Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Czy rzeczywiście? Czuję głęboki niepokój. Coś się zdarzyło bardzo ważnego i bardzo niedobrego, co nawet nie zostało nazwane po imieniu - ani - tym bardziej
- zakwalifikowane. Tak, zakwalifikowane w kategoriach etycznych i obywatelskich, daleko odbiegających od ekonomicznej i taktycznej sfery całego tego wydarzenia. I co - mimo że na razie zakończone "szczęśliwie", bo zanim urzeczywistniły się groźby - w żaden sposób usprawiedliwione być nie może.
Istota całej niby to zamkniętej sprawy polega przecież na podjętej i zapowiedzianej publicznie (i to wiele razy) decyzji: jak nie dostaniemy żądanych pieniędzy w podanych przez nas kwotach, zdemolujemy Warszawę. Destrukcja z góry przyzwolona obejmie także ofiary w ludziach - atakowana będzie policja. I żeby było zupełnie jasne: nie będzie to manifestacja wydziedziczonych, słabych, wykluczonych i bezradnych, doprowadzonych brakiem pracy do rozpaczy, wściekłych na myśl o rodzinie, której kolejnego dnia znowu nie przyniesie się ani złotówki. Bo tu idzie o podział zysków, o którym decydować mają nie gospodarze odpowiadający za zakład pracy, ale związki zawodowe załóg, dostrzegające tylko własną doraźną korzyść.
Z relacji w trakcie toczonych rozmów dowiadywaliśmy się o wysokości sum, których zakładnikiem stawał się pokój społeczny w stolicy: szło o różnice kilkusetzłotowe! Oglądaliśmy w kolejnych przekazach delegacje związkowców nie przejawiające ani cienia niepokoju czy zażenowania rzucanymi przez siebie groźbami. Przekonanie o nadrzędności własnych interesów nad jakąkolwiek inną racją, na przykład nad przyszłością kopalni, wymagających zastrzyku inwestycyjnego albo nad zwyczajnym brakiem sum, których żądano, było porażające. Liczba pogardliwych inwektyw pod adresem przedstawicieli rządu siadających do rozmów, zademonstrowana jeszcze i w momencie ogłaszania podpisanego porozumienia, musiała widzowi podsuwać pytanie, jak długo utrzyma się umowa, w której zamiast dobrej woli obu stron jest tylko zdeterminowany zwycięzca i zatrwożony przegrany.
Tylko co tam robiły sztandary "Solidarności"? Co wspólnego z jakimkolwiek pojęciem dobra wspólnego, wypracowanego przez tyloletni ruch, miał ten ostatni spór, zażegnany ze wstydliwą ulgą? Na próżno pytam siebie, czy którykolwiek z duszpasterzy śląskich zechce o tym powiedzieć bez owijania w bawełnę swoim ludziom chodzącym w pielgrzymkach, otaczającym ołtarze, chlubiącym się górniczym etosem budowanym przez pokolenia. Któż zechce spytać, do jakiego stopnia kruszy się to wszystko i rozpada na kawałki, przypominające owe kostki brukowe, w zeszłym roku w Warszawie ciskane pod URM-em?