Najszczęśliwszy kraj świata

Filip Springer, reporter i pisarz: Najpopularniejsza interpretacja Prawa Jante mówi, że mała społeczność przypomina wiadro krabów – gdy jeden próbuje wyjść, reszta ściąga go z powrotem. Społeczna jednorodność jest najważniejsza.

05.08.2019

Czyta się kilka minut

Ulice Skive, na Jutlandii, 30 km od Nykøbing, 2017 r. /  / FILIP SPRINGER
Ulice Skive, na Jutlandii, 30 km od Nykøbing, 2017 r. / / FILIP SPRINGER

PRAWO JANTE zostało sformułowane w 1933 r. przez norweskiego pisarza duńskiego pochodzenia, Aksela Sandemosego, w powieści „Uciekinier przecina swój ślad”. Przedstawione tam fikcyjne miasteczko Jante wzorowane było na Nykøbing, rodzinnej miejscowości autora na duńskiej wyspie Mors. Sandemose opisał mroczne strony dorastania w zamkniętej społeczności robotniczego miasteczka, gdzie każdy przejaw indywidualizmu poddawany jest rygorystycznym ograniczeniom społecznym. Prawo Jante szybko zaczęło funkcjonować w oderwaniu od oryginalnego kontekstu, stając się powszechnie znanym w Skandynawii stereotypem:

1. Nie sądź, że jesteś kimś.

2. Nie sądź, że nam dorównujesz.

3. Nie sądź, że jesteś mądrzejszy od nas.

4. Nie wyobrażaj sobie, że jesteś lepszy od nas.

5. Nie sądź, że wiesz więcej niż my.

6. Nie sądź, że jesteś kimś więcej niż my.

7. Nie sądź, że się do czegoś nadajesz.

8. Nie wolno ci się z nas śmiać.

9. Nie sądź, że komuś na tobie zależy.

10. Nie sądź, że możesz nas czegoś nauczyć.

W dalszej części książki pojawia się jeszcze jeden punkt:

11. Myślisz, że nic o tobie nie wiemy?

MICHAŁ SOWIŃSKI: Pana najnowsza książka „Dwunaste: Nie myśl, że uciekniesz” jest o Danii?

FILIP SPRINGER: Zdecydowanie nie. Bardzo mi zależy, żeby taka łatka do niej nie przylgnęła. Alergicznie reaguję na książki o kolejnych krajach, bo dają złudzenie, że na 200 czy 300 stronach da się w ogóle coś sensownego powiedzieć o tak złożonym i skomplikowanym kawałku rzeczywistości.

To może o prowincji? To już kolejna książka, w której opisuje Pan miejsca leżące na uboczu.

Nie lubię słowa „prowincja”. Już przy projekcie „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” (2016) staraliśmy się go unikać. Dlatego również nie powiedziałbym, że to książka o duńskiej prowincji. Niewątpliwie jednak małe wspólnoty interesują mnie nie od dziś. W takich społecznościach wiele rzeczy po prostu lepiej widać, dlatego są one wdzięcznym tematem. A i myśli się lepiej, jeśli odpuścimy sobie wielkie kwantyfikatory. Prawo Jante, które starałem się opisać, odnosi się przede wszystkim do dynamiki i mechanizmów funkcjonowania niewielkiej grupy ludzi dzielących ze sobą ograniczoną przestrzeń – przynajmniej w podstawowym rozumieniu.

Prawo Jante uchodzi jednak za kwintesencję duńskości.

Na początku też tak myślałem. Chciałem wręcz wziąć odwet na tych wspaniałych Skandynawach. Prawo Jante wydawało mi się głęboką rysą na idealnym wizerunku, tym długo szukanym hakiem. Wiadomo – jak Springer gdzieś pojedzie, to na pewno się do czegoś przyczepi. Ale problem Prawa Jante okazał się znacznie szerszy i nie da się go zdefiniować geograficznie. Bo przecież podobne mechanizmy i sytuacje można znaleźć na całym świecie, także w Polsce. Dlatego wraz z powstawaniem książki sama Dania stawała się coraz mniej istotna.

A mosty? Dużo ich w Pana książce.

