Strażniczka sieci

To miała być wolna przestrzeń, sprzyjająca demokracji. W zamian mamy włości kilku wszechwładnych cesarzy w cyfrowym feudalizmie – mówi Katarzyna Szymielewicz, prezeska fundacji Panoptykon.

28.12.2019

Czyta się kilka minut

Katarzyna Szymielewicz, 2017 r. / MACIEJ KOSYCARZ / KFK
Katarzyna Szymielewicz, 2017 r. / MACIEJ KOSYCARZ / KFK

Rok 1787. Angielski filozof Jeremy Bentham projektuje więzienie idealne. W pracy naukowej wykłada nowe zasady budowy instytucji, w których ludzie powinni znajdować się pod nadzorem. W tytule precyzuje, że chodzi o architekturę „w szczególności więzień, ale też aresztów, fabryk, warsztatów, przytułków, lazaretów, manufaktur, szpitali, domów wariatów i szkół”.

Jego Dom Nadzoru ma kształt pierścienia, podzielonego na pojedyncze cele tak, by komunikacja między więźniami była niemożliwa. W centrum znajduje się oddzielona od reszty wieża strażnicza. Cele są dobrze oświetlone, wieża – ciemna, dźwiękoszczelna, otoczona lustrami weneckimi. Dzięki temu więźniowie nigdy nie wiedzą, w którą stronę spogląda strażnik. Nie widzą, czy w ogóle tam jest. Wiedzą tylko, że mogą być obserwowani w każdej chwili. Bentham twierdził, że dzięki temu staną się strażnikami dla samych siebie, a więzienie będzie tańsze w utrzymaniu. Swój projekt nazwał Panoptykonem. Z greckiego: pan (wszystko) i optikos (widzieć).

Dwieście dwadzieścia dwa lata po publikacji Benthama czwórka młodych polskich prawników zakłada fundację Panoptykon. Chcą chronić ludzi przed manipulacjami władzy, sterowaniem emocjami za pomocą informacji. Od początku skupiają się na nowych technologiach, zwłaszcza na internecie. Nazwa ma im przypominać o kierunku, w którym nie chcą zmierzać. Bo chociaż architektoniczny Panoptykon nigdy nie powstał, to koncepcja Benthama przetrwała. Każde nasze kliknięcie, każdy ruch w sieci, każde wrzucone zdjęcie pozostawia po sobie ślad. Ślad, który można skatalogować, wykorzystać, sprzedać. I podobnie jak w więzieniu idealnym – tu też nie widzimy strażnika.

Wiedza to władza

Prezeską fundacji od początku jest Katarzyna Szymielewicz: – Wtedy byliśmy głosem na pustyni – mówi. – Panoptykon, wbrew temu, czego wówczas oczekiwały media, nawoływał do krytycznej refleksji na temat nowych technologii, których w Polsce dopiero się uczyliśmy. Jako społeczeństwo wchodziliśmy w ten świat entuzjastycznie i często bezrefleksyjnie. Dzisiaj przekaz jest o wiele bardziej krytyczny. My zaś nie fetyszyzujemy technologii, nie przypisujemy jej niszczących mocy, ale konsekwentnie pokazujemy zagrożenia.

Fundacja powstała 10 lat temu. Dzisiaj Panoptykon jest jednym z najważniejszych głosów w debacie nad prawem internetu.

– Pomysł na Panoptykon nie zrodził się tylko ze złości, z niezgody na świat. Musieliśmy przejść całą drogę od pogłębionej refleksji na temat tego, co w tym świecie nie działa, do pomysłu na działanie – mówi Szymielewicz. – Sama refleksja nie była nowa, bo czerpaliśmy z prac filozofów: Foucaulta i Agambena. Kluczowe dla nas było stwierdzenie, że wiedza to władza. A odkąd żyjemy w społeczeństwie informacyjnym, wiedza pochodzi z danych. To właśnie na bazie ciągłej obserwacji ludzi, dzięki przetwarzaniu ich cyfrowych śladów, wytwarzana jest wiedza o tym, jak działa współczesny człowiek. Dzięki tej wiedzy można na niego wpływać. Na to, co kupuje, ale też jak głosuje, co myśli, w co wierzy. W tej opowieści nie da się pominąć internetu.

