Nie tylko z tego świata

Sosnowski mnoży wątpliwości, szuka porozumienia między wierzącymi i ateistami, piewcami instytucji i antyklerykałami, mistykami i heretykami. I wywija piórem jak mało kto.

28.08.2017

Czyta się kilka minut

Jerzy Sosnowski / JUSTYNA CIEŚLIKOWSKA
Jerzy Sosnowski / JUSTYNA CIEŚLIKOWSKA

Ucieczka z teraźniejszości – tak można by streścić wydane niedawno „Fafarułej czyli pastylki z pomarańczy” Jerzego Sosnowskiego, kontynuację „Snu sów” (2016), opowieści o dzieciństwie i młodości Jarosława Wolskiego.

Piętnasta już książka Sosnowskiego dowodzi konsekwencji, z jaką rozwija swój artystyczny projekt: interesuje się rzeczywistością o tyle, o ile może dotknąć tych miejsc, w których oswojone styka się z nieoswojonym, pospolite z tajemniczym, tradycyjne z nowatorskim, obecne z minionym. Należy więc do tej nielicznej dzisiaj pisarskiej kontrabandy, która próbuje w świecie dostrzec odpryski metafizyczne i dotknąć tajemnicy istnienia.

Inne czai się za rogiem

Dla Sosnowskiego świat na dobre wyzionął ducha – także w tym sensie, że wyparł to słowo poza horyzont wspólnotowych zainteresowań. Stało się tak pewnie już we wczesnych latach 90., kiedy rozpadły się więzy społeczne i w proch obróciły uniwersalne kody symboliczne.

W napisanym wspólnie z Jarosławem Klejnockim „Chwilowym zawieszeniu broni” (1996) konstatował jednak, że ­chaos oraz brak społecznego spoiwa otwiera ówczesnych trzydziestolatków na egzystencjalne doświadczenie grozy i stanowić może podstawę do poszukiwań sensu. Postępująca dekompozycja „starego” świata jest dla Sosnowskiego przede wszystkim procesem intrygującym, wytwarza bowiem przestrzeń, która wcale nie zamyka się na obecność Absolutu.

Zrazu tropi ślady duchowości poprzez literaturoznawcze eseje, poświęcone już to twórczości swoich rówieśników, już to piśmiennictwu Młodej Polski, którą naukowo się zajmował. Znajdziemy teksty, w których opisuje podobieństwa między „Placówką” Bolesława Prusa a Księgą Hioba, próbuje czytać pisma Stanisława Przybyszewskiego w kategoriach religijnych czy analizuje eschatologiczne wątki w twórczości Piotra Odmieńca Własta. Ale w pełni tematyką religijną zajmie się dopiero wówczas, gdy porzuci pisanie krytycznoliterackie na rzecz prozatorskiego.

Debiutancki „Apokryf Agłai” (2001) dowodził wielkiego talentu pisarskiego. Nawet jeśli powieść sytuowała się (choć, dalibóg, nie wprost) na pograniczu gatunków popularnych – ekstrawaganckiego romansu i ­obyczajowej science fiction – to znać było niezwykłą pomysłowość, przepastną wyobraźnię i stylistyczną wprawę autora. Krytycy zgodnie orzekli, że pojawił się autor, który, jak napisał Przemysław Czapliński, „umie wywijać piórem”. Krytyk użył tej frazy omawiając „Linię nocną” (2002), która – razem z „Apokryfem...” – dotykała relacji pomiędzy tym, co znane, oswojone i realne, a tym, co obce, tajemnicze i fantastyczne. Oczywiście, to nie była jeszcze refleksja religioznawcza czy wręcz teologiczna (na tę przyjdzie czas w kolejnych książkach), ale wyraźny sygnał: uważajcie, bo Inne czai się za węgłem. Twoja dziewczyna może być cyborgiem, widoczny z okien bloku trawnik może zamienić się w pochłaniające cię bagno, a czas może zacząć niespodziewanie się cofać.

Na manowcach

Zaledwie kilka miesięcy po „Apokryfie Agłai” do księgarń trafił „Wielościan” – najlepsza proza Sosnowskiego. Okazało się wówczas, że można napisać zajmującą książkę religijną (choć jako taką zakwalifikowała ją wówczas tylko Kinga Dunin), a przy tym nieogniskującą się wokół prostej krytyki Kościoła instytucjonalnego.

Bohater „Wielościanu” stawia pytania fundamentalne i zarysowuje problematykę, która w pisarstwie Sosnowskiego powraca do dzisiaj: czy istnieje prawda i kto (lub co) jest jej depozytariuszem, jak uporać się z trawiącą nasze dusze pustką, gdzie wyparował sens i czy istnieje Bóg.

Sosnowski dowiódł, że oprócz „problematyki genitalnej” istnieją w katolicyzmie sprawy poważniejsze: tradycja, dogmaty, teodycea. Co więcej: pokazał, że można zrobić z nich literaturę. Także w „Wielościanie” zarysowana została pojawiająca się w jego późniejszej twórczości postać wolnomyśliciela, który nie tyle kwestionuje, co po prostu świadomie i krytycznie podejmuje ortodoksyjne dziedzictwo chrześcijaństwa, czyniąc je sobie poddanym. Ale znowu – nie w geście łatwego odrzucenia, lecz w opornym konfrontowaniu własnego doświadczenia z ewangelicznym wyzwaniem i kulturowym dziedzictwem katolicyzmu. Sosnowski śmiało wychyla się w stronę eschatologii, która – jak mówi Jeż z „Wielościanu” – pozwala wierzyć, że „jesteśmy nie tylko z tego świata, że jesteśmy wędrownikami i gośćmi”.