Mosty w Danii mają silnie modernizacyjny charakter. Wiele z nich powstało pod koniec lat 30. i na początku 40. XX wieku. U nas w tym czasie mosty raczej burzono, a w Danii stały się symbolem rozwoju – metaforą na tyle piękną, że te najważniejsze umieszczono na banknotach. To akurat coś mówi o charakterze tego kraju.

No i jeszcze setki wysp z ich specyficzną, zamkniętą formą życia.

Wyspiarski charakter Danii tylko pogłębił plemienne cechy tego społeczeństwa, co z kolei wzmocniło mechanizmy, o których pisał Sandemose, formułując Prawo Jante. Wyspa wyraźnie ogranicza przestrzeń danej społeczności. Trzeba korzystać z promów, a nie da się tego zrobić anonimowo, o ucieczce nie wspominając. Promy w ogóle urosły w Danii do ważnego symbolu tej formy życia – na tyle, że zdarzały się sytuacje, gdy mieszkańcy danej wyspy w referendum odrzucali pomysł budowy mostu.

Brzmi niewiarygodnie.

Też nie mogłem w to uwierzyć, ale obawa, że takie szerokie otwarcie na świat zaburzyłoby odwieczny rytm funkcjonowania małej społeczności, czasem okazywała się silniejsza. Te wszystkie geograficzne koincydencje tylko sprawiają, że Prawo Jante staje się łatwiejsze do uchwycenia i opisania.

Mimo to Skandynawia od dekad stanowi punkt odniesienia – czasem negatywny, częściej jednak pozytywny – dla szeroko rozumianych przemian cywilizacyjnych. Dlaczego?

Tam naprawdę wiele rzeczy się udało. Pewnie też dlatego, że są to małe kraje – łatwiej wprowadzić państwo dobrobytu dla pięciu milionów obywateli niż dla trzydziestu pięciu milionów. Oprócz tego Skandynawowie mają świetny PR – potrafią sprzedać na zewnątrz zgrabną i przekonującą opowieść o samych sobie.

Przytacza Pan, nie bez ironii, liczne rankingi, w których Duńczycy przodują w poziomie społecznej szczęśliwości.

Nie mam pojęcia jak, ale ktoś zmierzył, że nawet dzieci w Danii płaczą najmniej na świecie. Ale mówiąc serio, wiele aspektów życia wygląda tam zwyczajnie lepiej. Problem w tym, że to „lepiej” nie odnosi się do wszystkich – przy okazji kolejnych rankingów rzadko mówi się o tym, że obywatelstwo duńskie bardzo trudno uzyskać. Dania jest być może najszczęśliwszym państwem na świecie, ale to szczęście jest mocno reglamentowane. W tej naszej miłości do Skandynawów chodzi jednak przede wszystkim o to, że fajnie jest wierzyć w istnienie krain powszechnej szczęśliwości. Podobne fantazje snujemy o Nowej Zelandii czy Kanadzie.

Konfrontacja z rzeczywistością była rozczarowująca?

Każdy mit przysłania setki niuansów. Wielu osobom wydaje się, że tam od wieków funkcjonują jakieś idealne rozwiązania czy to społeczne, czy ekonomiczne. Podczas gdy w rzeczywistości mamy do czynienia z nieustannie modyfikowanym systemem, który uczy się na własnych błędach. W praktyce to stan permanentnego zarządzania kryzysem, co raz wychodzi lepiej, raz gorzej.

Nowoczesna skandynawska kultura chyba w ogóle ma w sobie ciągłą potrzebę modernizacji.

Nazwałbym to aktywną chęcią uczestniczenia w zmianie, połączoną z silną wiarą w państwo, które rozumie się jako wspólnotę wszystkich obywateli. Miewa to oczywiście swoje złe czy groteskowe strony – na przykład jak ci się zepsuje samochód, to raczej nikt się nie zatrzyma, bo przecież od tego są odpowiednie służby. Z drugiej strony w Polsce też nie wszyscy rzucają się pomagać.

W książce pojawia się historia Mette, Pana przyjaciółki, która próbuje zreformować system prac społecznych, aby stał się bardziej wydajny. Niestety ponosi spektakularną klęskę.

Tak, bo w tej wspólnej pracy – na przykład gdy osiem osób jednymi grabiami sprząta mały trawnik – nie chodzi o efekt, tylko właśnie o bycie razem. Każdego byłoby stać na ogrodnika, ale to zaburzyłoby funkcjonowanie wspólnoty. Jej członkowie nie muszą się nawet specjalnie lubić, chodzi jednak o budowanie i wzmacnianie więzi.

