nie jest zwolennikiem związków jednopłciowych. A na dodatek nie uważa, że obecną ustawę antyaborcyjną należy liberalizować. Takich przypadków jest bez liku.

A może nie ma sensu się nad tym głowić, bo PiS już tę lekcję odrobił? Może to on reprezentuje dziś realne interesy klasy ludowej i w dodatku nie chce jej zmieniać na swój obraz i podobieństwo?

Nie wydaje mi się, by karty zostały rozdane raz na zawsze. Moje odczytanie sytuacji politycznej jest zresztą inne. To fakt, że PiS w 2015 r. zagrał ludową kartą. Prawica byłaby kiepskim graczem, gdyby tego nie zrobiła: tylko ślepiec mógł nie widzieć, że w Polsce późnej Platformy doszło do ludowego buntu. Młodzież uwikłana w śmieciówki, nauczyciele, związkowcy ze wszystkich central, pielęgniarki, kibice, krytycy reprywatyzacji, frankowicze, nawet liberałowie oburzeni „kradzieżą naszych pieniędzy z OFE” – łatwiej wymienić grupę, która nie miała dość Donalda Tuska i jego następców.

PiS wciąż jest reprezentantem ludu?

Obecną sytuację można by nazwać walką klas, ale postawioną na głowie. W latach 2016-18 były wielkie protesty opozycji, w których ostentacyjnie brakowało postulatów socjalnych. A jeśli już ze strony PO czy Nowoczesnej płynęły sygnały w kierunku ludu, były to raczej zarzuty, że się Kaczyńskiemu sprzedał. Im słabsza była oferta socjalna opozycji i im więcej siała klasistowskiej pogardy, tym chętniej Kaczyński sięgał po retorykę przyjaciela ludu. Mówił: „popatrzcie, jak wami gardzą, popatrzcie, jak wam żałują”.

Testem będzie czas wahnięcia koniunktury. To przetestuje ludowość PiS-u i umiejętność utrzymania socjalnych zdobyczy. ©℗

ŁUKASZ MOLL jest doktorem filozofii współpracującym z Instytutem Filozofii i Socjologii PAN (współprowadzi seminarium „Filozofia polityczna motłochu. W poszukiwaniu plebejskich dóbr wspólnych”). Redaktor czasopisma naukowego „Praktyka Teoretyczna”. W przeszłości działał w Partii Zielonych i w Partii Razem, z tej ostatniej odszedł w proteście wobec koniunkturalnego antykomunizmu. Mieszka na Górnym Śląsku. Pracuje w bibliotece.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2019