Esej

Szymielewicz musiała się więc internetu nauczyć. Z wykształcenia jest prawniczką. Po studiach trafiła na staż do międzynarodowej kancelarii, na wysokie piętro w szklanym wieżowcu. Wytrzymała tam trzy lata, poczuła, że musi uciekać z powrotem do realnego świata, bo w pracy czuła się od niego odcięta. Uciekła do Londynu na drugie studia, do nowej pracy.

– Byłam świeżo po studiach i obserwowałam niepokojące zmiany w naszej rzeczywistości. Próbowałam je po swojemu nazwać. Ludzie zarządzani za pomocą narracji opartych na strachu. Instrumentalnie wykorzystywane prawa człowieka, nawet do zabijania innych ludzi w ramach wojny z terroryzmem. Jeśli mnożą ci się w głowie takie obserwacje, masz dwa wyjścia. Napisać o tym esej albo próbować coś z tym zrobić. Ja chciałam spróbować.

Zaczęło się od spotkania czterech osób, które czuły coś podobnego. Jedna to Małgorzata Szumańska, koleżanka ze studiów. Pozostałe dwie zasugerował Katarzynie jej mentor, Adam Bodnar. Obecny rzecznik praw obywatelskich widział wtedy zapotrzebowanie na organizację pozarządową broniącą praw do prywatności, do kontroli nad naszymi danymi.

– Nie jesteśmy tylko „organizacją od internetu”. Nie mówimy tylko o technologii. Internet traktuję jak kolejne narzędzie władzy, takie same jak pałka policyjna czy codzienna gazeta. Skoro istnieje, zostanie użyte. Różnica polega jedynie na skali odziaływania i skuteczności. W tej konkurencji internet zdecydowanie wygrywa, bo mechanizmy władzy są tu bardziej subtelne, mniej widoczne.

Jeszcze w 2009 r. Szymielewicz poszła do grupy komputerowych geeków, która co wtorek spotykała się w Warszawie. Przedstawiła pomysł na fundację. Powiedziała, że czuje, iż internet jest problemem, i zapytała, jak on działa. Jak to się dokładnie, w szczegółach dzieje, że ona klika „Enter” i ktoś dostaje wiadomość? Albo co decyduje o wyświetlanej reklamie? Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– Nie ma osoby, która by rozumiała cały ten złożony system. On nas przerósł – mówi Szymielewicz. – A jednocześnie ma wpływ na każdy aspekt naszego życia.

Era cesarzy

To prawda. Nie ma już podziału na świat online i offline. To dwa wymiary, które tworzą jedną całość. Nie wyobrażamy sobie jednego bez drugiego. Bez internetu nie ma płatności, komunikacji, protestów politycznych. Jednocześnie każdy ruch w sieci zostawia ślady. Generujemy dane kupując, lajkując, rozmawiając, a nawet pojawiając się w określonym miejscu.

– Problem polega na tym, że straciliśmy kontrolę nad naszymi danymi – mówi Szymielewicz. – Zaczynając od tego, że nie wiemy, kto je zbiera i jak wykorzystuje. Kończąc na tym, że przerasta nas próba wyobrażenia sobie, ile tych cyfrowych śladów jest i jaką wiedzę o nas można z nich, dzięki analizie statystycznej, wyciągnąć. W tym sensie naprawdę żyjemy w panoptykonie. Może nas obserwować i państwo, na przykład jeśli pojawiamy się na protestach, i prywatne firmy, które chcą nam coś albo nas komuś sprzedać. Niestety człowiek szukający informacji w sieci jest przede wszystkim celem. Źródłem stałego dochodu dla kilku cyfrowych gigantów.