Przytacza Pan w książce ciekawy kontekst historyczny – po przegranej wojnie o Szlezwik z 1864 roku Dania zmieniła swoją politykę na bardziej izolacjonistyczną.

W powszechnej świadomości to była chyba większa klęska niż nasze powstanie styczniowe. Duńczycy utracili wtedy sporo ziem, postanowili więc skupić się na tym, co im zostało. Zwiększono tereny uprawne na samym Półwyspie Jutlandzkim, często heroicznym wysiłkiem wyrywając je bagnom i mokradłom. Klęskę polityczną i militarną wykorzystano do konstruktywnych działań, pojawiło się hasło „Co straciliśmy na zewnątrz, odzyskamy wewnątrz”. Musiało to mieć silny wpływ na społeczeństwo i kulturę. Zwiększyła się izolacja, jeden z historyków dla opisu tej postawy użył wręcz metafory plemienia – ludzi ciasno siedzących przy ognisku, twarzą do ognia. Grzeją się i wspierają nawzajem, ignorując to, co za plecami.

Nie wyszli na tym źle. Dziś głównym towarem eksportowym Danii jest szczęście i zadowolenie z życia.

To raczej zasługa sprytnych PR-owców, jak choćby z tym nieszczęsnym hygge. W wydawnictwie Penguin Books ktoś skrupulatnie wyliczył, że to pojęcie idealnie pasuje do wszystkich statystyk mówiących, o czym ludzie chcą czytać: północna Europa, mrok, przytulność, ciepło itd. Z algorytmów wyszło, że musi być sukces, więc zamówili od razu trzy książki. To się dzieje trochę poza samymi Duńczykami, choć oni potrafią to dobrze wykorzystać.

Idea mierzenia postępu cywilizacyjnego poziomem szczęścia obywateli, a nie wielkością PKB czy armii, wydaje się słuszna.

Nie można zapominać, że to szczęście jednak trochę wynika z PKB. Duńczycy mają silną armię, ale niechętnie angażują się na zewnątrz, co z kolei wynika z doktryny wojskowej przyjętej jeszcze w XIX wieku, nakazującej niemieszanie się w żadne konflikty. Ten pragmatyzm miał oczywiście swoje ciemne strony, choćby w czasie II wojny światowej. Ale upraszczając, można powiedzieć, że duńską racją stanu jest święty spokój.

Mrocznym rewersem tego świętego spokoju byłoby Prawo Jante?

Prawo Jante jest kodem kulturowym, który ma wiele warstw narosłych przez lata. W zależności od tego, na której się skupimy, zobaczymy coś innego. Pierwsza, najpopularniejsza interpretacja mówi, że mała społeczność przypomina wiadro krabów – gdy jeden próbuje wyjść, reszta ściąga go z powrotem – społeczna jednorodność jest najważniejsza, nie ma miejsca na indywidualizm. Echa tej interpretacji pewnie słychać w skandynawskich kryminałach, gdzie świat ułożonego i cnotliwego mieszczaństwa podszyty jest mrocznymi żądzami.

Ale jak sięgniemy po książkę Sandemosego, to sprawy się komplikują.

Tam egzekutorem Prawa Jante jest Kościół i obowiązuje ono tylko klasę robotniczą, z której wywodzi się główny bohater. Chociaż dziś o książce prawie nikt już nie pamięta, to samo prawo stało się powszechnie znanym w Skandynawii kodem kulturowym – nie trzeba nikomu tłumaczyć, każdy wie, o co chodzi. Z tym że obecnie służy niemalże wyłącznie jako negatywny punkt odniesienia – mówi się „nie bądź z Jante” albo „nie rób tu Jante”, a popularnym hasztagiem jest #fuckjante.

Tropiąc resztki tego pierwotnego Prawa Jante, poczuł je Pan na własnej skórze?

