Nauka pod lipą

To szok! Znaleźliśmy życie w kosmosie! Spielberg miał rację: E.T. istnieje!

30.09.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Marek Adamik
/ Rys. Marek Adamik

Zwróciłem Państwa uwagę? No, właśnie: nic tak szybko nie przyciąga uwagi jak ogłoszenie odkrycia, które może wywrócić do góry nogami cały nasz świat. Zwłaszcza gdy podpisane jest listą nazwisk z przedrostkami „prof.” czy „dr”.

INWAZJA KOSMICZNYCH GLONÓW

Kiedy zespół brytyjskich naukowców ogłosił niedawno, że w próbkach z najwyższych partii atmosfery znaleziono drobnoustroje, które niemal na pewno nie pochodzą z naszej planety, rozpętała się medialna burza. Tyle że odkrycie okazało się klasyczną naukową lipą.

Richard Feynman, legendarny fizyk i laureat Nagrody Nobla, zwykł mawiać studentom: „Pierwsza zasada nauki brzmi: nie okłamuj samego siebie. Problem w tym, że samego siebie najłatwiej nabrać”.

Wróćmy do „kosmicznych” mikroorganizmów. Brytyjski zespół wysłał w stratosferę, na wysokość 22 km, balon badawczy z urządzeniami do pobierania próbek. Okazało się, że wśród próbek znaleziono coś, co bardzo przypominało skorupkę okrzemki – mikroskopijnego glonu, którego rozmaite gatunki występują w niemal każdym środowisku na Ziemi. Naukowcy zarzekali się, że, po pierwsze, wykluczyli możliwość zanieczyszczenia próbki, czyli glon nie trafił do niej choćby przy twardym przyziemieniu balonu. I, po drugie, że ziemska okrzemka na takiej wysokości nie miała prawa się pojawić. Wniosek prosty: „Z braku mechanizmu, za sprawą którego tak duże cząstki mogłyby zostać przetransportowane do stratosfery, jedyną konkluzją może być to, że owe fragmenty pochodzenia biologicznego pochodzą z kosmosu” – napisali.

Jak podsumował znany popularyzator nauki i autor bloga „Bad Astronomy” Phil Plait: „Nie mamy żadnych pomysłów, więc to na pewno obcy”.

Pomińmy na chwilę pytanie, dlaczego właściwie obce formy życia miałyby aż tak bardzo przypominać ziemskie. Żywe organizmy regularnie znajdowano na ogromnych, nawet większych od opisanej, wysokościach. Okrzemki trafiają do stratosfery choćby wyrzucane przez wybuchy wulkanów. Autorzy pracy przyznają, że taka możliwość istnieje, ale ponieważ w ostatnich miesiącach nie zanotowano żadnej istotnej erupcji, zakładają, iż wszelkie drobnoustroje dawno zdążyłyby spaść na ziemię. Tak, jakby w atmosferze nie istniały prądy, które mogą długo, całymi miesiącami, miotać drobinkami na ogromnych wysokościach.

Najciekawsze zaś, że autorzy nawet nie potwierdzili, iż znalezisko to w ogóle okrzemka.

Pikanterii sprawie dodaje fakt, że jeden z członków zespołu, Chandra Wickramasinghe, nie pierwszy raz odkrywa kosmitów. Kilka miesięcy temu ogłosił, że okrzemki znalazł w kilku meteorytach. Wtedy zapomniał udowodnić, że znaleziony gdzieś na Sri Lance kamień to w ogóle meteoryt. Równie dobrze można ogłosić odkrycie życia we wszechświecie po znalezieniu ślimaka pod przydrożnym kamieniem.

ŻYCIE NA ARSENIE

Kontrowersje wokół kosmicznych okrzemek to drobnostka w porównaniu z aferą, którą rozpętała trzy lata temu NASA. Podczas konferencji, hucznie zapowiadanej, że „wywrze ogromny wpływ na poszukiwanie dowodów na istnienie życia pozaziemskiego”, naukowcy poinformowali, że w kalifornijskim jeziorze Mono znaleźli niewielką bakterię, która nie tylko doskonale radzi sobie w nasyconym toksycznym arsenem środowisku jeziora – ba, wykorzystuje arsen do budowy własnego DNA. A tego nie dokonuje żaden organizm na Ziemi. Gdyby tak było, podręczniki do biologii można by posłać na przemiał. Życie oparte na zupełnie innych związkach chemicznych niż nasze – to Święty Graal ksenobiologów. Telewizyjni prezenterzy na całym świecie zaczęli się błyskawicznie dokształcać z biochemii.

Minęły trzy lata i wszystko wskazuje na to, że entuzjazm NASA był przedwczesny. W kolejnych badaniach nie udało się potwierdzić sensacyjnych rezultatów. Co więcej, zdaniem niektórych obserwatorów, naukowcy dopuścili się karygodnych błędów i zwykłego niechlujstwa. Badane próbki mogły być zanieczyszczone fosforem, który jest normalnym składnikiem DNA i który bakterie mogły swobodnie pałaszować. I choć istotnie bakteria znana jako GFAJ-1 jest wyjątkowo odporna, nie jest niezwykła. Podobnych ekstremofili znamy tysiące.

Największy problem polegał na tym, że odkrycie swoim autorytetem poparła NASA. A jeśli jedna z największych organizacji naukowych świata nie potrafi przypilnować naukowców na własnym podwórku, w Kalifornii, to co dopiero może się dziać w przypadku badań na innych planetach?