My też, jako społeczeństwo, powoli się tego uczymy. Pomiędzy utyskiwaniami na RODO a faktem, że nikt nie czyta warunków użytkowania największych usług internetowych, zaczęliśmy do internetu podchodzić sceptycznie. Tylko przez 10 lat istnienia Panoptykonu miało miejsce kilka przełomowych wydarzeń. Protesty przeciwko ACTA, sprawa Edwarda Snowdena, afera Cambridge Analytica. Zobaczyliśmy, że sieć nie jest demokratycznym eldorado. Po miliardowych karach dla Facebooka, oskarżeniach o wpływanie na wyniki wyborów w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii ciężko utrzymywać narrację o wolnym i dającym wolność internecie. Według Szymielewicz cyfrowi giganci oferują nie tylko usługi, z których korzystamy, ale też potężny aparat nadzoru o olbrzymich skutkach ubocznych. I to nie my, użytkownicy, jesteśmy w tej grze podmiotem.

– Narodzinom masowego internetu towarzyszyła liberalna narracja, niemal legenda polityczna, zbudowana na obietnicy dostępu do informacji, wolności słowa, demokracji – mówi prezeska Panoptykonu. – Tylko że ta obietnica nigdy się nie zmaterializowała. W praktyce, w naszym cyfrowym życiu, doświadczamy raczej średniowiecznej kondycji. Kilku cesarzy – m.in. Facebook, Amazon, Google – podzieliło sieć między siebie, tworząc zamknięte ogrody. Do tych cesarskich ogrodów jesteśmy wabieni obietnicą darmowych, spersonalizowanych usług. Ale już w środku okazuje się, że mamy pozycję nawet nie chłopów, tylko czegoś na kształt biomasy, którą algorytmy przetwarzają na profile marketingowe.

– A jak to wpływa na naszą codzienność? – pytam Szymielewicz.

– Jeśli wpiszę w wyszukiwarkę słowo „rower” i wejdę na jakąkolwiek komercyjną ofertę, później przez tydzień oglądam reklamy rowerów – to wiedzą wszyscy. Oswoiliśmy ten mechanizm, mimo że codziennie przypomina nam, że nie mamy żadnej kontroli nad swoimi danymi. Trudno nam dostrzec osobistą szkodę, bo wpływ, jaki wywierają na nas ci, którzy dużo o nas wiedzą, jest subtelny, a jego negatywne skutki – odroczone. Dokładnie tak jak w przypadku palenia papierosów czy niezdrowego jedzenia. Łatwiej dostrzec tę szkodę w skali społecznej. Choćby to, co stało się z mediami: zalew fake newsów i clickbaitów. Śledząca technologia ma też negatywne skutki ekologiczne, a nawet zdrowotne. Kilkanaście lat temu bezrefleksyjnie weszliśmy w świat internetu, odkrywaliśmy kolejne usługi jak nowe zabawki. A dzisiaj okazuje się, że jesteśmy od tych interfejsów pouzależniani, przebodźcowani, zalani informacyjną papką.

Slow tech

Szacuje się, że około 10 procent dzieci w Polsce może mieć zaburzenia psychiczne. Między innymi przez zanurzenie w nowe technologie – wszechobecność aplikacji, internetu, informacji.

Oczywiście technologia to nie tylko zło i szkody. Twitter w 2019 r. zakazał płatnej reklamy politycznej, choć to raczej sprytna zagrywka marketingowa bez realnych strat. Są firmy, które nigdy nie zarabiały na komercjalizacji danych, funkcjonują w innym modelu (np. Apple czy Netflix). Sam Panoptykon w ciągu 10 lat odniósł sporo sukcesów. Dzięki działaniom fundacji Polska nie przyjęła pisanego „na kolanie” prawa antyterrorystycznego, dającego służbom dużo większy nadzór. Polskie władze nie profilują też osób bezrobotnych.

Szymielewicz wylicza aspekty, w których dane mogą być nam bardzo przydatne: dzięki nim można lepiej planować zasady ruchu, nowe inwestycje, ochronę zdrowia czy polityki publiczne. Tylko że dziś nie jest to w interesie wielkich platform.

Prezeska Panoptykonu uważa, że obecny system wyrządza nam tak dużo szkód, że mamy prawo go regulować. Żądać od niego dużych zmian. Oczekiwać, że oprócz Nowego Zielonego Ładu (ogłoszono właśnie przez Unię Europejską) powstanie kiedyś Nowy Cyfrowy Ład.

