Nie przypinajmy dzieciom ogona

Trochę się boję pisania tego tekstu, bo mam poczucie stąpania po bardzo grząskim gruncie możliwych towarzyskich niesnasek.

03.06.2019

Czyta się kilka minut

Ale spróbujmy, temat od dawna mnie uwiera jak kamyk w bucie. Niedawno wzięłam udział w debacie zatytułowanej „Mądrzy cyfrowi”, przygotowanej przez fundację ABCXXI – Cała Polska Czyta Dzieciom i organizację Google.org. Tam właśnie Natalia Walter z Wydziału Studiów Edukacyjnych UAM przedstawiła publiczności wyniki badań zawartych w raporcie „EU Kids online” przygotowanym przez zespół naukowców z Poznania pod kierownictwem prof. Jacka Pyżalskiego.

Serdecznie polecając Państwu wnikliwą lekturę całości tego raportu, mówiącego bardzo ciekawe rzeczy o tym, jak nasze dzieci funkcjonują w sieci, sama zamierzam skupić się na jednym tylko jego aspekcie – a mianowicie na sharentingu, czyli sytuacji, w której rodzice bezrefleksyjnie udostępniają w sieci wydarzenia z życia swoich dzieci.

Jak bowiem wynika z analizy prowadzonej w ramach tych badań przez mgr Aldonę Zdrodowską, około połowa nastolatków, których rodzice umieszczają w internecie informacje na temat swoich dzieci, nie pytając ich o zgodę, doświadcza związanych z tym negatywnych emocji.

Taki tu rysuje się paradoks, że choć spora część rodziców podejmuje szereg działań wychowawczych, związanych z funkcjonowaniem dzieci w sieci, by minimalizować liczne ryzyka, na które dzieci mogą się tam natknąć, to pojawiają się nowe zagrożenia, których źródłem są sami rodzice. Aldona Zdrodowska pisze: „Przykładem jest tu zjawisko sharentingu, czyli nieodpowiedzialnego publikowania w internecie informacji (komentarzy, zdjęć, filmów) na temat własnych dzieci, bez uprzedniego zapytania o zgodę. Oprócz oczywistego naruszenia prawa młodego człowieka do prywatności, rodzice publikujący takie materiały, choć jest ich stosunkowo niewielu, narażają swoje dzieci m.in. na przykre komentarze ze strony innych użytkowników sieci”.

Zjawisko nie jest nowe, dudnią o tym co jakiś czas kolejne media, apelując do rodziców o umiar. Ten zaś powinien się pojawić gdy okazuje się np., że – jak pisał już pięć lat temu „The Independent” – połowa zdjęć w zbiorach pedofilów pochodzi z łowów na Facebooku i w innych mediach społecznościowych. Działa na wyobraźnię? Najwyraźniej za słabo.

Przeczytawszy ten raport, w pierwszym odruchu przebiegłam wszystkie swoje profile w mediach społecznościowych, by odetchnąć z ulgą – nigdy nie wrzuciłam żadnego portretu moich dzieci ani na Facebooka, ani na Instagrama. Znalazłam dwie fotografie, na których, owszem, widać jakieś maleństwa, jednak z bardzo daleka i w dodatku tyłem, tak że tylko ja mogę orzec, czy to są na pewno dzieci moje, czy może jakieś inne.

Potem sprawdziłam dokładnie konta naszej najbliższej rodziny – też niczego złego tam nie znajdując. Najwyraźniej prośby, by pozostawić nasze dzieci anonimowymi w sieci, na ile to możliwe i na jak długo się da, zostały wysłuchane. Za co uprzejmie dziękuję.

Bo jasne jest, że moi syn i córka jeszcze zdążą sobie nawrzucać fotografii w mediach społecznościowych, gdy już do nich nieco bardziej dorosną. Nie łudzę się ani przez chwilę, że będzie inaczej. Mam tylko cichą nadzieję, że będą czynić to nieco bardziej odpowiedzialnie niż wielu dzisiaj. A na razie zapewniam im czysty start, bez internetowego ogona, który mógłby się za nimi ciągnąć niechciany.

Choć oczywiście jest prawdą, że i mnie czasem korci. Chciałabym pokazać całemu światu, jakie moje dzieci są świetne, wspaniałe, inteligentne i zabawne. Tak jak pokazują mi każdego dnia liczne profile znajomych bliższych i dalszych, ulegających owemu pragnieniu. Widzę więc ich dzieci w sytuacjach domowych i na placach zabaw, widzę je na wakacjach i podczas występów w żłobkach, przedszkolach i szkołach. Widzę ich dziecięce pokoje, zabawki, pościel, w której śpią, i zmagania z rodzeństwem. Widzę czasem, jak płaczą, jak się śmieją, jak robią głupstwa, jak rosną i jak się zmieniają, jak uprawiają sporty, jak jedzą, jak grymaszą i jak się nudzą.

Nawet to rozumiem: okazji co dzień nadarza się milion – od pierwszego ich dnia na świecie. Dobrze wiemy przecież, że fotografie noworodków cieszą się dużą sympatią, lajki się sypią wtedy jak pierze z rozerwanej poduszki. Krótko mówiąc: moje dzieci są fantastyczne, nie macie nawet pojęcia jak bardzo. No i całe szczęście, że nie macie.

Katarzyna Szymielewicz, szefowa fundacji Panoptykon – organizacji, która usiłuje zaszczepiać w Polakach zdrowy sceptycyzm w kwestiach nowych technologii – mówiła mi ostatnio nieco zrezygnowana: „Ludzie boją się zagrożeń namacalnych, sieć ich nie martwi, choć powinna”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka, wcześniej także liderka kobiecego zespołu rockowego „Andy”. Dotychczas wydała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Wraz z Agnieszką… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2019