Na dźwiękach titi-taka

Dokąd tak naprawdę zmierzasz, Hiszpanio, co przeciwstawisz krasnej płachetce Angeli Merkel, jak się odniesiesz do czerwonej garsonki niemieckiej damy, irytująco powiewającej nad kolejnymi golami Reichu niczym sztandar wbijany w czaszkę wroga, w grzywę Maradony?

06.07.2010

Czyta się kilka minut

Do ostatniego piątku najlepsze były środa i czwartek. W środę można było godzinami sączyć kawę na Nowym Świecie, przejść się leniwie Traktem Królewskim, zobaczyć, jak znany polityk kupuje w sklepie sportową koszulkę z numerem. Trójka, no, jednak heglista... Tak, przyszło na myśl, świat mundialowy to Boże Igrzysko, Sklep Bossa. W czwartek na obiad była potrawka z kury. Resztki udka ssało się bez pośpiechu jak odzyskany czas, telewizor przestawiony nonszalanckim pstryknięciem na Wimbledon odbarwiał pigmenty; białe piłki, białe stroje, truskawki zjadła królowa.

Po kolejnych meczach fazy pucharowej w pamięci nie zostało nic, co najwyżej hiszpańskie titi-taka, jak wypada dziś mówić, czyli konfiskowanie piłki przez tysiące krótkich podań od czterdziestego do sześćdziesiątego metra, w splocie słonecznym boiska; przez tak drobno utkaną siateczkę portugalskie grube ryby nie mogły się przedrzeć. Było skutecznie, ale jednak nudno; najciekawsze futbolowe zdarzenia rozgrywały się w parlamencie francuskim, gdzie przesłuchiwano Domenecha. Pytano go, dlaczego nie wykluczał z ekipy nieznających "Marsylianki"; bo zostałoby tylko czterech, wyjaśnił. Dowiedzieliśmy się też, że obrońca Thuram rozdawał kumplom tekst przed finałem w 2006 r., lecz nie zdołali się wyuczyć.

Niewiele więc, szczerze mówiąc, po dniu postu można było oczekiwać, co najwyżej żmudnych 1:0, namiastki futbolu, którą od lat musimy brać za futbol, gdyż wmawia się nam, że tak jest "absolutnie nowocześnie", a tu proszę, obie strony w obu meczach nakopały więcej, dokroiły przedwyborczych serdelków. Po prawdzie ja już wybrałem ponad 30 lat temu, gdy Oranje przybyli na pomarańczowym koniu rozbroić Catenaccio i uratować w ten sposób futbol europejski; do dzisiaj należy im się wdzięczność, aczkolwiek po raz pierwszy dostrzec można było w nadmiarze ich przykre, zaimportowane z Południa cwaniactwo, sprytną teatralizację fauli. Robben, ofiara i prześmiewca, padał co chwilę, to faktycznie kopnięty i popchnięty, to samopowalony, masochista na publicznym występie. Lecz to on w przedziwny sposób zorganizował cały mecz wokół własnej osoby. Po pierwszej połowie, wydawałoby się, był do wymiany. Nie dlatego, by grał gorzej od innych, lecz dlatego że wszystko przechodziło przez jego prawe skrzydło, tu się zagęszczało i blokowało w niewydajnym żmucie. Po fantastycznej bramce Robinho, majstersztyku ciach-ciach, jedno podanie jedna bramka, jak powiadał dobry Gierek, Oranje fiksowali swoje dyrdum na lewej nodze Robbena, który, osaczony przez czterech kanarów, miotał się w piekle swego geniuszu. I nagle, w połowie drugiej, strategiczna bitwa zaczęła przynosić efekty, tak jakby w tym miejscu (rzadko duchowy oścień meczu tkwi w kilku ledwie metrach kwadratowych) udało się Holendrom przebić wreszcie linię frontu. Stąd przyszła bramka pierwsza, decydujący korner i czerwona kartka dla Melo, później gra mogła się rozpełznąć na całe boisko.

Lecz było jeszcze na co patrzeć, po raz pierwszy w czajniku wygotowała mi się woda. Im bliżej końca, tym bardziej emocje rosły, i tym bardziej gra stawała się podwórkowa - i dlatego piękna. Nie przez wyczyny i cuda niewidy, lecz odwrotnie, dzięki całkowitej abnegacji i niekontrolowanym odruchom. Żółtym iść do przodu, Pomarańczowym wykopnąć, i nic więcej. W żadnym innym meczu przy tak realnej przewadze Holendrzy nie wybijaliby piłki na oślep; Brazyliczyk był już truchłem, lecz oni brali go jeszcze za smoka. W żadnym meczu o takiej randze, na takim nominalnym poziomie umiejętności nie powinny się zdarzyć sytuacje, gdy trzech czy czterech Holendrów wchodzi spacerkiem na pole Julio Cesara i zastanawia się samotnie, kto którą nogą ma wepchnąć piłkę do siatki. Ale tu się na szczęście zdarzały. Te ostatnie dwadzieścia pięć minut wyglądały jak sceny z "Indiany Jonesa": w przyśpieszonym tempie z posągów piłkarzy, mechanicznie poruszanych taktyką, sypie się pył i kamienie, i pozostaje obnażona, wijąca się plazma.