– Do tej pory próby regulacji wyglądały podobnie – mówi Szymielewicz. – Do naszych cyfrowych cesarzy przychodził któryś z silniejszych regulatorów, np. Komisja Europejska, i w imieniu poddanych proponował coś na kształt konstytucji. Że teraz cesarz powinien działać bardziej przejrzyście, nie powinien blokować arbitralnie tego, co piszemy, a jednocześnie powinien nas chronić przed „złym”, dajmy na to mową nienawiści. I cesarze stopniowo na te reguły przystają, bo dostrzegają w tym swój interes. Im więcej publicznych funkcji im powierzamy, tym bardziej legitymizujemy ich władzę nad nami. Żadna z tych „konstytucji” nie odebrała im jeszcze rzeczywistej władzy nad danymi. Nadal jesteśmy zdani na zaprojektowane przez nich interfejsy, które subtelnie, ale bardzo skutecznie określają to, kim jesteśmy w sieci.

– A co można zrobić? Co ja mogę zrobić? – pytam prezeskę Panoptykonu. Przecież nawet jeśli usunę konto na fejsie, to i tak reklamy i dane z Facebooka będą miały wpływ na wyniki wyborów w moim kraju.

– Strategie indywidualne są wymagające i często skazane na porażkę – odpowiada Szymielewicz. – Nie możemy obarczać pojedynczego człowieka odpowiedzialnością za tak złożony system, oczekiwać, że on „sam się ogarnie” i pójdzie pod prąd technologicznym trendom. Owszem, jest grupa ludzi, którzy mogą sobie na to pozwolić, mają wiedzę, motywację i pieniądze. Wybiorą analogową edukację dla swoich dzieci, usługi szyte na miarę, a niekoniecznie śledzące. Bezpieczne, ale droższe urządzenia. Taki ruch slow tech jest potrzebny, a nawet niezbędny. Ale sama awangarda nie wystarczy. Musi istnieć rozwiązanie systemowe. Niestety, ale potrzebujemy twardych regulacji.

Pytanie, którego nie było

Szymielewicz mówi o nowej umowie społecznej z platformami, które dzisiaj zawłaszczyły internet. O otwarciu zamkniętych ogrodów i odebraniu władzy cesarzom. Na przykład dzięki temu, że każdy z nas będzie mógł sam ustawić swój profil marketingowy, zamiast być śledzonym przez algorytm Facebooka. O tym, że potrzebujemy informacji w innym schemacie niż ten podawany przez Google’a. Panoptykon pracuje nad rozwiązaniami, które mogłyby taką wizję wprowadzić w życie.

– Od 2013 roku, kiedy protestowaliśmy przeciw ACTA, poprzez kolejne lata pracy nad RODO, przechodziłam wewnętrzną zmianę od wiary w moc polityki w kierunku wiary w siłę idei – tłumaczy Szymielewicz. – Jeśli coś w tym zgiełku ma znaczenie, to właśnie idee. Potrzebujemy lepszych pomysłów na urządzenie tych technologicznych ogrodów. Nie możemy ograniczać się do kolejnego punktowego protestu, batalii sądowej z Facebookami tego świata czy walki o lepsze przepisy. Ten system trzeba wymyślić na nowo. A więc musimy potrząsnąć ludźmi i zapytać: takiego internetu chcieliście?

Tego pytania przy powstawaniu internetu, a zwłaszcza przy jego komercjalizacji nikt nigdy nie zadał. Ani pojedynczy użytkownicy, ani prawo w żaden sposób nie ograniczało rozwoju platform, które krytykuje Szymielewicz. W największym eksperymencie społecznym naszych czasów nikt nie zapytał nas o zdanie. Dlatego dziś może być już za późno na drobne regulacje, które próbują naprawić istniejący system. Być może naprawdę trzeba go zburzyć i zbudować od nowa. Szymielewicz twierdzi, że powinniśmy wyjść z logiki usług i zysków, a zacząć myśleć prawami człowieka. Być może wtedy uspołecznienie struktury cyfrowych gigantów nie będzie już tak radykalne.

– Niech pan sobie wyobrazi, że stawiamy naszych cyfrowych cesarzy w takiej roli, jaką dziś zajmują koncerny paliwowe. Firm, które bezpośrednio zagrażają naszemu zdrowiu, naszemu środowisku, a nawet rynkowi, bo go monopolizują – mówi prezeska Panoptykonu.