Najmocniej chyba w Nykøbing, czyli rodzinnym mieście Sandemosego, gdzie niezwykle trudno było namówić kogoś na rozmowę. Mam w skrzynce mailowej ze trzydzieści wiadomości o treści: „Hej, Filip, twój projekt brzmi ciekawie, ale nie chcę o tym z Tobą rozmawiać”. W Polsce w takiej sytuacji raczej kłamiemy, że nie mamy czasu albo jesteśmy chorzy, a tam na każdym kroku spotykałem się z bezpośrednią odmową. A Jutlandczycy w ogóle słyną ze swojej niechęci do interakcji z ludźmi. Innym razem ktoś mnie zapytał, czemu zasłaniam okna na noc w swoim pokoju – pytanie oczywiście było życzliwe, ale poczułem wtedy lekki dreszcz. Z kolei w antykwariatach na samo słowo „Jante” spotykałem się z wręcz filmową reakcją – zamilknięciem, przejściem z angielskiego na duński i odwróceniem się na pięcie. No ale jeżdżąc po Danii, miałem w głowie sceny z mrocznej prozy Sandemosego, więc może byłem przeczulony na tym punkcie. Bo przecież zawsze wędrujemy w głąb własnych fantazji.

Prawo Jante można znaleźć w każdej konserwatywnej, zamkniętej społeczności?

Można je znaleźć także w każdej postępowej wspólnocie, nawet niekoniecznie ograniczonej przestrzenią – na przykład w polskim środowisku literackim.

Czy polską ułańską fantazję – także związaną z ogarnianiem przestrzeni, o czym zresztą pisze Pan w swoich poprzednich książkach – można odczytywać jako przeciwieństwo Prawa Jante?

Z samym Prawem Jante ma to raczej luźny związek. Oczywiście skandynawskie zamiłowanie do harmonii da się odczytać jako „nie wyróżniaj się”, ale z drugiej strony może ono też wynikać z lepszej edukacji plastycznej czy kultury architektonicznej. W Polsce nakaz „nie wyróżniaj się” może nie dotyczyć koloru płotu czy elewacji, ale też jest przecież silnie obecny.

Sandemose sugeruje wręcz, że Prawo Jante jest idealną ­podbudową pod faszyzm.

Raz pisał tak, raz inaczej – jego polityczne poglądy zmieniały się w zależności od bieżących kontekstów. Ale jest coś na rzeczy – nawet nie tyle pod faszyzm, co w ogóle pod każdy totalitaryzm. Jeden z biografów Aksela Sandemosego – Espen Haavardsholm powiedział mi, że Prawo Jante prowadzi do tego, że wszyscy mają być jednakowi, co nie znaczy, że równi. To wydaje mi się zręczną definicją społeczeństwa totalitarnego. Choć spotkałem też ludzi, którzy twierdzili coś dokładnie odwrotnego – że ten mechanizm może rozwinąć się w harmonijną demokrację, co mnie osobiście trochę przeraża. Ale to tylko pokazuje, że Prawo Jante jest zjawiskiem bardzo niejednoznacznym, wymykającym się prostym ocenom.

Prawo Jante pojawia się jako pozytywny punkt odniesienia w debacie publicznej?

Bardzo rzadko, chyba tylko Dansk Folkeparti, czyli duński odpowiednik polskich narodowców, czasem coś przebąkuje nieśmiało. Jante służy w Danii wyłącznie do uciekania.

Wątek Prawa Jante pojawia się w Danii przy okazji dyskusji o imigrantach. Wobec licznej mniejszości palestyńskiej i tureckiej coraz śmielej formułuje się żądanie, aby przyjmowała duńskie wartości i sposób życia.

Gdy pracowałem nad książką, przez Danię przetoczyła się debata na temat wieprzowych kulek – bo co to znaczy, że muzułmanie nie chcą jeść naszych narodowych pulpetów? Może myślą, że są lepsi od nas? Wszystko zaczęło się od jednej stołówki, z której wycofano to danie, bo przychodziło tam wielu muzułmanów i tych kulek nikt nie jadł. Całkiem na serio wieprzowa kulka stała się symboliczną osią sporu o kształt duńskiej polityki migracyjnej. Ale oczywiście to zjawisko szersze, ogólnoświatowe. Na całym świecie po długim okresie zachwytu globalizacją odradza się teraz plemienny nacjonalizm, tyle że w Danii ten zwrot ku wsobności jest szczególnie dobrze widoczny, także dlatego, że istnieją takie kody kulturowe jak hygge czy Prawo Jante.