Zarysowanych w „Wielościanie” dylematów nie porzucił do dzisiaj. W kolejnych książkach próbuje na nie odpowiadać, spoglądając na zaprzątające go zagadnienia z różnych perspektyw: od dołu, z góry, ale głównie – spode łba i ukosem. W „Prądzie zatokowym” (2003) zastanawiał się, czy można pogodzić katolicyzm z wiarą w reinkarnację, w „Tak to ten” (zagadkowy tytuł jest, by tak rzec, sylabicznym antonimem „Nietoty” Tadeusza Micińskiego) ponownie podkreślał enigmatyczną warstwę rzeczywistości, w której mieszają się deliryczne sny, ezoteryka i słyszane nocą głosy. Z kolei w „Instalacji Idziego” (2009) tytułowego bohatera zaprojektował jako współczesnego jurodiwego i wokół jego perypetii zapętlał rozważania o dylematach „katolika na manowcach”, rozwijając równocześnie emancypacyjną opowieść o konieczności rewizji niektórych elementów katolickiej teologii ciała. Wreszcie „Spotkajmy się w Honolulu” (2014) było próbą włożenia paluchów pomiędzy drzwi skrajnego oświeceniowego racjonalizmu i „postoświeceniowej choroby wiary”, jakie reprezentują główni bohaterowie powieści.

Wykłady myśli

Powyższe wyliczenie może być jednak mylące, ponieważ sugeruje, że proza Jerzego Sosnowskiego jest literacko podrasowaną publicystyką katolicką lub zakamuflowanymi w powieściowych rozdziałach esejami. Owszem, rejestry publicystyczne w jego prozie znajdziemy, ale pamiętajmy też, że żongluje konwencjami, mnoży literackie i kulturowe aluzje, pewnie trzyma w ryzach fabułę. Akcję powieści potrafi z równą łatwością umieścić w Młodej Polsce, latach 60. ubiegłego wieku i współczesności.

Bywa wręcz ofiarą własnego kunsztu, przysłaniającego feerią prozatorskich konceptów najważniejsze tematy pisarstwa. Całe to instrumentarium służy jednak Sosnowskiemu najczęściej do zdemaskowania punktów, w których literackie konwencje (fantastyczna, sensacyjna, kryminalna czy obyczajowa) splatają się z rzeczywistością i ujawniają duchową podszewkę świata. Bo Sosnowski bardziej nawet niż pisze literaturę – myśli literaturą, by odwołać się do świetnej formuły Ryszarda Koziołka. Myślenie literaturą nie lubuje się zaś w definitywnych sądach – Jerzy Sosnowski nie pasuje więc do spolaryzowanej mapy rodzimych ideologii. Mnożąc wątpliwości i dzieląc włos na czworo, szuka porozumienia między wierzącymi i ateistami, piewcami instytucji i antyklerykałami, mistykami i heretykami. Przekonuje, że tym, co w chrześcijaństwie źródłowe i uniwersalne, jest ewangeliczna opowieść Jezusa, której także dzisiaj nie powinniśmy tracić z oczu.

Najpełniejszym wykładem myśli Sosnowskiego są dwa zbiory esejów: „Ach” (2005) i nieco bardziej publicystyczne „Co Bóg zrobił szympansom?” (2015). W pierwszym autor definiuje się jako człowiek religijny, który po 16 latach rozłąki wrócił na łono Kościoła. Składające się na zbiór teksty budują obraz religijności, jak powiedziałby Gianni Vattimo, „słabej”, niepewnej własnych racji, poszukującej, zakorzenionej w egzystencjalnym niepokoju, generującej poczucie wyobcowania. W otwierającym „Ach” programowym szkicu „Mały Lebiediew” czytamy, że świat jawi się narratorowi jako spektakl, „którego suwerenności nie narusza Twórca, skryty za kulisami”. Trzeba zatem nieustannie wypatrywać w codzienności Jego znaków, dyskretnych interwencji, dwuznacznych sygnałów. O tym, w dużej mierze, traktują „Szympansy”. Wszystkie pomieszczone tam teksty łączy, w planie najogólniejszym, przekonanie, że istnieje coś, a nie raczej nic. Tylko tyle i aż tyle, bo świadomość, że istniejemy naprawdę, choć czasem budzi grozę, otwiera możliwość poszukiwań, zadawania pytań, w końcu – pisania, które, jak czytamy w „Fafarułej...” – jest ratunkiem przed całkowitą anihilacją naszej egzystencji.

Przez 25 lat swojej pisarskiej aktywności światopogląd Jerzego Sosnowskiego ewoluował. Pozostawał jednak w sporze z katolicyzmem łatwym, oferującym nadto oczywiste odpowiedzi, ściśle powiązanym z partyjnymi koncepcjami politycznymi. Spoglądanie w oblicze katolicyzmu z coraz to różnych perspektyw wynikało pewnie ze zmienności doświadczenia i ról społecznych – dziennikarza, nauczyciela, blogera, w których się odnajdywał.

Dzisiaj Jerzy Sosnowski mawia o sobie, że jest pisarzem kryptoreligijnym, choć religijności w swoich książkach raczej nie ukrywa. Lepsze jednak, według mnie, byłoby określenie „pisarz kryptoduchowy”, bo wskazuje nie tylko jeden z filarów, lecz sam fundament, na którym wspiera się światopogląd pisarza. Tropienie widma ducha: czyż nie taki jest los każdego wierzącego i każdego piszącego? A zwłaszcza – wierzącego pisarza? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2017