– Porównuje pani kryzys klimatyczny do technologicznego? – dopytuję.

– Obydwa mają tę samą dynamikę. Długo nie widać objawów. Dopiero pewna skala informacyjnego zanieczyszczenia, suma złych nawyków przekłada się na zniszczenie: naszych relacji społecznych, psychologicznych mechanizmów obronnych, naszego zdrowia. W przypadku technologii informacyjnej mówimy o trzech dekadach.

– Przeciwko zmianom klimatycznym na ulice wychodzą dziś setki tysięcy ludzi. Zawiłości technologiczne nie porwą tłumów. Poza tym, gdzie mieliby się umówić, skoro usuną Facebooka?

– Przecież ludzie organizowali się i przed Facebookiem. Z pewnością zawiłości technologiczne nie porwą tłumów, ale realne stawki, koszty społeczne? Najważniejsze jest znalezienie odpowiedniego języka. O tym, że trwa kryzys ekologiczny, wiemy co najmniej od lat 70., czyli już dobre pół wieku, a wciąż są tacy, którzy kwestionują jego istnienie. Facebook skończy w tym roku 15 lat, a Panoptykon 10. Minie jeszcze chwila, zanim w tych zamkniętych ogrodach zacznie brakować nam powietrza. Raczej szukamy sposobu, żeby otworzyć w ich ogrodzeniach nowe furtki.

Prezeska Panoptykonu mówi o wartościach, o prawach, o otwieraniu ogrodów. To wszystko pięknie brzmi. Tylko że po drugiej stronie stoją największe korporacje i ich miliardowe zyski.

– Tak, to walka Dawida z Goliatem – przyznaje Szymielewicz. – Żeby organizacje takie jak Panoptykon mogły ją wygrać, potrzebujemy ludzi i ich wsparcia. Również finansowego. Na szczęście coraz więcej ludzi podziela nasz niepokój. Są też – np. w Parlamencie Europejskim – postępowi politycy i jest mnóstwo firm, które na obecnym modelu tracą. W tej grupie są m.in. media internetowe. Jesteśmy w innym miejscu niż 10 lat temu. Narracja o głębokim kryzysie w świecie technologii to już nie jest gdybanie ani teorie spiskowe. Zwykli użytkownicy zaczynają czuć, że coś w internecie jest nie tak. Brakuje jeszcze powszechnej refleksji, co dokładnie i jak to zmienić – w tym widzę nasze, Panoptykonu, zadanie. Ale artykulacja tej, mówiąc językiem Muminków, „cośnietakości” już ma miejsce. To jest nasz największy sukces przez te 10 lat. Udało się wzbudzić krytyczne myślenie. Zaczęła nas ta „cośnietakość” uwierać i motywować do szukania innych ścieżek.

– A największa przeszkoda? – pytam Szymielewicz.

– My sami – odpowiada. – Mnie od początku motywuje potrzeba kontrolowania systemu, patrzenia na ręce tym, którzy zarządzają naszymi lękami, emocjami, wyobrażeniami. Chciałam zajrzeć tam, gdzie mechanizmy władzy są najmniej czytelne. Ale ciężko tę misję przełożyć na masowy ruch. Zdaję sobie sprawę i doceniam, jak potwornie wysokie jest to wymaganie w stosunku do człowieka zajętego swoim codziennym zmaganiem. Wiem, jak bardzo naszą zdolność do kontestowania rzeczywistości ogranicza nasz „gadzi mózg”. Po co mam kwestionować swoje odruchy, pozbawiać się przyjemności, podejmować wysiłek? Wszyscy jesteśmy rozgrywani przez proste chemiczne reakcje, które zachodzą w naszym mózgu. A te reakcje w coraz większej mierze stymulują dziś technologiczne interfejsy.

– Wkurza się pani?

– Nie, to raczej rozczarowanie, że człowiek jest tylko człowiekiem. Obawiam się, że nie zrozumiemy natury tych zagrożeń, dopóki nie będzie zupełnie źle. Że jednak musimy się na tej drodze wywrócić. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2020