Problemy w nauce najczęściej zaczynają się wtedy, gdy nad spokojną, rzetelną pracą zaczyna dominować PR. Chęć rozgłosu prowadzi do tego, że zamiast sprawdzać, sprawdzać i jeszcze raz sprawdzać wyniki badań, naukowcy – a częściej ich mocodawcy i sponsorzy – chcą jako pierwsi ogłosić sensację. Tak było choćby w przypadku niesławnego ogłoszenia w 1989 r. zimnej fuzji, kiedy uniwersytet w Utah, pomimo wątpliwości autorów, ogłosił rewolucyjne odkrycie, zanim zostało solidnie potwierdzone. Rezultat – uniwersytet stał się pośmiewiskiem, a Stanley Pons i Martin Fleischmann, którzy podpisali się pod badaniami, zostali okryci niesławą.

POKAZAĆ BRONTOZAURA

Podobnie było w przypadku odkrycia jednego z najsłynniejszych dinozaurów w historii. Otóż największym problemem brontozaurów nie jest to, że 150 milionów lat temu wymarły. Nie. Ich problem polega na tym, że... nigdy nie istniały.

W drugiej połowie XIX wieku świat ogarnęła dinomania. Paleontolodzy zapuszczali się w najdziksze ostępy, by przywieźć do Nowego Jorku, Londynu czy Paryża kolejne gigantyczne kości ku uciesze gawiedzi. Byli gwiazdami na miarę Indiany Jonesa i często posuwali się do działań niemal rozbójniczych, np. niszczenia cudzych wykopalisk czy podkradania znalezisk. Na zwycięzcę czekała chwała i pieniądze.

Ale pośpiech nie służy nauce. W 1879 r. ­Othniel Charles Marsh, jeden z najsłynniejszych paleontologów świata, znalazł w Wyoming dwa niemal kompletne szkielety zauropodów – gigantycznych, czworonożnych roślinożerców o szyjach jak budowlane żurawie. Szkopuł w tym, że oba były pozbawione czaszek. Marsh szybko przymocował więc na szkieletach znalezione nieopodal głowy, należące do zupełnie innego gatunku dinozaura, i pokazał światu brontozaura.

Kiedy kilka lat później znaleziono właściwą czaszkę, gatunek nazwano apatozaurem. Ale było już za późno. Brontozaur był tak wieki i tak imponujący, że jeszcze po 150 latach żyje własnym życiem. Którego nigdy nie miał.

Edward Drinker Cope, wielki przeciwnik Marsha w naukowej rywalizacji znanej jako „wojna o kości”, również zaliczył imponującą wpadkę. Gdy odkrył szkielet morskiego gada znanego jako elasmozaur, tak spieszył się pokazać go publice, że jego głowę zamocował... na czubku ogona.

Gdy sprawa wyszła na jaw, Cope usiłował wykupić wszystkie egzemplarze swej pracy opisującej stwora. Dzisiejsi naukowcy nie mają takiej możliwości – internetu nie da się wykupić. Rezultatem jest wstyd, cios w reputację, czasem utrata grantów.

BRUDNE POCZĄTKI

Czasami jednak naukowa wpadka to początek czegoś naprawdę wielkiego.

„Kiedy obudziłem się tuż po świcie 28 września 1928 roku, nie planowałem zrewolucjonizować medycyny odkryciem pierwszego antybiotyku – opowiadał wiele lat później Alexander Fleming. – Ale chyba to właśnie zrobiłem”.

Wszystko dzięki jego bałaganiarstwu. Spora część laboratorium Fleminga była zawalona płytkami, na których hodował kolonie bakterii. Akurat wrócił do pracy po miesięcznej przerwie – wystarczająco długiej, by wszystkie porzucone w kącie eksperymenty mogły zacząć bujne życie – gdy odkrył, że na części płytek pojawili się nieproszeni goście: grzyby. Ich zarodniki musiały po prostu wlecieć przez okno. Wszystkie bakterie, które wchodziły z nimi w kontakt, ginęły. Bez niechlujstwa najważniejszy lek odkryty w XX wieku być może pozostałby tajemnicą niepozornego grzybka.

Podobnie w 1964 r. przypadek doprowadził do jednego z największych odkryć w astronomii. Radioastronomowie Arno Penzias i Robert W. Wilson testowali właśnie swój najnowszy i najczulszy teleskop, gdy zauważyli podejrzany szum, który wydawał się dochodzić ze wszystkich kierunków jednocześnie. Uznali to za błąd. Jak się okazało, cała antena była pokryta – jak to eufemistycznie określili – „białym materiałem dielektrycznym”, który entuzjastycznie produkowały w ogromnych ilościach miejscowe gołębie. Ta sama substancja pokrywa krakowski Rynek.

Ale po wypucowaniu teleskopu i wystrzelaniu sprawców, szum nie zniknął. Dziś wiemy, że to mikrofalowe promieniowanie tła: pozostałość po Wielkim Wybuchu.

Naukowcy zapracowali na Nobla. A do tego mieli wymyty radioteleskop. Czysty zysk. 


WOJCIECH BRZEZIŃSKI jest dziennikarzem Polsat News, gdzie prowadzi autorski program popularnonaukowy „Horyzont zdarzeń”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz naukowy, reporter telewizyjny, twórca programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor (z Agatą Kaźmierską) książki „Strefy cyberwojny”. Stypendysta Fundacji Knighta na MIT, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora AON. Zdobywca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2013