Drugi piątkowy mecz, Ghana-Urugwaj, był salto mortale dla ateizmu; modlili się wszyscy; ilość spojrzeń rzucanych w niebo świadczyła, że Boss też się z góry przygląda, przynajmniej karnym. To była transmisja nie z meczu, a z Mszy; suta iluminacja stadionu oświetlała wprost drogę do niebios i komunikacja zdawała się bezpośrednia. Dlaczego Boss wsparł Urugwajczyków, sam raczy wiedzieć; wiedzą może również janseniści, którzy nad teorią wsparcia długo się zastanawiali, i lepiej jest dla Ghany, a zwłaszcza dla nieszczęsnego Gyana, nowego Hioba, że ich odpowiedzi nie znają. Bodajby ów dzień obrócił się w ciemność, bodajby ów karny nigdy mi się nie zdarzył...

W każdym razie z fotelowego, a nie z wysokiego punktu widzenia, na awans Latynosi nie zasłużyli. Po pierwszym, niezwykłym golu dla Ghany ("jak litościwy sztych", zaesemesował od razu Ryszard) odpowiedzieli golem niewiele gorszym ("jak pejczem w pończoszkę", odesemesowałem) i mieli jeszcze kwadrans, podczas którego - niczym w poprzednich meczach - nie byli sobą, czyli atakowali z polotem. Później wrócili do murowania bramki, zatem istoty urugwajskiego futbolu od półwiecza. I wtedy z omdlewającego ze zmęczenia i miękkiego już raczej betonu wyrwał się ten cudaczny pląs Suareza na linii bramkowej; niczym wstydliwe dziewczę pacnął ręką w piłkę (a przecież mógł piersią albo głową), odepchnął namolnego partnera w tańcu, chyba i Bossa mogło to rozbawić i rozczulić.

Nie wiedzieliśmy, że to jest tylko przygrywka do soboty, że aż tak hojnie po blisko trzech tygodniach senności będziemy obdarowywani, przekupywani in extremis, by wrócić przed ekran za cztery lata. W ciągu dziesięciu minut z meczu Paragwaj-Hiszpania zrobił się - oczywiście nie bez udziału sędziego, lecz sza! - futbolowy Harlekin. Nie tylko qui pro quo karnych, lecz i bramka Villi, która wynikła z dialogu między słupkami i kończyła całą tę zabawę, miały coś nieodparcie kiczowatego; w normalnym stylu tego meczu nie dało się wygrać. Titi-taka (czy tak to się mówi?), gdy jej zafundować, jak uczynili to Paragwajczycy, lustrzane odbicie, gdy dodać jej Jungowskiego cienia, okazała się wyliczanką typu ene due rabe, bardziej pustym stąpaniem po sylabach, turlaniem się po dźwiękach niż zagarnianiem kolejnych metrów murawy.

Dokąd tak naprawdę zmierzasz, Hiszpanio, co przeciwstawisz krasnej płachetce Angeli Merkel, jak się odniesiesz do czerwonej garsonki niemieckiej damy, irytująco powiewającej nad kolejnymi golami Reichu niczym sztandar wbijany w czaszkę wroga, w grzywę Maradony? Patrząc na opór Paragwajczyków, Hiszpanio, wyjątkowo przemyślny i rozbierający cię hermeneutycznie do nagiego, chciało się znowu być Robin Hoodem, oddać zwycięstwo biednemu, dać mu pięć minut szczęścia większego niż cały twój postęp gospodarczy - ale może lepiej, że to ty spotkasz się w półfinale z tym drażniącym wdziankiem.

Po meczu Niemców z Argentyną trudno sobie wyobrazić, że titi-taka (czy dobrze powtarzam?) zejdzie na boisko, uziemi swe samogłoski, upora się ze schneller, schneller. Jakiś ważny nasz wysłannik napisał, że Niemcy grali jak na siebie wolno;

no, chyba poleciał na ten turniej Lufthansą, mnie się wydawało, że najwolniejszy Niemiec biega chyżej niż najszybszy Argentyńczyk. Statystyk obliczył, że dotąd mieli w turnieju największą liczbę spalonych; bo też wszystko dzieje się tu szybko, bardzo szybko, lecą flankami na zabój, a środkowy oddział też nadąża, zdobywają teren jak, pardon, w blitzkriegu. Grają, hm, ładnie... choć słowo nie chce wciąż przejść przez gardło, zmusić nas do konfesji, ole, ole, drodzy sąsiedzi. I hasta la vista, drogi Diego, anatomio melancholii, który przez cały mecz dokumentowałeś na twarzy, jak ongiś słynny doktor Charcot w szpitalu La Salp?tri?re, kolejne fazy histerii i depresji; wystarczyło patrzeć na ciebie, by znać bieżący wynik i wiedzieć, czym jest nieodwracalność i bezradność.

Ach Diego, ach ludzkości zawieszona między argentyńskim stuporem a płonną nadzieją! W pozostałych meczach ciałami Paragwajczyków, Ghanijczyków, Brazylijczyków już się witałaś z gąską, by stać się po chwili pieczystym; tak, ćwierćfinały niespodziewanie miały coś wreszcie z życia, dla którego oglądamy futbol, gdyż nie zawsze umiemy inaczej życia ująć. Ale dalej ujmujcie je, najmilsi czytelnicy, beze mnie, wybieram się grać titi-taca (czy dobrze się wyuczyłem?) z szyszkami i muszelkami. Prawdziwy kowboj-kibic do Yumy nigdy nie dojeżdża.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2010