W Pana książce pojawia się tajemnicza postać Olego – człowieka, który postanowił świadomie zamieszkać w Jante. Tyle że nie udało się go Panu spotkać, jest więc prawie w całości zmyślony. To śmiały pomysł z perspektywy reportera.

Pytanie brzmi, jak mnie pan zdefiniuje. Przy okazji premiery tej książki już przestaję mówić o sobie „reporter”. Wolę się definiować – oczywiście z całą pokorą – jako pisarz czy raczej opowiadacz historii.

Skąd to przejście?

Reportaż ma swoje ograniczenia. Chciałem bardzo opisać postać Olego, ale z tej perspektywy to byłoby niemożliwe – odmówił wszelkiej komunikacji ze mną, a dysponowałem jedynie szczątkowymi informacjami. Postanowiłem więc skorzystać z innych możliwości twórczych, co oczywiście jasno i czytelnie zasygnalizowałem na samym początku. Od jakiegoś czasu eksperymentuję z innymi niż reporterskie sposobami pisania. Przygotowywałem się w ten sposób do pisania tej książki, która miała opowiadać jednocześnie o prawdziwym i nieprawdziwym miejscu. Interesowało mnie to pogranicze między rzeczywistością a fikcją, gdzie jedno i drugie przenika się, nie dając się rozdzielić. Z tej relacji często rodzą się nieporozumienia i konfuzja. Weźmy samego Sandemosego – Espen Arnakke, bohater jego powieści, bardzo podobny do samego autora, zabija człowieka. Czy sam Sandemose też kogoś zabił? Jego ­biografowie ­dopuszczają taką możliwość, choć nie ma na to dowodów. Podobnie wykreowane przez niego miasteczko Jante, które do złudzenia przypomina Nykøbing, ale przecież nim nie jest. Tych granicznych fenomenów w mojej książce jest więcej i nie dało się ich opisać z perspektywy wyłącznie reporterskiej.

Przerzucił się Pan na badanie opowieści, które kształtują naszą rzeczywistość?

Żyjemy w czasach, które wymagają ciągłego poszukiwania nowych języków do opisu świata. Badanie twardych podziałów gatunkowych zostawiam literaturoznawcom. Sztywne trzymanie się norm i reguł jest dobre, gdy chcemy napisać wysokonakładowy kryminał. Ja wolę korzystać swobodnie z całego wachlarza możliwości, jaki daje literatura – jeśli w ten sposób mogę lepiej czy wręcz precyzyjniej opowiedzieć swoją historię, to dlaczego nie?

Co daje literatura, a czego nie dają klasyczne formy dziennikarskie?

Literatura potrafi zmieniać język, przy pomocy którego definiujemy rzeczywistość i nas samych. To się oczywiście nie wydarzy z powodu jednej czy dwóch książek, ale pewne pomysły i idee mogą przesiąknąć do zbiorowej świadomości. No bo jak inaczej zmienić choćby ten antropocentryczny paradygmat, który rządzi naszą cywilizacją od stuleci?

Literatura jest w stanie na nowo opowiedzieć człowieka, który już nie będzie stał w centrum wszechświata. Albo przezwyciężyć tak zgubną dla naszej planety metaforę wzrostu, być może zastępując ją inną, mniej inwazyjną.

Możemy w kółko powtarzać: „Wzrost gospodarczy nie jest najważniejszy”, ale kogo to przekona? Musimy stworzyć nowy język, w ramach którego taki postulat nie będzie brzmiał jak niedorzeczne wołanie ekologicznych fanatyków. Oczywiście moja książka nie ma na celu zatrzymania katastrofy klimatycznej, nie odnosi się do niej. Jest jedynie próbą przeformułowania sposobów, w jaki opisujemy naszą rzeczywistość, bo te stare się nie do końca sprawdziły i stoimy przed realnym ryzykiem cywilizacyjnej katastrofy. ©℗

FILIP SPRINGER (ur. 1982) jest reporterem, pisarzem i fotografem. Autor takich książek jak „Miedzianka. Historia znikania” (2011), „Wanna z kolumnadą” (2013), „13 pięter” (2015) czy „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” (2016). Współpracuje z Instytutem Reportażu w Warszawie, jest współtwórcą festiwalu literackiego MiedziankaFest w Miedziance.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2019